Polska – 4,3 procent, Wielka Brytania – 4,4 procent, Chiny – 5,5 procent, Indie – 10 procent. O tyle spada wartość pieniądza wskutek wzrostu cen. Inflacja – napędzana podwyżkami cen paliwa oraz żywności – wymknęła się spod kontroli rządów i rujnuje założenia budżetowe. Niespotykany od lat wzrost cen ujawnił fundamentalną różnicę między największymi bankami centralnymi świata, które spierają się o to, czy należy w ogóle walczyć z inflacją, a jeśli tak, to jakimi metodami.
Fed utrzymuje ją na wysokim poziomie, bo cały czas stawia na działania sprzyjające przełamaniu recesji. Z kolei powstrzymanie dalszego wzrostu cen jest najważniejsze dla Europejskiego Banku Centralnego.
Ceny żywności oraz paliwa to dwa podstawowe składniki napędzające w ostatnich miesiącach inflację. Od początku roku ceny ropy wzrosły o blisko 20 proc. W Stanach Zjednoczonych za galon benzyny w środkowej części kraju, gdzie koszty transportu są wyższe, trzeba już płacić 4 dol. W Polsce ponad 5 zł za litr. Rekordy biją także notowania żywności. Z powodu serii kataklizmów naturalnych, jak ubiegłoroczna susza i pożary w Rosji, a także rosnącego popytu gospodarek wschodzących, jak Chiny czy Indie, ceny pszenicy, kukurydzy, cukru, wołowiny i mleka od lat nie były tak wysokie.

Niechlubny rekord Polski

W marcu roczny wskaźnik inflacji osiągnął w Unii Europejskiej 2,6 proc., zdecydowanie powyżej celu inflacyjnego Europejskiego Banku Centralnego (2 proc.). O tyle samo wzrosły ceny w Stanach Zjednoczonych. W Polsce w marcu inflacja skoczyła już do 4,3 proc. (w lutym wynosiła 3,6 proc.) W Wielkiej Brytanii ta bariera także została już przekroczona – ceny są wyższe o 4,4 proc. w stosunku do marca zeszłego roku. Jeszcze mocniej inflacja uderzyła w kraje mniej rozwinięte, gdzie żywność ma znacząco większy udział w wydatkach gospodarstw domowych. Właśnie dlatego roczny wskaźnik inflacji w Chinach osiągnął 5,5 proc., w Brazylii 6 proc., a w Indiach aż 10 proc.
Czy coraz szybszy wzrost cen da się powstrzymać? – W ekonomii rozróżnia się inflację bazową (core inflation), która nie uwzględnia czynników sezonowych, przede wszystkim cen żywności i paliw, i inflację nominalną (headline inflation), która wskazuje na wzrost cen detalicznych niezależnie od tego, czym są spowodowane – tłumaczy „DGP” Neil Shearing, ekspert londyńskiego instytutu Capital Economics. – O ile na ten pierwszy wskaźnik banki centralne mają zasadniczy wpływ, ten drugi w dużej mierze kształtuje się niezależnie od ich polityki. Dziś Europa i większość świata doświadcza tego drugiego wariantu. Inflacja bazowa pozostaje bowiem w Unii (1,4 proc.) czy USA (1,4 proc.) niska – dodaje.
Przełożenie wzrostu cen żywności i paliw na rosnącą inflację nie jest przez nikogo kwestionowane. Fed i EBC spierają się o to, czy i w jakim stopniu nie sprzyjają jej także wszelkie pakiety antykryzysowe i pomocowe.
Prezes Rezerwy Federalnej Ben Bernanke przyznał co prawda niedawno, że uważnie śledzi tempo wzrostu cen. Ale od razu też dodał, że jego zdaniem nie ma na razie powodu do zmiany polityki monetarnej USA, bo zjawisko jest jak najbardziej przejściowe. Amerykański bank centralny nie tylko więc utrzyma rekordowo niskie (0,25 proc.) stopy procentowe, lecz także będzie kontynuował wart 600 mld. dol. program skupu obligacji skarbu USA, co w praktyce oznacza emisję pustego pieniądza. Rzucenie tak wielkiej ilości gotówki na rynek ma pomóc gospodarce wyjść z recesji – wartość dolara osłabnie, przez co spadnie opłacalność importu, a zyskają eksporterzy.



