Pracujący nad Wisłą cudzoziemcy są błogosławieństwem zwłaszcza dla branż, które najbardziej dotknęły wyjazdy polskich robotników na Zachód. Bez imigrantów nie utrzymamy tempa rozwoju gospodarczego, a rosnąca rzesza emerytów będzie skazana na głodowe świadczenia. Choć powinniśmy się pogodzić z tym, że przestajemy być krajem etnicznie jednorodnym, wciąż sporo u nas ksenofobii.
W Polsce pracuje legalnie bądź nielegalnie od pół miliona do miliona cudzoziemców, ale napływ imigrantów tak naprawdę dopiero się rozpoczyna. Bez nich nie utrzymamy wysokiego rozwoju gospodarczego, a rosnąca rzesza emerytów będzie skazana na głodowe świadczenia.
W sklepie obsłuży Hindus, kebab sprzeda Syryjczyk, masaż po pracy zaserwuje specjalistka z Mongolii, a studentka z Ukrainy posprząta mieszkanie albo zajmie się dzieckiem. Wcześniej poród odbierze lekarz z Nigerii. Przestajemy być krajem jednorodnym etnicznie. Na razie głównie w dużych miastach.
O ile naszego zachodniego sąsiada upodobali sobie Kurdowie, Turcy i mieszkańcy krajów bałkańskich, Wielką Brytanię – Hindusi, Pakistańczycy i Jamajczycy, a Francję – obywatele krajów Maghrebu, to Polskę obok Czech obrali za cel wyjazdów Wietnamczycy. – Rodzice wielu z nich studiowali u nas w latach 60. czy 70., dalej mówią po polsku i przekazują nieco wyidealizowany obraz Polski jako ziemi mlekiem i miodem płynącej – mówi Karol Hoang, właściciel biura handlującego nieruchomościami Asean Development. Jego dziadek był dyplomatą w Warszawie.
W efekcie w Polsce mieszka od 30 do 80 tys. Wietnamczyków, a osiedle Za Żelazną Bramą w Warszawie do niedawna przypominało Sajgon. Kiedy we wrześniu 2007 r. zamknięto Jarmark Europa na Stadionie Dziesięciolecia, Wietnamczycy posłusznie zwinęli stragany i przenieśli się do Wólki Kosowskiej na południowych obrzeżach stolicy. Obecnie w wielkich halach działa tam 1,2 tys. firm, od odzieżowych po transportowe. To centrum biznesu obrosło mieszkaniami i domami. W pobliskim Raszynie deweloper z Azji zbudował nawet osiedle specjalnie dla Wietnamczyków.
A jednak to nie oni dominują wśród imigrantów. Obecnie w Polsce najwięcej przebywa Ukraińców, według niektórych szacunków nawet 400 tys. Obok wykonywania prac rolnych i ogrodniczych specjalizują się w budowlance i opiece nad dziećmi lub osobami starszymi. Pracują też w supermarketach. Razem z Białorusinami i Mołdawianami mają zdecydowanie najłatwiej. Mogą pracować pół roku bez zezwoleń.
O ile Ukraińcy przeważnie nie myślą o pozostaniu, popracują trochę i wracają do rodziny za miedzą, to Wietnamczycy związali się z Polską na dobre i na złe.
Diaspora chińska jest znacznie mniejsza niż wietnamska i liczy według ostrożnych szacunków około 20 tys. osób. – To ludzie bardzo zamknięci w sobie. Na zebrania naszej organizacji przychodzą sami Polacy – mówi Rafał Ciołek z Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Chińskiej.



Robotnicy przylatują ze Wschodu

Odcinek autostrady A2 pod Strykowem koło Łodzi buduje blisko 500 chińskich pracowników. W tym roku ma ich być kilka razy więcej. Inwestor z Chin, konsorcjum Covec, chce w ten sposób ograniczyć koszty. To niezbędne, bo w przetargu zaoferowało bardzo niską cenę. Chodzi też o to, by zdążyć przed Euro 2012.
