Na kapitał założycielski ich spółki zrzuciła się cała rodzina. Po pięciu latach dwóch biotechnologów z Olsztyna oferuje ponad sto nowatorskich testów wykrywających u ludzi niebezpieczne wirusy i bakterie
Choć są naukowcami, muszą też mieć dusze biznesmenów, inaczej nie dostaliby tylu nagród i wyróżnień, no i przede wszystkim nigdy nie założyliby tak wyjątkowej firmy. Przecierali szlaki na polskim rynku, wprowadzali nowe produkty, weszli na NewConnect, a wciąż uważają, że najtrudniejsza decyzja, jaką musieli podjąć, to ta pierwsza – czy założyć własną firmę i robić rewolucję na rynku badań genetycznych. Na szczęście Michał Kaszuba i Jacek Wojciechowicz postanowili zaryzykować.
Pomysł, by stworzyć Centrum Badań DNA, nie pojawił się od razu na studiach, gdzie się poznali. Obaj z Olsztyna, na roku w tej samej grupie, studiowali na Uniwersytecie Warmińsko-Mazurskim biotechnologię. Był to wyjątkowo modny kierunek, dostać się nie niego było tak samo trudno jak na medycynę. Studia ciekawe, tyle że na tym się kończyło. Dla absolwentów nie było pracy, bo nie było rynku, do wyboru pozostawało więc albo zostać na uczelni, albo wyjechać za granicę, albo zmienić zawód. Oni nie chcieli ani wyjeżdżać, ani szukać nowego fachu, postawili więc na karierę i zostali naukowcami w PAN.
Michał trafił do Instytutu Genetyki Hodowli Zwierząt pod Warszawą, Jacek wyjechał do Poznania, gdzie dołączył do zespołu pracującego nad jadalną szczepionką (udało się, wyhodowano tam pierwszą na świecie sałatę, która produkowała białka wirusowego zapalenia wątroby typu B). Potem przeniósł się do stolicy do pierwszej w kraju firmy, która oferowała badania potwierdzające ojcostwo.
Dzięki temu mieli więcej okazji do spotkań i pierwszych podsumowań. Jeden z nich właśnie przekroczył trzydziestkę, drugi się zbliżał do niej i obaj byli rozczarowani własnymi karierami. Kaszuba: – Uczono nas na studiach, że biotechnologia powinna służyć ludziom, a rzeczywistość okazała się zupełnie inna. W laboratoriach powstają nowe rewelacyjne rozwiązania, które pomagają w wielu sytuacjach, a ludzie z ulicy nie mają żadnej szansy, by z tego skorzystać.
Coraz częściej zaczęli więc zastanawiać się, czy sami nie mogliby tego zmienić, aż w końcu pojawił się pomysł, by stworzyć prywatne laboratorium prowadzące komercyjną działalność: oferujące zainteresowanym specjalistyczne testy bazujące na analizie DNA. – Wydawało nam się, że to będzie dużo bardziej sexy niż praca naukowa. Poza tym czuliśmy, iż to ostatni moment na taką decyzję. Jeśli nie my i nie teraz, wejdą na polski rynek inni, najpewniej z zagranicy, i zagospodarują tę niszę – wspomina Michał Kaszuba.

Kleszcze na pierwszy ogień

W lipcu 2006 roku zarejestrowali spółkę z o.o. Centrum Badań DNA. Na minimalny kapitał niezbędny do rejestracji firmy (50 tys. zł) zrzuciła się cała rodzina, dodatkowo Jacek wziął kredyt pod zastaw mieszkania. To wystarczyło na podstawowe wyposażenie laboratorium. W Poznańskim Parku Naukowo-Technicznym znaleźli najkorzystniejsze warunki, więc tam postanowili otworzyć firmę. Zatrudnili pracownika od administracji, a sami założyli fartuchy i otworzyli laboratorium.
Pole do pracy od początku było wyjątkowo szerokie – na rynku dostępnych jest sporo testów, ale większość to testy immunologiczne, czyli badające obecność bakterii w organizmie na podstawie przeciwciał odpornościowych, jaki ten organizm wytworzył. Ich testy miały być dużo bardziej precyzyjne – zamiast badać ciała odpornościowe, postanowili szukać w ludzkim organizmie śladów danej bakterii w postaci jej materiału genetycznego, czyli kodu DNA.
Na początek wybrali choroby przenoszone przez kleszcze, bo uznali, że to wyjątkowo aktualny temat i sporo jest tu do zrobienia. Przeprowadzono niewiele badań w tej dziedzinie, objawy choroby są zaś tak szerokie, że często bardzo trudno ją zdiagnozować. Na dodatek bakterie, którymi kleszcze zarażają, to wyjątkowo sprytne osobniki – potrafią nawet zmieniać swoje antygeny, by oszukiwać układ immunologiczny – Ich ilość we krwi bywa zmienna, zależy od fazy choroby i przyjmowanych leków, czasem sięga tak niskich poziomów, że nie sposób wykryć intruzów konwencjonalnymi metodami. Dostępne wtedy na rynku testy były właśnie immunologiczne, często nieprecyzyjne, bo organizm po zarażeniu potrafił tworzyć przeciwciała przez kilka tygodni. Walka z takim przeciwnikiem wydała im się więc szczególnie ciekawa, pracę na testem potraktowali jak swoją misję.
Korzystając z międzynarodowego, dostępnego w internecie banku genów, który pozwala wyodrębnić sekwencje DNA różnych organizmów, wyodrębnili sekwencję DNA jednej z najpopularniejszych odkleszczowych bakterii, czyli taki fragment kodu genetycznego, jaki ma tylko ona. To tzw. marker genetyczny, który potem tropi się w badanym organizmie. Pierwszych pacjentów nie muszą daleko szukać, na boreliozę cierpi teść Michała Kaszuby (z zawodu leśnik, a borelioza to ich choroba zawodowa), kleszcza znajdują też u 4-letniego synka Michała, co pozwala go szybko wyleczyć. Uderzają do nadleśnictw, które postanawiają kupić od nich testy do corocznych badań okresowych pracowników, wykorzystują też inny kanał – Stowarzyszenie Chorych na Boreliozę. Pojedynczy test wyceniają na 190 zł, w sprzedaży hurtowej stosują rabaty. I szybko widzą, że to strzał w dziesiątkę – po dwóch miesiącach osiągają już pierwsze przychody. – 250 tys. zł! To były dla nas wtedy kosmiczne pieniądze – wspomina Kaszuba.



