Skąd na Zachodzie strach przed drugą recesją? Odpowiedź jest krótka: politycy i analitycy patrzący przez niedawno oczyszczone z kurzu keynesowskie okulary nie rozumieją tego, co się dzieje. Makroekonomiści różnych orientacji wydają się mieć problemy z sensownym odczytaniem zjawisk, których historia sięga prawie półwiecza - pisze Jan Winiecki.
Otóż spadek tempa wzrostu gospodarczego został niemal powszechnie zinterpretowany jako początek ponownego ześlizgiwania się w recesję. Moim zdaniem ci, którzy tak uważają, nie umieją odróżnić wolnego (coraz wolniejszego z okresu na okres) tempa wzrostu od recesji. Nie zauważają, że świat zachodni, a zwłaszcza Europa, rósł z dekady na dekadę coraz wolniej. Dzisiejsze wzrosty PKB rzędu 1 – 1,5 proc. rocznie nie są sygnałem popadania w recesję, lecz nową normą, jeśli idzie o te gospodarki.
Ponieważ trendy długookresowe w zakresie relacji wydatki publiczne – PKB nie wchodzą w zakres zainteresowań makroekonomicznych analityków, to nie dostrzegają oni wpływu tej zależności na wzrost gospodarczy w dłuższych, sięgających dekad, okresach. Nie zauważają więc, że od lat 60. ubiegłego wieku ta relacja rośnie. I z opóźnieniem spada odpowiednio tempo wzrostu gospodarczego.
Globalny kryzys finansowy i towarzysząca mu recesja wywołały histeryczne reakcje polityków i w konsekwencji gwałtowny wzrost deficytów budżetowych oraz szybki wzrost relacji wydatki publiczne/PKB. Czyli w przyspieszonym tempie położono podwaliny pod kolejny spadek tempa wzrostu gospodarczego – i to właśnie oglądamy.
Proszę zwrócić uwagę, że z tej perspektywy pozytywnego efektu nie ma – i siłą rzeczy mieć nie może – żaden fiskalny „stymulus”. Nie przyczyni się on zbytnio do wzrostu gospodarczego w krótkim okresie, bo wyższe wydatki to perspektywa wyższych podatków, których obawiają się przedsiębiorcy. Boją się zarówno wyższych podatków grożących im samym (czyli zwiększonego wysiłku nagrodzonego niższym zyskiem po opodatkowaniu), a także wyższych podatków grożących ich klientom. Ktoś przecież musi kupić ich produkcję.
Tak więc wydatki rządowe okupione zostaną kolejnym powstrzymaniem się od wzrostu produkcji przez sektor prywatny. To w najlepszym razie, jeśli bowiem ostrożność producentów i konsumentów będzie większa niż skala wydatków rządowych, efekt może być ujemny. Ale takie myślenie nie mieści się w keynesowskiej konwencji mnożnika, który zakłada, że zwiększenie wydatków publicznych przyniesie wyższe łącznie wydatki publiczne i prywatne.
Zresztą nie będzie też mieć większego efektu dodrukowywanie pieniędzy. Przedsiębiorcy na pewno, a konsumenci w swojej większości obawiają się niepewności, w tym przyszłej inflacji. W sferze produkcji i konsumpcji zmieni się więc niewiele lub zgoła nic. Pieniądze podkręcą koniunkturę na giełdzie i kontrakty terminowe na paliwa, surowce i żywność (gdzieś muszą przecież znaleźć swoje ujście, skoro sfera realna gospodarki ich nie chce). Ktoś zyska, a ktoś inny straci i na tym koniec. Wzrostu gospodarczego z tego z pewnością nie będzie.
Nie ma już więcej makroekonomicznych królików wyciąganych przez polityków z coraz bardziej zdezelowanego cylindra. Trzeba będzie spojrzeć prawdzie w oczy, czyli powiedzieć, że żyło się ponad stan i zacząć ciąć wydatki publiczne.