Gastarbeiterzy w Polsce są błogosławieństwem zwłaszcza dla firm budowlanych, które najmocniej dotknął exodus naszych robotników do Wielkiej Brytanii i Irlandii. – Imigranci otrzymują płacę średnio o 10 – 15 proc. niższą niż Polak na tym samym stanowisku, a także pracują znacznie wydajniej. Weekendy w pracy nie są dla nich problemem. Największe oszczędności, do 30 proc., daje zatrudnienie Ukraińców czy Białorusinów. Odpada koszt tłumacza i nie ma różnic kulturowych jak w przypadku Azjatów – tłumaczy Marta Zięba-Szklarska z Alter FM, firmy organizującej m.in. przyjazdy cudzoziemskich pracowników.
Przybysze z Dalekiego Wschodu najczęściej podejmują prace sezonowe w rolnictwie i ogrodnictwie oraz proste prace fizyczne w sektorze budowlanym i produkcji. Kraje te mają dobrych specjalistów, których u nas brakuje, np. spawaczy (Indie), pracowników IT (Indie, Nepal, Chiny) czy inżynierów (Indie, Chiny). – To mit, że Chińczycy są tanią siłą roboczą do prostych prac. Ich uczelnie techniczne stoją na bardzo wysokim poziomie i dostają od państwa ogromne dotacje na badania – mówi Rafał Ciołek.
Ale są też i minusy zatrudniania pracowników z Azji. Procedury uzyskiwania zezwoleń są skomplikowane i trwają nawet kilka miesięcy. Urzędy muszą sprawdzić, czy na to samo miejsce, po oferowanych stawkach, nie znajdzie się chętnych Polaków. Często pracodawca nie może tyle czekać. Wielu cudzoziemskich robotników traktuje nasz kraj tylko jako bramę do Unii, gdzie są większe zarobki. Praca w Polsce staje się opłacalna dla Chińczyka od tysiąca dolarów miesięcznie. Musi mu się zwrócić bilet w obie strony. Jeśli ten warunek nie jest spełniony, często trochę popracuje i znika. Z grubsza połowa prędzej czy później przenosi się na Zachód. – Zdarzają się telefony od naszych kontrahentów w rodzaju: „Ten pan nie stawił się w pracy, kogo nam tu ściągnęliście?!” – przyznaje Marta Zięba-Szklarska. – Ale jeśli już zostają, sprawdzają się. Są pracowici i zdyscyplinowani – dodaje.
Tylko w ubiegłym roku Polska wydała ok. 37 tys. zezwoleń na pracę, z tego ponad jedną trzecią dla robotników wykwalifikowanych. Drugie miejsce po Ukraińcach zajęli Chińczycy, potem Białorusini, Wietnamczycy i Nepalczycy. – W 2008 r. tych zezwoleń było o połowę mniej. Tempo wzrostu jest więc wysokie – ocenia minister pracy Jolanta Fedak. W ubiegłorocznym badaniu CBOS już co siódmy Polak zadeklarował, że zna osobiście kogoś zatrudniającego obcokrajowca.
Bardziej sceptyczna jest Marta Zięba-Szklarska. – Nie ma żadnego zmasowanego ataku imigrantów. Co roku liczba cudzoziemców zwiększa się o 5 – 10 proc., a skok w statystykach wynika raczej z tego, że coraz mniej osób pracuje na czarno. Dopiero za 5 – 10 lat, kiedy płace zbliżą się do zachodnich, może dojść do znacznego przyspieszenia napływu imigrantów – mówi.
Cudzoziemcy już teraz wytwarzają co najmniej 3 proc. polskiego PKB, a być może i dwa razy więcej. Podobnie jak w innych krajach, zgadzając się na gorsze warunki, ograniczają presję na wzrost płac, a więc i na inflację. To oznacza tańszy kredyt i wyższy wzrost gospodarczy.
