Rosnące ceny benzyny osłabiają pozycję prezydenta Baracka Obamy. Część Amerykanów i republikańska opozycja obwinia prezydenta za ten wzrost. Eksperci przyznają jednak rację rządowi, który twierdzi, że jego polityka energetyczna nie ma wpływu na wzrost cen.

Średnie ceny benzyny w USA sięgają już prawie 4 dol. za galon (1 galon - 3,75 litra), ale w niektórych miastach, jak Waszyngton, znacznie przekraczają 4 dol.

W USA transport jest w dużo większym stopniu niż w Europie oparty na prywatnych samochodach z powodu dużo większych odległości, słabo rozwiniętej sieci transportu publicznego w miastach i sieci kolejowej. Wzrost cen benzyny uderza więc po kieszeni niemal wszystkich.

Republikanie zarzucają Obamie, że utrzymuje ograniczenia eksploatacji ropy: na Atlantyku przy wschodnim wybrzeżu USA, z dna Zatoki Meksykańskiej, w Górach Skalistych i w rezerwacie przyrody w strefie arktycznej na Alasce. Podyktowane są one względami ochrony środowiska.

Krytycy wypominają mu także zakaz budowy ropociągu Keystone z Kanady do Teksasu. Ich zdaniem pogłębia to zależność USA od importu ropy. Twierdzą też, że Obama lekceważy problem benzyny, gdyż jest przeciwnikiem ropy jako surowca anachronicznego i zmierza do przestawienia Ameryki na alternatywne źródła energii.

Przypomina się wypowiedź ministra energetyki Stevena Chu, który kilka lat temu powiedział, że należy dopuścić do podwyżki cen benzyny do "europejskiego" poziomu - 8-10 dol. za galon, a więc podwojenia cen - aby w ten sposób sprawić, by ceny alternatywnych paliw stały się konkurencyjne.

Konserwatyści potępili wypowiedź jako typowy przykład prób narzucania Ameryce przez administrację Obamy rozwiązań europejskich, niezgodnych z warunkami i tradycjami USA. Padają nawet oskarżenia o arogancję "elit", których przedstawicielem jest prezydent i które jakoby nie rozumieją, że benzyna to dla zwykłego Amerykanina artykuł pierwszej potrzeby.

Chu we wtorek wycofał się ze swojego stanowiska, oświadczając w Kongresie, że "rząd jest zdania, iż ceny benzyny powinny być niższe".

Dotychczasowe próby z alternatywnymi paliwami i źródłami energii podejmowane za kadencji Obamy nie bardzo się jednak udają. Mimo hojnych dotacji rządowych zbankrutowała np. firma Solyndra, producent energii słonecznej. General Motors zawiesił produkcję mocno reklamowanego samochodu z napędem elektrycznym Chevy Volt.

Na swoją obronę Obama podkreśla, że za jego kadencji produkcja ropy i gazu ziemnego wzrosła i spadł import.

"Gdyby prawdą było, że rozwiązaniem problemu wysokich cen było natychmiastowe zwiększenie skali wierceń, boom naftowy i gazowy w ostatnich latach doprowadziłby już do obniżenia cen. Ale tak się nie stało" - napisał w "New York Timesie" laureat Nagrody Nobla z ekonomii Paul Krugman.

Krytycy odpowiadają na to, że boom nie jest zasługą administracji, tylko inwestycji w nowe odwierty poczynionych wcześniej, za rządów prezydentów: Billa Clintona i George'a W. Busha.

Z drugiej strony, jeden z najwybitniejszych specjalistów w dziedzinie energetyki, Daniel Yergin, stwierdził, że główną przyczyną obecnego wzrostu cen ropy jest wzrost napięcia w rejonie Zatoki Perskiej, więc rząd USA nic nie może na to poradzić.

"Rynek (naftowy) działa na podstawie oczekiwań, że dostawy ropy staną się jeszcze trudniejsze, kiedy nowe sankcje amerykańskie i europejskie przeciw Iranowi zaczną działać i ryzyko militarnego konfliktu się zwiększy. Mówiąc najprościej, rynek naftowy czyta pierwsze strony gazet" - napisał Yergin w piątkowym "Wall Street Journal".

Ostrzega także, by nie sięgać po strategiczne rezerwy ropy w USA, co niektórzy sugerują.

"Nasze rezerwy strategiczne mogą być potrzebne, aby poradzić sobie w sytuacji podobnej jak w latach 70-ych, kiedy nastąpił poważny kryzys w Zatoce Perskiej" - czytamy w artykule eksperta.