USA inflacji się nie boją

EBC także w pierwszych kryzysowych miesiącach rzucił na rynek miliardy euro. – Pod naciskiem polityków zerwał z ortodoksyjną polityką monetarną i od połowy 2008 r. zaczął na coraz większą skalę skupywać obligacje Portugalii, Irlandii, Grecji i innych mocno zadłużonych państw. W praktyce emitował duże ilości pustego pieniądza, bo płacił za bony skarbowe wydrukowanymi przez siebie dodatkowymi euro – przyznaje w rozmowie z „DGP” Erik Bergloef, główny ekonomista Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju (EBOiR). – Trzeba jednak pamiętać, że sytuacja była wyjątkowa: największy kryzys finansowy od 70 lat. Europie groziły w tym czasie deflacja i zapaść, a nie nadmierny wzrost cen – dodaje.
EBC, podobnie zresztą jak Fed czy Bank Anglii, pompowały też pusty pieniądz na rynek w inny sposób: utrzymując przez dwa i pół roku rekordowo niskie stopy procentowe. Banki mogły brać w tym czasie pożyczki, których koszt był niższy niż tempo wzrostu cen. – W normalnych warunkach natychmiast doprowadziłoby to do nakręcenia inflacji. Ludzie zaciągaliby pożyczki i masowo kupowali dobra, powodując wzrost ich cen. Stało się jednak inaczej, bo zadłużeni po uszy Amerykanie i Europejczycy, często niezdolni do spłacenia wcześniej zaciągniętych pożyczek hipotecznych i żyjący w obawie utraty pracy, ani myśleli dalej się zadłużać – dodaje Bergloef.
Jednak w ostatnim tygodniu EBC uznał, że zagrożenie inflacyjne jest zbyt wielkie i po raz pierwszy od trzech lat podniósł stopy procentowe o 25 pkt bazowych (z 1 do 1,25 proc.). Prezes Jean-Claude Trichet dał też do zrozumienia, że będzie to początek serii podwyżek, które powinny doprowadzić do podniesienia w tym roku ceny pieniądza do 1,75 proc.
Spór, który podzielił Fed i EBC, dręczy także inne banki centralne świata. Co prawda na razie Bank Anglii utrzymuje bez zmian stopy procentowe, jednak część członków jego rady już opowiada się za zmianą polityki. W Polsce prezes NBP Marek Belka przyznał, że nie ma wyboru i musi zdecydowanie zwalczać wzrost cen – w naszym kraju stopy zostały podniesione dwukrotnie. Podobnie postępują banki centralne większości krajów rozwijających się, na czele z Chinami.
Jest wiele przyczyn, dla których inflacja budzi w Europie większą trwogę niż w Ameryce. Zacznijmy od historii: Stany Zjednoczone nigdy nie przeżyły hiperinflacji, nigdy nie musiały zdewaluować dolara. Na Starym Kontynencie zaś inflacja niejednokrotnie wymknęła się spod kontroli, doprowadzając do upadku rządów. W powszechnej opinii to wzrost cen, który w 1923 r. osiągnął roczne tempo 3,25 mln proc., otworzył Hitlerowi drogę do władzy.
– Aby uniknąć powtórki z historii, Niemcy zgodziły się poprzez traktat z Maastricht z 1991 r. na utworzenie unii walutowej, jednak pod warunkiem że EBC uzyska o wiele większą niezależność od władz politycznych niż na przykład Fed, a jego jedynym celem będzie utrzymanie stabilności cen (w praktyce przekłada się to na utrzymanie inflacji nieco poniżej 2 proc. w skali roku – red.) – przypomina w rozmowie z „DGP” Fabian Zuleeg z brukselskiego European Policy Center.
Podnosząc stopy procentowe, EBC wypełnia więc mandat powierzony mu przez przywódców Unii. Choć, jak uważają niektórzy, robi to ze szkodliwym opóźnieniem. Dwa miesiące temu, nie mogąc się doczekać zacieśnienia polityki monetarnej unii walutowej, do dymisji podał się Axel Weber, prezes Bundesbanku i dotychczasowy faworyt do schedy po obecnym szefie EBC Jeanie-Claudzie Trichecie. Nie bez racji przekonywał, że wsparcie przez EBC na wielką skalę finansów Lizbony, Dublina i Aten oznacza, że Europejski Bank Centralny, zamiast dbać o utrzymanie niskiego wzrostu cen, ulega naciskom polityków i emituje pusty pieniądz.
Amerykańska Rezerwa Federalna nie ma takich dylematów. W jej statucie jest jasno zapisane, że obok utrzymywania niskich cen jej zadanie to wspieranie wzrostu gospodarczego, w szczególności walki z bezrobociem. Prezes Rezerwy Federalnej jest też o wiele bardziej zależny od Białego Domu niż Trichet od któregokolwiek z przywódców państw europejskich.
Jednak konflikt między EBC a Rezerwą Federalną daleko wykracza poza formalne uprawnienia obu banków: sięga sporu o samą naturę inflacji.
Po naszej stronie Atlantyku dominuje przekonanie, że szybszy wzrost cen przynosi wyłącznie negatywne skutki. – Argumenty są różne, ale najważniejszy ma charakter socjalny i jest szczególnie podkreślany przez związki zawodowe: z powodu inflacji najwięcej tracą pracownicy najemni i emeryci, którym trudno wymóc na pracodawcy (lub państwie) automatyczną podwyżkę pensji lub świadczeń – wskazuje Zsolt Darvas, ekspert Instytutu Bruegla w Brukseli. Nawet jednak gdy dzięki silnym związkom zawodowym pracownikom udaje się wynegocjować wzrost pensji odpowiadający średniemu wzrostowi płac, nie jest to wcale korzystne dla gospodarki. Powstaje wówczas efekt inflacji wtórnej: wzrost cen staje się samospełniającą się prognozą. To właśnie przed takim scenariuszem ostrzegał w minionym tygodniu Jean-Claude Trichet.