Nie zabierają przy tym chleba polskim pracownikom. Zastępują ich przy najgorszych i najmniej opłacalnych zajęciach. Związki zawodowe ostro protestowały przeciw imigrantom, gdy dziesięć lat temu bezrobocie przekraczało 20 proc. Jednak gdy w 2004 r. weszliśmy do Unii Europejskiej, a 2 mln Polaków wyjechało za chlebem i na rynku zrobiło się luźniej, głosy krytyki ucichły. Teraz zaś, gdy zliberalizowano przepisy w Niemczech i kolejne tysiące mogą ruszyć na Zachód, ktoś musi ich zastąpić.
– Emigranci to najaktywniejsze jednostki w swoich krajach. Dlatego warto pozwalać im się osiedlać i podejmować pracę. Wpłyną na pobudzenie naszej gospodarki – tłumaczy prof. Stanisław Gomułka, główny ekonomista BCC.
Jego zdaniem w dłuższej perspektywie możemy wchłonąć nawet 2 – 3 mln osób z zagranicy, ale w pierwszej kolejności powinniśmy myśleć o zagospodarowaniu istniejących rezerw. A te są ogromne. Na wsi i w małych miasteczkach mamy uwięzionych 1,5 mln ludzi o niskich kwalifikacjach. Rolnictwem zajmuje się 15 proc. ludności zawodowo czynnej, a wskaźnik ten powinien, jak na Zachodzie, oscylować w granicach 5 proc.
Drugi podobnej wielkości rezerwuar siły roboczej to osoby starsze, czyli 50 plus. Trzeba wydłużyć realny wiek emerytalny z 59 do 64 – 65 lat i zaktywizować tych ludzi. Można też postawić na politykę prorodzinną, ale to bardzo drogie rozwiązanie – potrzebne są miliardy na zasiłki, krótszy czas pracy kobiet czy budowę przedszkoli. Na Zachodzie tylko Francja osiąga na tym polu sukcesy.
Najtańszy i najpewniejszy sposób na zwiększenie siły roboczej to jednak imigracja. – W ciągu najbliższych 5 –10 lat spodziewam się przybycia kolejnych kilkuset tysięcy osób – mówi prof. Gomułka, który w swym domu na obrzeżach Warszawy skorzystał z pracy ukraińskiego ogrodnika. Ekonomista jest zachwycony. – Ukrainiec był bardzo sumienny, potrafił wykonać drobne naprawy czy położyć kostkę brukową. Złota rączka – mówi. Podobną opinię mają nasi rodacy za granicą. Polskie złote rączki wyjechały jednak do Wielkiej Brytanii i teraz trzeba je kimś zastąpić.
Imigracja tak, ale powoli
Czas nagli. Według pesymistycznych prognoz demografów w 2030 r. liczba Polaków spadnie do 35 mln, a w połowie tego stulecia nasz kraj stanie się najstarszym pod względem średniego wieku mieszkańców państwem Unii. Gospodarka tego nie wytrzyma.
Zdaniem demograf Krystyny Iglickiej w Brukseli szacuje się, że w 2060 r. Polska będzie miała najwyższy odsetek osób powyżej 65. roku życiu w UE – 36,2 proc., czyli prawie trzy razy więcej niż obecnie. Najlepsze wskaźniki zachowa Wielka Brytania, m.in. dzięki emigrantom z Polski.
Stanisław Gomułka uważa, że najważniejsza jest jasna strategia rządu. – Obecnie premier zajmuje się wszystkim i niczym. Dominuje myślenie „tu i teraz”. Nie ma żadnego planowania imigracyjnego, a Fundusz Pracy jest obcinany – mówi.
I rzeczywiście, rząd z jednej strony łagodzi przepisy i usprawnia procedury, z drugiej zaś przygotował projekt ustawy, która przewiduje, że za zatrudnienie cudzoziemca bez prawa pobytu przedsiębiorcy będzie grozić wykluczenie z przetargu publicznego, grzywna lub nawet więzienie. To walka z wiatrakami. Kilka lat temu niemiecki rząd zaprzestał ścigania polskich robotników rolnych nielegalnie zbierających szparagi, bo właściciele plantacji zaczęli protestować. Nie było Niemców chętnych do pracy przy zbiorach i wszystko niszczało na polach.
