Dwóch pasjonatów tworzy samochód, który będzie konkurować z Ferrari czy Maserati. Prototyp Arrinery ma zostać pokazany już za kilka dni.
Za kilka dni Łukasz Tomkiewicz i Arkadiusz Kuich pokażą prototyp pierwszego polskiego supersamochodu. Za rok chcą rozpocząć produkcję, ale nie w Polsce, lecz najprawdopodobniej w RPA. Według nich w naszym kraju nie ma specjalistów, którzy daliby radę zrobić takie auto, bo zdolności naszych inżynierów kończą się na standardowych zleceniach dla Niemców czy Włochów. Tymczasem Arrinera ma być nietypowa.
„Prawdziwa opływowa strzała” – na to przynajmniej wskazuje zlepek wyrazów z języka angielskiego, baskijskiego i włoskiego. – Nie jest łatwo znaleźć oryginalną nazwę – przyznaje Łukasz Tomkiewicz, prezes Arrinera Automotive. Przez trzy lata, czyli od kiedy trwają prace nad prototypem, roboczo nazywano samochód Veno, tak jak notowany na warszawskim NewConnect fundusz, który kontroluje Arrinerę Automotive.
Tyle że nazwa okazała się zbyt oklepana jak na luksusowy produkt dla elity. Wpisana w Google'a dawała setki wyników. W przypadku Arrinery wyświetlanych jest najwyżej kilkanaście haseł. To pomoże w promocji samochodu. – Nazwa musi być nie tylko miła dla ucha, lecz nie może też kojarzyć się w innych językach negatywnie – mówi Kuich. Arrinera zdaje ten test. Wiedzą, bo sprawdzili w dziesięciu językach, z chińskim włącznie.

Jak pojazd Batmana

O swoim projekcie mówią, że zrodził się z miłości do motoryzacji. Łukasz Tomkiewicz od 14 lat jest związany z branżą samochodową. Współtwórca i właściciel pierwszego w Polsce sklepu tuningowego poznał Arkadiusza Kuicha przy pracy nad portalem YoYo.pl, który proponował tematyczne serwisy informacyjne.
Kuich był współzałożycielem Internet Idea, właściciela portalu. Do tej pory wspomina te czasy z rozrzewnieniem. W ciągu trzech lat mała spółka cywilna przekształciła się w akcyjną, a zatrudnienie wzrosło z dwóch do 50 osób. Wartość nikomu nieznanej firemki skoczyła do 8 mln dol. Ma nadzieję, że Arrinera pójdzie tą samą drogą. Do tej pory włożyli w nią 3 mln zł. Pierwsze założenia i analizę rynku przeprowadzili jeszcze w 2007 r. W styczniu 2008 r. rozpoczęli opracowywanie elementów. Kolejny rok stał pod znakiem opatentowania kształtu bryły samochodu, poprawek stylistycznych i wykończenia elementów nadwozia.
Wreszcie w maju 2009 r. rozpoczęło się dopracowywanie detali samochodu. W ramach prac przeprojektowano np. tył auta wraz z linią boczną pojazdu. Zmieniono też konstrukcję ramy i układu zawieszenia. Po spasowaniu elementów nadwozia na początku tego roku, pojazd trafił w kwietniu do lakierni. W pełnej okazałości prototyp ma być okazany światu już za kilka dni. Ale już teraz spece od motoryzacji na podstawie udostępnionych wcześniej wizualizacji pojazdu wytykają podobieństwo do Lamborgini Reventon.
Maciej Stanisławski, dziennikarz i publicysta zajmujący się tematyką techniczną, uważa, że twórcy Arrinery nie powinni wypierać się podobieństwa do włoskiego modelu. – Firma sięgnęła zaś po doskonały wzór – twierdzi. Dodaje, że różnice między projektami są widoczne, a zatem nie należy mówić o „chińskiej kopii”.
Ale nawet sceptycy przyznają, że auto może wzbudzić zachwyt przewidywanymi osiągami. Proces projektowy uwzględniał wyliczenia dotyczące wytrzymałości ramy przy zastosowaniu silników o mocach sięgających powyżej 500 KM, który rozpędza się do 300 km/h równie szybko jak zwykłe samochody do setki. Kuich podkreśla: Arrinera nie jest po prostu samochodem sportowym. To supersamochód. Jak pojazd z parkingu Batmana.