Wzrost cen napędza rozwój

W Stanach Zjednoczonych ten problem nie jest aż tak istotny. Liberalne regulacje rynku pracy powodują, że Amerykanie znacznie łatwiej tracą pracę, ale też i znajdują nową. Do pewnego stopnia inflacja pomaga zaś dostosować się do warunków rynkowych tym firmom i gałęziom gospodarki, które straciły konkurencyjność. – Pracodawcy o wiele prościej jest przez jakiś czas nie podwyższać pensji i w ten sposób doprowadzić do realnego spadku zarobków, niż wymusić na załodze zgodę na obniżenie płac. Właśnie dlatego wyższa inflacja pomogłaby przywrócić konkurencyjność gospodarkom Portugalii i Grecji. Ponieważ jednak decyzje o wysokości stóp procentowych euro zapadają nie w Lizbonie czy Atenach, ale we Frankfurcie, nie ma na to szans – wskazuje Darvas.
Drugi argument zwolenników ortodoksyjnego zwalczania inflacji jest jeszcze poważniejszy. Wskazują oni, że szybki wzrost cen szkodzi rozwojowi gospodarki. Gdy przedsiębiorcy nie są w stanie przewidzieć, ile będzie kosztował dany towar czy surowiec za rok lub dwa, albo w ogóle wstrzymują się z dokonywaniem poważniejszych inwestycji, albo szukają dla swoich pieniędzy bezpieczniejszych rynków.
Tyle że przykład Stanów Zjednoczonych znów podważa ten argument. Tradycyjnie ceny rosną bowiem w Ameryce wyraźnie szybciej niż w Niemczech, a potem w całej strefie euro. W połowie lat 70. i na przełomie lat 80. i 90. inflacja w USA notorycznie przekraczała 10 proc., zaś w połowie lat 90. – 5 proc. Skalę wzrostu cen pokazuje prosty przelicznik: za towar, który w 1913 r. kosztował 20 dol., dziś należałoby zapłacić 447 dol. Jednocześnie tempo wzrostu amerykańskiej gospodarki było wyższe niż europejskiej. Jest to szczególnie widoczne w ostatnich dwóch dekadach.
Wyższy wskaźnik inflacji nie utrudnił skutecznej (przynoszącej największe zyski) inwestycji kapitału w Stanach Zjednoczonych z kilku powodów. Po pierwsze gospodarka amerykańska jest zdecydowanie bardziej elastyczna w stosunku do europejskiej i łatwiej mobilizuje potrzebny kapitał na rozwój nowych technologii. Po wtóre długa historia daje Rezerwie Federalnej o wiele większą wiarygodność niż działającemu zaledwie od 1999 r. Europejskiemu Bankowi Centralnemu. – Nawet jeśli inflacja w Stanach Zjednoczonych jest wyższa, nikt nie ma z tego powodu obaw, że USA się rozpadną, podczas gdy takie lęki mogą pojawić się w stosunku do unii walutowej – podkreśla Darvas.