Oczywiście zbyt duża i szybka imigracja jest szkodliwa. Ten błąd popełniły kraje zachodnie, a zwłaszcza Francja. Nie zintegrowała przybyszów, co było widać kilka lat temu, kiedy trwały zamieszki na paryskich przedmieściach.
Najlepiej byłoby sprowadzać najbliższych nam kulturowo Ukraińców czy Białorusinów albo pójść śladem Niemiec i zaprosić naszych rodaków, których na Wschodzie jest co najmniej milion. W Sejmie leży właśnie obywatelski projekt ustawy repatriacyjnej. W latach 80. i 90. Niemcy przyjęli ponad 2 mln swoich rodaków z ZSRR.
Tomasz Cytrynowicz, dyrektor departamentu legalizacji pobytu w Urzędzie ds. Cudzoziemców, uważa, że polskie przepisy nie są restrykcyjne na tle sąsiednich krajów. – Nie jest wcale trudno u nas zostać, jeśli ma się pracę – mówi. W Ministerstwie Spraw Wewnętrznych i Administracji opracowywane są założenia do nowej ustawy o cudzoziemcach, która jeszcze bardziej uprościłaby procedury, skracając terminy i liczbę potrzebnych dokumentów, by złożyć wniosek o pobyt.
W kwietniu szef MSWiA Jerzy Miller przedstawił dokument „Polityka migracyjna Polski”. Zgodnie z nią na preferencyjne rozwiązania prawne w zakresie legalizacji pobytu i dostępu do rynku pracy mogliby liczyć specjaliści o wysokich kwalifikacjach, naukowcy oraz absolwenci wyższych uczelni.
Ale to może nie wystarczyć. Jak mówi Agnieszka Durlik-Khouri, ekspert w sprawach społecznych Krajowej Izby Gospodarczej, napływ imigrantów hamuje to, że jesteśmy społeczeństwem dość zamkniętym i mamy trudny język. Jeśli już przyjeżdżają, nie integrują się tak łatwo jak na Zachodzie. – W sytuacji gdy wyjechały 2 mln Polaków, polityka państwa powinna być bardziej otwarta na cudzoziemców. Bez ich napływu nie uda się nam utrzymać wzrostu PKB na obecnym poziomie – mówi.
A jeśli nic nie zrobimy, to i tak imigranci do Polski przyjadą, ale wtedy mogą być dla nas przekleństwem.



Ucieczka z Warszawy

Zamknięte getta kontrolowane przez kolorowe gangi, rabujące co popadnie – łatwo to sobie wyobrazić dzięki takim filmom jak „Życzenie śmierci” z Charlesem Bronsonem czy „Ucieczka z Nowego Jorku” z Kurtem Russellem.
Już teraz gastarbeiterzy bywają poważnym problemem. Pod ambasadą swojego kraju w Warszawie kilkukrotnie koczowali zrozpaczeni Chińczycy. Latem ubiegłego roku przyleciała do Warszawy 50-osobowa grupa, której chiński pośrednik, firma Fujian, obiecał pracę za 700 euro miesięcznie (pięć razy więcej niż w Chinach) plus darmowe zakwaterowanie i wyżywienie. Każdy pracownik musiał zapłacić 1,5 tys. dol. i kupić bilet lotniczy za niemal drugie tyle. Na wyjazd składały się całe rodziny.
Chińczycy pracowali na budowie J.W. Construction pod Warszawą. Zatrudniała ich jednak mniejsza polska spółka. Nie dostawali ani jedzenia, ani pieniędzy. Gdy po dwóch miesiącach zaczęli się domagać wypłaty, dostali zwolnienie z uzasadnieniem, które karnych Chińczyków wprawiło w osłupienie. Zgodnie z nim „naruszyli dyscyplinę pracy, zorganizowali nielegalny strajk oraz podejmowali nielegalną pracę na terenie Polski”.