Ma konkurować z czołowymi markami europejskimi pod względem osiągów, jakości wykończenia i designu. Tak jak mniej znane marki Koenigsegg, Ascari oraz Pagani rywalizują z Lamborghini czy Maserati. – To ma być nie tylko superszybkie auto, ale przede wszystkim w dobrej cenie – dodaje Tomkiewicz. Jeden egzemplarz ma kosztować pół miliona złotych. Żeby prace udało się sfinalizować, musieli wybrać się do Wielkiej Brytanii.
– Nie wiesz, kim jest Lee Noble? – z niedowierzaniem w głosie pyta Kuich. – Jeśli nigdy nie słyszałeś o Ultimie, musiałeś słyszeć o McLarenie F1 – dodaje.
W trakcie prac nad tym wartym 630 tys. funtów superautem, to właśnie do Noble'a ten brytyjski zespół wyścigowy zwrócił się po radę i po samochód, na którym mógłby testować różne komponenty, takie jak skrzynia biegów czy hamulce. Noble zaoferował na „muła testowego” – swoją Ultimę, która krążyła po brytyjskich drogach od miesięcy, wyposażona w części F1.

Spec z Anglii

Lee Noble jako projektant i inżynier został już okrzyknięty najbardziej płodnym brytyjskim producentem samochodów, o jakim słyszano. W ciągu trzech dekad wyprodukował ponad 2 tys. aut według własnych projektów. Prawie każdy z nich prezentuje nowatorskie osiągi, ignorując kwestie komfortu czy wytwornego wyglądu. Kuich i Tomkiewicz nie skrywają radości, że od maja tego roku Lee jest członkiem rady nadzorczej Arrinera Autommotive i właścicielem 7,5 proc. akcji spółki. Noble to nie tylko inżynier, ale też biznesmen. Fama niesie, że sprzedaje na pniu, np. przy okazji targów motoryzacyjnych po 150 aut wartych nawet 200 tys. funtów.
Gdy pojawił się w najpopularniejszym telewizyjnym programie motoryzacyjnym świata „Top Gear” ze swoim modelem M15, jeden z prowadzących Richard Hammond rozpływał się z zachwytu. – Paru gości z Leicester osiągnęło to, do czego Porsche potrzebuje tysięcy. Mierząc siły na zamiary, Noble stworzył samochód, który jest po prostu genialny – mówił. Wreszcie gospodarz programu Jeremy Clarkson, znany z bardzo ciętego języka, powiedział, że to „cholernie dobry wóz”.
Tomkiewicz i Kuich nie mieliby nic przeciwko temu, żeby ktoś taki jak Hammond wziął ich za ludzi z paczki Noble'a.
Arrinera ma kosztować około 0,5 mln zł – w porównaniu do Lamborghini Murcielago (1,5 mln zł) to niewiele. Kuich i Tomkiewicz przypominają opowieść o bogatym przybyszu z Ukrainy, który pojawił się u nich, gdy po świecie poszła fama, że Polacy chcą zrobić supersamochód. Chciał kupować w ciemno. Właściciele firmy nie ukrywają, że liczą w pierwszej kolejności na krezusów zza wschodniej granicy, choć celują też w Chiny. Tam mieszka obecnie najwięcej miliarderów, którzy są bardzo zainteresowani takim produktem. – Pod względem prestiżu konkurencja z Lamborghini jest bez sensu, ale przy podobnych osiągach możemy wygrać ceną – uważa Tomkiewicz. Wiedzą, że aby móc sprzedawać setki aut rocznie, koszty produkcji muszą być niskie przy wysokich wymogach jakościowych. Podobnie jak Noble chcą realizować większość podstawowej produkcji w RPA. Kuich zapewnia, że jeżeli to się uda, cena może spaść nawet poniżej 500 tys. zł.
Tyle że w ich zapewnienia przestają już wierzyć eksperci branży motoryzacyjnej w Polsce, a przede wszystkim analitycy domów maklerskich doradzający inwestorom zakup akcji. Tomkiewicz bije się w piersi. Przyznaje, że wielokrotnie odkładał pokaz prototypu. Jednak zastrzega, że nigdy nie było to celowe działanie. Popełnione w przeszłości grzechy, które nadszarpnęły wiarę w polski supersamochód, zrzuca częściowo na presję informacyjną ze strony rynku, a z drugiej na nieudolność poddostawców. – Nasi partnerzy często podejmowali się zadań, którym nie byli w stanie podołać. Szkoda, że wcześniej nie rozpoczęliśmy współpracy z Lee. Pewnie już produkowalibyśmy samochody seryjnie – stwierdza Tomkiewicz.
Jak ocenia, żeby rozpocząć produkcję w liczbie 350 – 400 egzemplarzy rocznie, wystarczy 10 mln zł. Pieniędzy poszuka na rynku kapitałowym. Jeżeli zaplanowana na czerwiec emisja akcji Arrinery Automotive zakończy się powodzeniem, już za rok sen o pierwszym polskim supersamochodzie być może się spełni.