Tracą unijni eksporterzy

Ameryka korzysta podwójnie na swojej pozycji największej gospodarki świata. Mogąc sobie pozwolić na wyższą inflację, ma też pewność, że jej polityka stymulowania gospodarki jest skuteczniejsza. Dziś stopy procentowe w Stanach Zjednoczonych są aż o 2,35 pkt proc. niższe, niż wynosi tempo inflacji, podczas gdy w strefie euro ta różnica wynosi 1,35 pkt proc. To, rzecz jasna, oznacza mniejszą zachętę dla przedsiębiorców do pobierania kredytów w niepewnych czasach słabej koniunktury. Po wtóre Waszyngton korzysta ze znanej już panom feudalnym w średniowieczu zasady renty emisyjnej. Nawet jeśli inflacja jest wyższa, a dolar w dłuższej perspektywie będzie szybko tracił na wartości, inwestorzy z Chin, Japonii i wielu innych krajów świata i tak będą go skupywali, bo nie ma żadnego innego środka płatniczego, za którym stałoby równie potężne państwo.
Dodatkowym utrudnieniem dla EBC jest brak spójności gospodarek państw wchodzących w skład unii walutowej. O ile podniesienie stóp procentowych w Niemczech jest uzasadnione, bo gospodarka rozwija się w tempie niespotykanym od zjednoczenia kraju, a bezrobocie pozostaje niskie, to w wypadku Grecji i Portugalii, które tkwią w recesji i mają coraz większe trudności ze spłaceniem długu, wzbudza wątpliwości.
Dylematy EBC, czy i jak zwalczać inflację, są jednak niczym w stosunku do problemów, przed jakimi z powodu szybkiego wzrostu cen stają mniej rozwinięte kraje świata. Eksperci są zgodni, że to właśnie inflacja była jedną z głównych przyczyn wybuchu rewolt w Egipcie, Tunezji i innych krajach Afryki Północnej i Bliskiego Wschodu.
Z kolei w Ameryce Łacińskiej, gdzie świeżo w pamięci pozostają dramatyczne lata rządów wojskowych junt i hiperinflacji, banki centralne prowadzą politykę quantitative tightening, czyli zacieśnienia (w opozycji do quantitative easing – rozluźnienia Rezerwy Federalnej). Dlatego w Brazylii stopy procentowe poszybowały już do 11,75 proc., w Chile od zeszłego roku były podnoszone aż dziewięciokrotnie, a w Peru ośmiokrotnie. Szczególny dylemat przeżywają Chiny, gdzie bank centralny także zdecydowanie podniósł stopy procentowe (do 6,31 proc.). Ubocznym efektem polityki, która ma trzymać inflację na wodzy, jest bowiem coraz większy napływ zagranicznych (często spekulacyjnych) kapitałów, które mogą w końcu doprowadzić do przegrzania szybko rozwijającej się gospodarki.
Ekonomiści najbardziej niepokoją się jednak brakiem porozumienia między Europejskim Bankiem Centralnym a Rezerwą Federalną w sprawie strategii wobec inflacji. – Oba banki koordynowały politykę w czasie kryzysu i dzięki temu udało się go przełamać. Przedłużanie obecnego sporu może się okazać niebezpieczne i zniweczyć poprawę światowej koniunktury – przestrzega na łamach „Financial Timesa” Michael Heise, główny ekonomista towarzystwa ubezpieczeniowego Allianz.
Już teraz różnica w stopach procentowych po obu stronach Atlantyku powoduje mocne osłabienie dolara do euro, co utrudnia eksport unijnym przedsiębiorstwom i zwiększa ceny importu do USA, a przez to inflację. Choć ekonomiści są podzieleni, kto lepiej radzi sobie ze wzrostem cen, zgadzają się co do jednego: na tym sporze stracą i jedni, i drudzy.