Marcowy kataklizm w Japonii wstrząsnął całą światową gospodarką. A to był tylko przedsmak tego, co może nas czekać, jeśli żywioł uderzy w Chiny.
Trzęsienie i tsunami w Japonii spowodowały, że zachodnie koncerny, sprowadzające części z Azji, zaczęły na poważnie analizować, co by się stało, gdyby podobny kataklizm dotknął największy warsztat świata – Chiny.
Wyobraźmy sobie serię katastrof naturalnych pustoszących wschodnie, najbardziej uprzemysłowione prowincje Państwa Środka, w których fabryki uruchomiły największe koncerny świata. Załóżmy przypadek najgorszy: gigantyczne trzęsienie ziemi niszczy rejon Kantonu, inne dotyka porty w Tiencinie i Dalianie, obsługujące eksport północnej części kraju, a na koniec tajfun odcina od świata port w Szanghaju.
Nierealne? Większość powierzchni Chin to obszary sejsmicznie aktywne. Najczęściej żywioł daje o sobie znać w środkowej i zachodniej części kraju, jednak trzęsienia zdarzają się też na wybrzeżu i północy. To właśnie w Państwie Środka doszło do trzech z czterech największych katastrof sejsmicznych w historii. W 1556 r. w prowincji Shaanxi zginęło niemal 900 tys. ludzi. Setki tysięcy poniosły śmierć w 1920 r. w prowincji Gansu i w 1976 r. w Hebei. Przed trzema laty wstrząsy zrównały z ziemią wiele miast w Syczuanie, grzebiąc pod gruzami co najmniej 80 tys. ludzi.

Mylące statystyki

Ewentualny gospodarczy chaos byłby skutkiem postępującej globalizacji. Gdy w 1984 r. Jugosławia uruchamiała produkcję czołgu M-84, wytwarzaniem podzespołów zajmowało się 280 fabryk – wszystkie położone jednak w obrębie jednego kraju. Obecnie części do najbardziej zaawansowanych konstrukcji – jak samoloty czy nawet samochody osobowe – mogą powstawać w porównywalnej liczbie zakładów. Tyle że rozsianych po wszystkich kontynentach. Niespodziewane wstrzymanie produkcji w jednym uruchamia lawinę.
Jedną z najbardziej odczuwalnych konsekwencji tąpnięcia w Chinach byłby brak minerałów, o których niewielu z nas słyszało. Co więcej – o kłopoty moglibyśmy oskarżyć same Chiny, które w ciągu ostatnich kilku lat zniszczyły konkurencję i zmonopolizowały światowy rynek. Chodzi o tzw. pierwiastki ziem rzadkich (Rare Earth Elements – REE). Są one po wydobyciu przetwarzane w zakładach na wschodzie kraju, przez tamtejsze porty przechodzi większość eksportu.
Chińczycy już za czasów Deng Xiaopinga zaplanowali, że staną się „pierwiastkowym” mocarstwem. Dzięki gigantycznym złożom najpierw sprzedawali REE po cenach dumpingowych, dzięki czemu pozbyli się konkurencji (najważniejszy rywal, kopalnia w Mountain Pass w USA, został zamknięty w 2002 r.). Dziś 95 proc. eksportu pochodzi z Państwa Środka.
Nazwy takie, jak cer, skand czy lantan, kojarzą tylko najwięksi fani chemii. A jednak bez tych pierwiastków trudno wyobrazić sobie nowoczesne aparaty fotograficzne, telefony komórkowe czy noktowizory. Dzięki dysprozowi można produkować magnesy do silników elektrycznych, lżejsze od zwykłych o 90 proc. Z kolei terb pozwala na konstruowanie żarówek zużywających o 80 proc. mniej energii niż tradycyjne. Według raportu amerykańskich National Academies w jednym samochodzie osobowym można znaleźć nawet do 39 różnych minerałów. Na REE bazuje 25 proc. nowoczesnych technologii.
Na szczęście wszystkie liczące się firmy przewidują kłopoty logistyczno-polityczne (licząc się ze wstrzymaniem eksportu przez Pekin) i utrzymują kilkumiesięczne zapasy. Można sądzić – i na to też liczą światowi producenci, że po hipotetycznej katastrofie kopalnie zdołałyby wznowić dostawy, zanim wyczerpią się zapasy. Ostatni kryzys skrócił jednak ten czas. W ciągu minionych trzech lat zarządy większości firm przeprowadzały znaczące cięcia. Ograniczenie pojemności magazynów do minimum było najłatwiejsze, ponieważ jego skutki przy normalnej działalności siatki podwykonawców nie były w ogóle odczuwalne.
Można by sądzić, że w branżach mniej niszowych znaczenie chińskiego eksportu bywa przeceniana – zwłaszcza w Europie. Choć w powszechnej świadomości funkcjonuje obraz wszechobecnej metki „made in China”, dane tego nie potwierdzają. Z ostatnich porównywalnych danych (za 2008 rok) wynika, że udział Państwa Środka w imporcie państw UE nie przekracza kilku procent i kształtuje się w przedziale od 2,3 proc. w przypadku Łotwy do 7,5 proc. dla Węgier (w Polsce jest to 4,4 proc.). Wyjątki w postaci Holandii (10,2 proc.) i Luksemburga (19 proc.) potwierdzają regułę.
Jednak te dane są mylące. Wiele światowych firm elektronicznych czy odzieżowych korzysta na którymś z etapów produkcji z chińskiej taniej siły roboczej. W przypadku branży elektronicznej 80 proc. komponentów produkuje się w Państwie Środka. Widać to doskonale na przykładzie Tajwanu. Spośród czołowych firm działających w branży IT na tej wyspie jedynie In Win dysponuje na miejscu kompletną linią produkcyjną. Reszta albo inwestuje w zakłady w ChRL, albo zleca produkcję na kontynencie. Dla nich szybka reakcja na chiński kataklizm byłaby niemożliwa. – Na Tajwanie zostawiliśmy jedynie dział badawczo-rozwojowy. Stąd 75 proc. naszych pracowników stanowią inżynierowie – tłumaczy w rozmowie z „DGP” Epan Wu z VIA Technologies, firmy produkującej układy scalone m.in. dla Nokii, Motoroli czy Samsunga. Nikt specjalnie nie ukrywa, że chodzi o optymalizację kosztów. O ile robotnik w In Win zarabia 800 dol., o tyle po drugiej stronie Cieśniny Tajwańskiej płaci się mu pięciokrotnie mniej.
– Nie wiem, co byśmy zrobili, gdyby trzęsienie ziemi zniszczyło nasze dwie fabryki w rejonie Kantonu. Jedynym pocieszeniem byłoby to, że konkurencja znalazłaby się w tej samej sytuacji – mówił w rozmowie z „Financial Timesem” David Cox, dyrektor amerykańskiej firmy Blue Coat, produkującej urządzenia do sieci komputerowych. Ze skali międzynarodowych powiązań nie zdają sobie sprawy często nawet same firmy. Cox po tragedii w Japonii spędził dwie doby na badaniu, ilu z kilku tysięcy podwykonawców pochodzi z rejonu dotkniętego kataklizmem. – Na szczęście dla większości szybko znaleźliśmy zastępców – opowiadał.

