Od nowego sezonu europejskie kluby nie będą mogły wydawać więcej, niż zarabiają. Te, które nie uzdrowią budżetów, nie zostaną dopuszczone do najbardziej zyskownych rozgrywek
Od nowego sezonu wchodzą w życie przepisy UEFA o tzw. finansowym fair play. W ciągu 5 lat kluby muszą skończyć z życiem ponad stan i stać się przedsiębiorstwami ze zrównoważonymi budżetami.
Obecnie sytuacja jest paradoksalna. Z jednej strony największe kluby to maszynki do robienia pieniędzy. Firma doradcza Deloitte od 14 lat publikuje roczne raporty o dochodach dwudziestu najbogatszych klubów Starego Kontynentu (Football Money League). I co roku z jej wyliczeń wynika, że najwięksi zarabiają coraz więcej. W 2010 roku było to w sumie 4 mld euro, o 8 proc. więcej niż rok wcześniej. Jednak w tym samym czasie prawie połowa wszystkich europejskich klubów skończyła ubiegły rok finansowy ze stratą. Co jeszcze bardziej niepokojące, dotyczy to w większości tych najlepszych, łącznie z tegorocznymi finalistami LM – FC Barceloną i Manchesterem United.

Czyszczenie Platiniego

Zawiadująca rozgrywkami piłkarskimi na starym kontynencie UEFA, kierowana przez legendę francuskiego futbolu Michela Platiniego, próbuje walczyć z tym niepokojącym trendem. Latem ubiegłego roku udało mu się przepchnąć środek zaradczy w postaci tzw. finansowego fair play. Kluby nie mogą wydawać więcej, niż zarabiają. Ich księgi będą sprawdzane co trzy lata. Do 2013 roku mogą wykazać maksymalne straty rzędu 45 mln euro. W następnej trzylatce dopuszczalny deficyt wyniesie 30 mln euro.
Nie pomogą im nawet możni właściciele, którzy nie będą mogli pożyczać klubowi prywatnych pieniędzy – jak robił to rosyjski miliarder Roman Abramowicz, do którego należy angielska Chelsea Londyn. Będzie im wolno inwestować w swoje kluby tylko na zasadzie kupna dodatkowych akcji. Na dłużników czeka straszliwy bicz: jeśli nie podporządkują się nowym przepisom, stracą licencję na grę w najważniejszych i najbardziej dochodowych rozgrywkach, łącznie z Ligą Mistrzów (od sezonu 2013/2014). W celu uniknięcia kumoterstwa nad wdrażaniem przepisów ma czuwać komisja na czele z niegdysiejszym kandydatem na szefa Komisji Europejskiej Jeanem-Lukiem Dehaenem.
Pierwsze efekty reformy już widać. Walkę z rosnącym deficytem zapowiedziała FC Barcelona. – Oszczędza cała Europa. My też musimy – mówił zarządzający finansami Barcy Antoni Rossich, prezentując jesienią projekt tegorocznego budżetu, który zakładał spadek klubowych wydatków z 487 do 428 mln euro. Zgodnie z jego zapowiedziami w 2012 roku duma Katalonii ma już wyjść spod kreski.



