Wróciłem do Japonii po 20 latach. Wtedy przez ponad rok pracowałem jako informatyk w firmie zajmującej się grafiką, m.in. zajmowaliśmy się modelowaniem dna morskiego na zlecenie jednego z japońskich ministerstw.
Minęło ponad 20 lat, siedzę w restauracji serwującej wykwintne dania razem z dwoma kolegami z dawnej firmy. Jeden został dyrektorem i zajmuje się programami wspierającymi ruch satelitów, drugi jest inżynierem opracowującym oprogramowanie w robotyce przemysłowej. Jakoś się dogadujemy po japońsku, jednak nie zapomniałem wszystkiego. Obaj ciężko pracują.
Takahashi, który został dyrektorem (po japońsku bucho), ma średnio pięć dni wolnego rocznie. Pytam ich, jak to możliwe, że na świecie pisze się o trwającym od 20 lat kryzysie w Japonii, a ja widzę, że pociągi są zatłoczone bardziej niż kiedyś, a w sklepach z elektroniką i ubraniami niemiłosierny tłok. Oni obaj zarabiają bardzo dobrze i nie widzą żadnego kryzysu.
Zamawiamy kolejne sashimi i piwo. Wszystkie pokoje w restauracji są pełne, na matach ryżowych siedzą sarariman, czyli pracujący na etacie mężczyźni ubrani w czarne garnitury, którzy wyszli do restauracji po pracy. Już kilka razy zdarzyło się, że kiedy próbowaliśmy zjeść kolację w dzień powszedni, to kelnerzy mówili nam „gomen nasai (przepraszam), ale nie ma miejsca”. Liczba restauracji w Tokio jest niesamowita, a mimo to często wieczorem nie ma wolnych stolików. Taki to kryzys.
Po wizycie w Japonii mogę spokojnie stwierdzić, że gadanie o kryzysie w tym kraju jest bezmyślnym bełkotem rynków finansowych, które podniecają się statystycznymi aberracjami takimi jak PKB czy wysokość deficytu. Japończycy są bardzo zamożni, wydają mnóstwo pieniędzy i pracują bardzo ciężko. Po raz kolejny stwierdzam, że doszło do patologicznego, sterydowego rozwoju rynków finansowych, które są w stanie doprowadzić do kryzysu w krajach, które mogłyby spokojnie dalej funkcjonować. Dopóki kilku trzydziestolatków pracujących dla największych banków inwestycyjnych lub hedge funds będzie w stanie zrobić krzywdę dziesiątkom milionów ludzi za pomocą broni masowej finansowej zagłady, nie ma szansy na globalny wzrost gospodarczy.
Tokio to potężna 30-milionowa metropolia. Żeby mogła funkcjonować, ruch w mieście odbywa się na sześciu lub nawet siedmiu poziomach. Linie metra mijają się na 2 – 3 poziomach pod ziemią, jest ruch na powierzchni, kolejka na pierwszym piętrze oraz autostrady na 1., 2. i 3. piętrze. Jechaliśmy kolejką na 1. piętrze, pod nami szli ludzie i jechały samochody, a nad nami były jeszcze dwie linie autostrady jedna nad drugą.
Jak widać, Japończycy to bardzo dobrze zorganizowany naród, potrafili tak sobie zorganizować ruch w stolicy, że codziennie 15 milionów ludzi przemieszcza się szybko i sprawnie. U nas w stolicy, która ma zaledwie 2 miliony ludzi, ruch jest na jednym poziomie, plus jedna linia metra, której budowa trwała ponad 50 lat. Więc mamy małe, potwornie zakorkowane miasto. Taka to zielona wyspa.
Jednak w Japonii nie wszystko działa sprawnie, przykładem są mało efektywne usługi finansowe. Byłem w jednym z banków, gdzie wymienialiśmy drobne kwoty w dolarach i euro. Cała operacja trwała ponad pół godziny, a zaangażowane w tę operację były następujące osoby: starszy pan w drzwiach, który powiedział irrasshaimase (serdecznie witajcie); pani przed okienkami, która powiedziała to samo i wskazała nam właściwe okienko; pani w okienku, która kazała mi wypełnić trzy płachty papieru formatu A4 – musiałem wpisać dane osobowe, nazwę hotelu i prywatny numer telefonu.
Dalej: cztery podobne panie (wszystkie były tak samo ubrane), które zerwały się i podbiegły, gdy obsługująca mnie pani zawołała „passupoto kopy, nimai, onegaishimasu” (czyli proszę o dwie kopie paszportu); pani, która zaniosła koszyczek z dokumentami do działu autoryzacji transakcji; pan, który autoryzował transakcję, bo w Japonii proste prace, jak wypełnienie formularza, wykonują kobiety, bardziej odpowiedzialne zadania, jak zarządzanie salą lub autoryzacja transakcji – mężczyźni. Wreszcie zespołu zaangażowanego w obsługę dopełniła pani, która przyniosła mi pieniądze. W sumie 10 osób.
Czy marża od sprzedaży 400 dolarów i euro może pokryć koszty zatrudnienia tych osób? Oczywiście, że nie może. W Polsce taka transakcja jest obsługiwana przez 1 – 2 osoby i trwa 3 minuty. Tego Japończycy mogą się nauczyć od nas.
W Japonii widać niesamowitą konkurencyjność przemysłu i nowych technologii komputerowych, dynamiczny handel detaliczny i sektor rozrywek, świetnie rozwiniętą infrastrukturę, ale w dziedzinie usług finansowych kraj kuleje. W sumie jednak można życzyć sobie, aby w Polsce był taki kryzys, jak w Japonii przez ostatnich 20 lat.
Podobno w Japonii jest kryzys. Skoro tak, to ja chcę taki sam u nas