W podobnej sytuacji znalazła się też setka pracowników z Filipin zatrudnionych w fabryce Okna Rąbień koło Łodzi. Filipińczycy narzekali na ciężkie warunki bytowe, a gdy słabnący złoty do dolara sprawił, że praca przestała im się opłacać (zamiast 500 dol. zarabiali 350 dol.), wszczęli bunt. Nocowali na trawniku przed kościołem w Rąbieniu, dopóki nie pomógł im miejscowy proboszcz i ulokował w noclegowni dla bezdomnych.
W jeszcze gorszej sytuacji bywają zatrudnieni nielegalnie, a ich liczba może przekraczać pół miliona osób. Nie mają żadnych praw, ubezpieczenia, opieki zdrowotnej poza sytuacją zagrożenia życia. Najczęściej przyjeżdżają do Polski zgodnie z prawem i stają się nielegalni, gdy wygaśnie im wiza. – Zdajemy sobie sprawę, że w Polsce funkcjonuje czarny rynek pracy cudzoziemców. Sprawy wychodzą na wierzch przy okazji wykrycia przestępstw, np. przemytu czy produkcji podróbek towarów markowych – mówi „DGP” minister pracy Jolanta Fedak.
Zdecydowanie sprzeciwia się pomysłowi abolicji. Zatrudnianie na czarno oznacza same straty: brak zabezpieczenia społecznego dla pracownika, nielegalną konkurencję dla innych przedsiębiorców, brak podatków dla budżetu i poprzez to korzystanie z infrastruktury państwa na koszt obywateli płacących podatki na drogi, oświetlenie czy policję. Abolicja oznacza przyzwolenie na takie działania.
W październiku ubiegłego roku nielegalnie przebywające w Polsce Ukrainki demonstrowały przed Sejmem, domagając się abolicji. Delegacja zaniosła parlamentarzystom koszyk zielonych jabłek, bo „zieleń to kolor nadziei, a właśnie przy zbiorze jabłek pracuje wielu imigrantów”.
„Popatrzcie, on chyba w ogóle się nie mył, popatrzcie” – mówił do mikrofonu o. Tadeusz Rydzyk podczas pielgrzymki Rodziny Radia Maryja na Jasną Górę, kiedy podszedł do niego czarnoskóry zakonnik.
Imigranci, zwłaszcza z Afryki i Azji, dalej budzą w niektórych środowiskach sensację. Na szczęście poprawa jest wyraźna. Jeszcze w latach 90. jednego z dziennikarzy radiowych, też czarnoskórego, portierka nie chciała wpuścić na wywiad do ministra łączności. – A co taki Murzyn może chcieć od naszego ministra? – dociekała. Z kolei piłkarza Emanuela Olisadebe obrzucono na łódzkim stadionie bananami.
Sporo u nas jeszcze ksenofobii, mamy płace niższe niż na Zachodzie. Dlaczego więc Polska? – Cudzoziemcy zostają tu, bo kraj się szybko rozwija i osoby dynamiczne mogą szybko awansować społecznie. Na pewno można tu więcej osiągnąć niż tam, gdzie wszystko już ugruntowane – tłumaczy pochodzący z Nigerii Henry Mmereole, którego rodzina osiadła w USA. – No i najważniejsze, na studiach zakochałem się w Polce – dodaje.
Jego żona jest radcą prawnym. Mmereole prowadzi w Warszawie trzy apteki. Co mu się w Polsce nie podoba? Biznesmenowi trudno przebrnąć przez gąszcz przepisów, procedur, problemem są różne interpretacje tych samych przepisów. Trzeba mieć dużo cierpliwości. Tym bardziej jak działa się na tak trudnym, nasyconym już rynku farmaceutycznym. Kiedy Polska weszła do Unii, imigrant z Nigerii z przerażeniem zauważył, że jego polscy pracownicy ruszają na emigrację. Klimat ciężki, ale Mmerole się przyzwyczaił. Teraz co roku śmiga na nartach w polskich górach.
