Mimo niezwykłego rozwoju w ostatnim ćwierćwieczu Polska pozostała nie tylko tanim, ale wręcz najtańszym, poza Bułgarią, państwem Unii Europejskiej. Cudzoziemcy przyjeżdżający do naszego kraju odkrywają, jak mało można płacić za żywność czy usługi otrzymując wcale nie gorszą niż u siebie jakość.
Z danych opublikowanych w tym tygodniu przez Eurostat wynika, że średni koszt najważniejszych dóbr i usług jest u nas wciąż blisko dwa razy mniejszy niż we Francji, w Niemczech czy Wielkiej Brytanii. Gdy więc słyszymy, że znajomy odniósł sukces, bo zarabia w Paryżu czy Londynie odpowiednik ośmiu czy dziesięciu tysięcy złotych, powinniśmy podzielić tę kwotę przez dwa, aby uzmysłowić sobie, na jakim rzeczywiście żyje poziomie.
Po części przyczyna nie jest zbyt chwalebna. Ceny w Polsce są relatywnie niskie, bo większości konsumentów nie stać na droższe ubranie, mięso czy obiad w restauracji. Ale to tylko część prawdy. Gdyby takie było jedyne wytłumaczenie, ceny w Rumunii czy na Węgrzech byłyby jeszcze niższe niż u nas. Ale tak nie jest.

Pogrążonej w kryzysie Europie pozostaje życzyć jednego: aby wreszcie zniosła wszelkie przeszkody w rozwijaniu działalności u siebie przez polskich przedsiębiorców.

O niskich cenach w Polsce w pewnym stopniu zdecydowało też to, że nie wypełniliśmy kryteriów z Maastricht, gdy przystąpienie do strefy euro wydawało się jeszcze atrakcyjne. A dziś nie musimy dokładać się do ratowania Grecji czy Hiszpanii, nie przeżyliśmy także fali podwyżek towarzyszącej przyjęciu wspólnego pieniądza. To właśnie dlatego ceny są u nas średnio o jedną czwartą niższe niż w Estonii.
Polska pozostaje krajem niskich cen także dlatego, że od czasu szokowej terapii Leszka Balcerowicza została uwolniona energia polskich przedsiębiorców, którzy zaciekle konkurują o klienta. Naprawdę niewiele jest miejsc w Europie, gdzie fachowiec naprawi w sobotę wieczorem zepsutą pralkę, a właściciel warsztatu dobierze brakującą część auta po znacznie niższych stawkach niż salon firmowy. Doświadczyłem tego kilka tygodni temu, gdy serwis Toyoty zaproponował mi wymianę tłumika za... 5 tys. zł! I to nie wliczając dodatkowego kosztu robocizny.
Zaraz wróciło wspomnienie z okresu, gdy mieszkałem w Brukseli i postawiony przed rachunkiem w tej wysokości za podobną usługę (tyle że przez serwis Citroena) musiałem pokornie oddać pieniądze, które już odłożyłem na wakacje. Ale w Polsce to nie było konieczne. Warsztat specjalizujący się w wymianie tłumików zaproponował wykonanie usługi za... 350 zł (z robocizną), oferując w zamian odpowiednią część od jeepa.