Są więc powody do radości, ale nie jest ona pełna. – Myśleliśmy, że wszyscy rzucą się na nasz produkt i będą nam klaskać, a to nieprawda. Okazało się, że służba zdrowia, która powinna być głównym odbiorcą testów, właściwie nie jest nimi zainteresowana – dodaje współwłaściciel firmy. Trudno im w to uwierzyć, zwłaszcza gdy od członków Stowarzyszenia Chorych na Boreliozę słyszą wstrząsające opowieści o źle leczonych przypadkach, chorych na wózkach, sparaliżowanych, leczonych na zupełnie inne choroby, na przykład stwardnienie rozsiane, bo objawów odkleszczowych chorób jest całe mnóstwo, co utrudnia prawidłową diagnozę. Początkowo nie wiedzą, jak przełamać wstrzemięźliwość środowiska lekarskiego, ale w końcu wpadają na pomysł – edukacja. Gdy po kilku latach zmienią siedzibę na okazałą kamienicę w centrum Poznania, jedną z sal od razu przeznaczą na centrum konferencyjne, by edukować medyków na kursach i szkoleniach.
Lekarze są wstrzemięźliwi, ale pozostałe środowiska nie ustają w zachwytach nad biznesem młodych biotechnologów. Zgłaszają się więc do rozmaitych konkursów i wygrywają, zdobywając prestiż, a czasem i pieniądze: Innowacyjni dla Wielkopolski, Nadzieja Polskiego Rynku 2008, Krajowy Lider Innowacji (dwa lata z rzędu), Przedsiębiorcy Roku 2009 w konkursie Ernst & Young, Mikroprzedsiębiorcy Roku fundacji Kronenberga. Dostają unijne dotacje (m.in. Paszport do eksportu, Bon na inowacje), co pozwala rozwinąć skrzydła i prowadzić badania nad nowymi testami wykrywającymi kolejne bakterie oraz tworzyć unikalne na świecie testy genetyczne.
Równocześnie dochodzą do wniosku, że by zbudować w Polsce rynek biotechnologii komercyjnej, trzeba nawiązać współpracę z firmami międzynarodowymi i zaadaptować ich osiągnięcia w polskich warunkach. Dzięki temu wprowadzają kolejne testy: wykrywające w jednym badaniu nawet dziewięćdziesiąt drobnoustrojów (wyniki w ciągu ośmiu godzin, co pozwala od razu podać leki celowe, zamiast czekać kilka dni na posiewy, co grozi sepsą). Prowadzą również własne badania m.in. nad testem wykrywającym podatność na raka jelita grubego i raka prostaty (ostateczny efekt spodziewany jest w listopadzie, ale już wiadomo, że zanosi sie na przełom w diagnozowaniu skłonności do tych nowotworów).
Deszcz nagród powoduje, że stają się popularni i – choć wcale nie szukają inwestorów – do ich poznańskiej siedziby zaczyna pukać wielki kapitał. Padają propozycje współpracy, ale nieatrakcyjne, aż do oferty funduszu inwestycyjnego BluOne SA, z którym w kwietniu 2010 r. zakładają spółkę Inno-Gene SA, pozostawiając sobie większościowy pakiet akcji. W lutym tego roku debiutują na NewConnect.

Z czego zrobiono boa

Dziś oferują ponad sto różnych testów, w cenie od 70 do 2000 zł. Niektóre okazują się hitem, inne – złym strzałem, jak test badający podatność na zarażenie się HIV i na przebieg infekcji (są tacy, którzy się nigdy nie zarażą, wszystko zależy od genów, od nich zależy też, jak będzie przebiegać infekcja, co pozwala lepiej dostosować terapię). Zainteresowanie było tak niewielkie, że firma wycofała go z oferty i czeka na lepsze czasy.
Dużo popularniejsze są testy na ojcostwo, które przeprowadza biotechnolog z uprawnieniami biegłego sądowego na zlecenie sądu, policji, a czasem osób prywatnych. Klienci indywidualni, którzy początkowo stanowili większość, to dziś połowa odbiorców, resztę kupuje służba zdrowia (głównie szpitale, korzystając z puli pieniędzy przeznaczonej na diagnostykę). W obu przypadkach konieczna jest wizyta w placówce służby zdrowia, gdzie trzeba pobrać materiał do badań (krew, fragment skóry, płyn stawowy) i za pośrednictwem kuriera w ciągu doby trafia on do poznańskiego laboratorium.
Rynek okazał się tak chłonny, że wciąż pracują nad nowymi pomysłami – najnowszy to laboratorium weterynaryjne, gdzie mogliby badać DNA zwierząt (zapotrzebowanie zgłaszają urzędy celne, które muszą ocenić, czy towar na granicy, np. pióra do boa, nie pochodzą i od gatunków chronionych konwencjami). A to oznacza kolejne inwestycje i poszerzenie osiemnastoosobowego dziś zespołu, co wyjątkowo cieszy właścicieli firmy. – W końcu daliśmy biotechnologom pracę – mówi Michał Kaszuba.