Pochodzący również z Nigerii John Abraham Godson kilka miesięcy temu został polskim posłem. Zastąpił Hannę Zdanowską, która została prezydentem Łodzi. Od czterech lat był jednym z najbardziej pracowitych radnych. Ale to wciąż niewiele w porównaniu z Niemcami, gdzie pochodzący z Wietnamu minister zdrowia Philipp Roesler już wkrótce może zostać szefem liberalnej FDP i wicekanclerzem Niemiec.
W ciągu dwóch dekad realne dochody wzrosły w Polsce kilkukrotnie. Efekt jest zaskakujący. W ubiegłym roku tygodnik „Der Spiegel” opisywał, że coraz więcej Niemców z biedniejszych północno-wschodnich regionów przygranicznych pracuje w Polsce. Oszacował ich liczbę tylko w okolicach Szczecina na 2,5 tys. Znajdują zatrudnienie w branży budowlanej, call center czy w porcie.
Najbardziej znanym gastarbeiterem jest Steffen Moeller, aktor, były gwiazdor serialu „M jak miłość” i artysta kabaretowy. Jego książka „Viva Polonia. Jako niemiecki Gastarbeiter w Polsce” długo utrzymywała się w czołówce listy bestsellerów w Niemczech.
We wspomnianym serialu „M jak miłość” Kuba spotyka się z Nataszą, którą gra Rosjanka Olga Serebryakova. Z Archangielska do Polski przyjechała na międzynarodowe stypendium 11 lat temu. Widzowie polubili ją, choć na początku nie brakowało w internecie opinii w stylu: „To już polskich aktorek nam brakuje?”.

Biznes na cudzoziemcach

Interes na rosnącej diasporze wietnamskiej zwietrzył LOT, uruchamiając w ubiegłym roku rejsy do Hanoi. Cieszą się one nadspodziewanym powodzeniem. Przewoźnik chce też wrócić na trasę do Pekinu.
Z kolei Karol Hoang założył pierwsze biuro nieruchomości adresowane do rodaków. Efekt przerósł jego najśmielsze oczekiwania. W ciągu ostatnich dwóch lat obroty firmy się podwoiły. – Nie można się rozwijać tylko na bazie diaspory. Teraz Polacy stanowią już 90 proc. moich klientów – mówi Hoang. I zapowiada dywersyfikację, m.in. wejście w branżę reklamową.
Przybywają tu jednostki z największą inicjatywą, żądzą sukcesu. Dlatego cudzoziemcy bogacą się szybciej niż Polacy. Największy sukces w biznesie odnieśli ci, którzy przybyli do nas jeszcze w latach 90. i zajęli jeszcze niezagospodarowany teren. Teraz przede wszystkim inwestują w edukację swoich dzieci. Są niesamowicie pilne, ambitne, często najlepsze w klasie z polskiej ortografii.
Pochodzącego z irackiego Kurdystanu Ziyada Raoofa urzekł Kraków. W 1999 r. kupił XIX-wieczny dworek w pobliskich Tomaszowicach, przekształcając go w Krakowskie Centrum Konferencyjne. Otworzył też sześć hoteli i restauracji w zabytkowych budynkach.
Z kolei do Wietnamczyków należy wielki klub rekreacyjno-sportowy Tuan Club pod Piasecznem, a Tao Ngoc Tu, absolwent Politechniki Gdańskiej i właściciel firmy handlowej Tan Viet, znalazł się w pierwszej setce najbogatszych Polaków tygodnika „Wprost”. Tan-Viet ma 25 proc. rynku zup błyskawicznych w Polsce. Tao kontroluje też zakłady produkcji konserw Mewa w Nidzicy.
Sporo brakuje nam jeszcze do Wielkiej Brytanii, gdzie najbogatsi są cudzoziemcy. Liderem listy miliarderów jest od sześciu lat Lakshmi Mittal, zamieszkały w Londynie indyjski potentat stalowy. Na drugim miejscu znalazł się rosyjski biznesmen Roman Abramowicz, właściciel klubu piłkarskiego Chelsea. Kto wie, może za kilka lat jakiś Polak z importu zostanie właścicielem Legii czy Lecha.