Nowa sieć dostawców

W dłuższej perspektywie koncerny znalazłyby więc nowych podwykonawców, jeszcze bardziej zdywersyfikowałyby aktywa i odbudowały zyski. Część jednak idzie w zupełnie innym kierunku: ponownie stawia na szukanie dostawców w pobliżu swoich zakładów, często w krajach europejskich i USA. W ten sposób skraca łańcuch dostaw, czyniąc go mniej narażonym na zakłócenia.
W obu przypadkach najwięcej straciłby Pekin. Koncerny już dziś szukają siły roboczej jeszcze tańszej niż chińska. I znajdują: w Bangladeszu, Laosie czy Kambodży. Dotyczy to zwłaszcza firm z branży tekstylnej, które stosunkowo tanim kosztem da się szybko przenieść. Przykładem może być Li & Fung, szyjąca ubrania m.in. dla Liz Claiborne. Produkcja w jej bangladeskich zakładach wzrosła w 2010 r. o 20 proc. W chińskich spadła o 5 proc.
– Chiny przestały być tak konkurencyjne po fali ostatnich strajków, które wymogły podwyżki płac. Na świecie jest wiele państw, które są gotowe przejąć ich zlecenia, zwłaszcza w Azji Południowo-Wschodniej czy Ameryce Środkowej – mówił nam niedawno Barry Eichengreen z University of California. Poza wzrostem pensji, które poza uspokojeniem nastrojów mają też na celu zbudowanie drugiego fundamentu wzrostu PKB (wzmocnienie konsumpcji wewnętrznej), na podobny trend wpływa też powolna aprecjacja juana przez władze ChRL, związana z chęcią walki z rosnącą inflacją. Kataklizm przyrodniczy mógłby zmienić strumień odpływu inwestycji w prawdziwą lawinę. I pogrążyć ostatecznie bardziej Chiny niż międzynarodowe koncerny inwestujące w tym kraju.