Czy uda jej się ta sztuka? W gruncie rzeczy pozycja prezydenta niebiesko-szkarłatnych Sandra Rosella przypomina położenie liderów zadłużonych państw, np. Grecji i Hiszpanii. Z jednej strony szuka oszczędności, z drugiej musi liczyć się z oczekiwaniami nie tylko kibiców, ale też socios, czyli ok. 170 tys. zarejestrowanych członków klubu, którzy wybierają jego władze. A ci chcą kolejnych tytułów oraz wygranych pojedynków z odwiecznym rywalem Realem Madryt. A ponieważ władze Królewskich wybierane są na tej samej zasadzie, od lat między najsłynniejszymi hiszpańskimi klubami nakręca się wojna o ściągnięcie do siebie największych gwiazd futbolu.
Szaleńcze zakupy trwały przez ostatnią dekadę. Najpierw prezes Realu Florentino Perez ściągnął do Madrytu Luisa Figo (58 mln euro). Potem kupił Zinedine Zidane’a (76 mln), wreszcie Kakę (65 mln) i Cristiano Ronaldo (94 mln). Barca odpowiedziała m.in. inwestycjami w Ronaldinho (35 mln), Davida Villę (34 mln) i Zlatana Ibrahimovicia (60 mln). A ponieważ gwiazdorów nie wystarczy kupić, ale trzeba im jeszcze dobrze płacić, finansowa równowaga zaczęła się niebezpiecznie chwiać. Obecnie oba kluby wydają tylko na swoich piłkarzy (pensje i transfery) 70 – 80 proc. rocznego budżetu, skąd już tylko krok do długów.
Nie można jednak powiedzieć, że inwestowanie w najlepszych graczy było pozbawione sensu. Z rankingu Deloitte wynika, że zarówno Barcelona, jak i Real od dekady notują szybki wzrost przychodów. Jeszcze w 2006 roku Królewscy generowali rocznie 275 mln dolarów. Dziś przynoszą 440 mln. Z kolei przychody Barcelony skoczyły w tym samym okresie prawie o połowę – z 208 do 400 mln euro i wywindowały ją w tabeli Deloitte z szóstej na drugą pozycję.
W futbolowym biznesie jest tak, że gwiazdy dają wyniki, wyniki przyciągają kibiców, kibice to łakomy kąsek dla sponsorów. I koło się zamyka. Trudno więc oczekiwać, że Real czy Barcelona oprą się w nadchodzących latach tylko na wychowankach i zrezygnują z efektownych transferów. Coś jednak musi się zmienić. Znakiem czasów będzie choćby to, że od przyszłego sezonu na pasiastych koszulkach Katalończyków po raz pierwszy pojawi się komercyjne logo, Quatar Foundation (w zamian za 170 mln euro w ciągu 5 lat), zastępując eksponowany dotąd na zasadach charytatywnych znak UNICEF. Jeśli obu klubom uda się utrzymać rosnącą dynamikę przychodów i przykręcić trochę śrubę po stronie wydatków, Deloitte daje Hiszpanom spore szanse na zmieszczenie się w wyznaczonych przez UEFA fiskalnych widełkach.
Bardziej skomplikowana jest natomiast sytuacja rywala Barcelony w jutrzejszym finale Ligi Mistrzów, czyli Manchesteru United. Czerwone Diabły to bezsprzecznie najbardziej utytułowany klub piłkarski ostatnich lat. Pod wodzą legendarnego sir Aleksa Fergusona 12 razy byli mistrzami Anglii i cztery razy doszli do finału Ligi Mistrzów (zdobyli puchar dwa razy), stając się jedną z najbardziej rozpoznawalnych marek świata, którą „Forbes” wycenia na prawie 2 mld dolarów.
Dzieje się tak głównie za sprawę rosnących przychodów. W zestawieniu Deloitte drużyna z Old Trafford jest tuż za Realem i Barceloną i generuje 350 mln euro rocznych przychodów. Czyli trzy razy więcej niż jeszcze w 1996 roku. Manchester nie stronił wprawdzie w ostatnich latach od polowania na gwiazdy: Dimitar Berbatov (31 mln funtów), Rio Ferdinand (29 mln to światowy rekord za obrońcę) czy Wayne Rooney (26 mln). Jednak patrząc na ich zeszłoroczny bilans księgowy, można zauważyć, że wydatki na zawodników to w sumie zaledwie połowa uzyskanych przez Man Utd przychodów. Wzór do naśladowania? Nie do końca.

Biedni mają gorzej

W marcu spółka Red Football, do której należy klub, ogłosiła, że jej długi sięgają ponad 500 mln funtów. Wyemitowała też kolejną transzę obligacji na pokrycie choćby odsetek sięgających 45 mln w skali roku. Skąd te długi? To efekt interesów prowadzonych przez rodzinę Glazerów, amerykańskich biznesmenów, do których od sześciu lat należy pakiet kontrolny Czerwonych Diabłów. Kibice nie mogą im wybaczyć, że do dziś spłacają pożyczone na zakup klubu pieniądze z zysków osiąganych przez chłopców Fergusona. Póki drużyna osiąga sukcesy, losy klubu wydają się bezpieczne. Do 2014 roku duża część Glazerowskiego długu powinna zostać spłacona. Powinna. Bo wystarczy jeden słabszy sezon zakończony choćby brakiem kwalifikacji do Ligii Mistrzów i na Old Trafford może zrobić się bardzo nerwowo.
Mimo budżetowych kłopotów Real, Barcelona, Manchester czy na przykład czwarty na liście Deloitte Bayern Monachium są jednak w gruncie rzeczy całkiem rozsądnie zarządzanymi przedsięwzięciami biznesowymi. Większe kłopoty ze sprostaniem wymaganiom UEFA mogą mieć kluby, w których nie widać na razie nawet pierwszych oznak trzeźwego spojrzenia na finanse, np. żyjąca ponad stan za pieniądze pożyczone od swojego dobroczyńcy Romana Abramowicza Chelsea Londyn czy finansowany z kieszeni kapryśnych szejków Abu Zabi zespół Manchesteru City. Oraz wiele mniej znanych drużyn generujących dużo niższe zyski niż piłkarska arystokracja. One żyją w ciągłym strachu przed wpadnięciem w odwrotną spiralę. Brak inwestycji w piłkarzy to brak sukcesów, za którymi idą ucieczka sponsorów i nieuchronne widmo finansowej mizerii.