Globalny rynek produktów pod marką fair trade jest już wart ponad trzy miliardy euro. Obroty najlepszych są liczone w setkach milionów. Czas, by polscy przedsiębiorcy też weszli do gry.
Sprawiedliwy handel do niedawna uchodził za domenę zapaleńców, którzy próbują ratować świat, wiosłując pod prąd praw globalnego rynku. Dziś fair trade to coraz bardziej dochodowy biznes. Obroty firm zajmujących się sprawiedliwym handlem można już liczyć w dziesiątkach milionów euro.
Pomysł na biznes jest prosty. Importujesz towary, w których produkcji specjalizują się biedne regiony Ameryki Łacińskiej, Afryki czy Azji: kawę, kakao, owoce, cukier albo drobne rękodzieło. Płacisz za nie powyżej stawek obowiązujących na globalnych rynkach. W przypadku kawy to na przykład 10 – 20 dolarów premii za kwintal (45 kg kawy). Domagasz się w zamian, by lokalni wytwórcy nie korzystali z pracy dzieci, przestrzegali praw człowieka, produkowali w zgodzie ze środowiskiem naturalnym i inwestowali w poprawę jakości życia lokalnej społeczności. W efekcie twój produkt sprzedawany w Europie nie może wprawdzie konkurować cenowo z masową produkcją kawy czy kakao, ale... o to chodzi. Klienci kupują go właśnie dlatego, że twoje lody czy żelki zostały wytworzone przy użyciu sprawiedliwie pozyskanych surowców. I są gotowi świadomie pokryć różnicę w cenie.

Biznes etyczny i zyskowny

W ostatnich latach niewiele branż może się pochwalić taką dynamiką wzrostu jak sprawiedliwy handel. I to pomimo kryzysu. W 2009 roku globalny obrót towarami opatrzonych charakterystyczną nalepką „fair trade” sięgnął 3,4 mld euro, mając za sobą roczne wzrosty rzędu 22 procent (w 2008 r.) i 15 procent (w 2009 r.). Nie ma jeszcze danych za rok 2010, jednak według centrali organizacji pozarządowej Fairtrade Labeling Organisations International (w skrócie FLO), która w praktyce decyduje o tym, które produkty można uznać za sprawiedliwe, ten poziom wzrostu prawdopodobnie się utrzymał.
Wśród beneficjentów tego, że mieszkańcy bogatej Europy są gotowi płacić więcej za produkty, które ich zdaniem polepszają jakość życia w Meksyku, Kamerunie czy Bangladeszu, są takie firmy jak Gepa z niemieckiego Wuppertalu. Zaczynała w latach 70., handlując kawą z Nikaragui, dziś jest największym przedsiębiorstwem fair trade w Europie. – Mamy w ofercie marakujowe konfitury z Laosu, czekoladowego Świętego Mikołaja produkowanego z peruwiańskiego kakao czy syrop z orzechów laskowych pochodzących z Filipin – mówi w rozmowie z „DGP” Brigitte Frommeyer z Gepy.
Ich produkty sprzedaje ponad 800 sklepów w Niemczech: od specjalistycznych etycznych sklepów przez sieciowce jak Edeka i Rossmann po berlińskie ministerstwa, uniwersyteckie stołówki czy nawet szpitalne kantyny. W 2009 r. obroty Gepy sięgnęły 55 mln euro. I to mimo iż statystyczny Niemiec wydawał na etyczne produkty zaledwie 4 euro rocznie. W innych krajach Europy Zachodniej konsumenci są jeszcze bardziej łaskawi dla idei sprawiedliwego handlu: przeciętny Brytyjczyk przeznacza na nie rocznie 15 euro, Fin 16 euro, a Szwajcar nawet 20 euro.
Wielka Brytania to jedyny rynek, który pod względem wielkości może się równać z niemieckim. Rozpoznawalność marki „fair trade” wśród konsumentów szacuje się tutaj na prawie 70 procent. Zresztą to na Wyspach sprawiedliwy handel stawiał pierwsze kroki, gdy w latach 60. organizacja pozarządowa Oxfam ruszyła z programem „helping by selling” (pomaganie przez kupowanie), który zakładał nakłanianie Brytyjczyków do nabywania prostych wyrobów rękodzielniczych z Trzeciego Świata. Ich wysiłki skazane były jednak na niszowość: NGO-sy działały w niekomercyjnej skali i mało kto wśród szerszej publiczności w ogóle słyszał o inicjatywie.
Dopiero na przełomie lat 80. i 90. holenderscy aktywiści Nico Roozen i Frans Van Der Hoff wpadli na genialny pomysł: nie trzeba kontrolować całego łańcucha dystrybucji, wystarczy tylko certyfikować etyczne produkty jedną marką „fair trade” i pozwolić, by pomysłem zainteresowali się przedsiębiorcy. Zaskoczyło. Zaczęło przybywać firm handlujących etyczną żywnością i produktami. Dobry biznes zwietrzyli nawet duzi rynkowi gracze. W 2006 r. Ben Cohen i Jerry Greenfield, założyciele jednej z najbardziej znanych brytyjsko-amerykańskich marek lodów Ben&Jerry’s, wypuścili na rynek pierwsze na świecie fairtrade’owe lody waniliowe.
Cztery lata później zapowiedzieli, że od końca 2011 r. cała ich produkcja skierowana na Wyspy Brytyjskie (od cukru przez barwniki, owoce po kakao) będzie pochodziła ze sprawiedliwego handlu. Pomysł chwycił również wśród elit politycznych. W 2007 r. lokalne rządy Szkocji i Walii rywalizowały o tytuł pierwszego fairtrade’owego kraju świata, aktywnie wspierając etyczny biznes legislacyjnymi ułatwieniami i kampaniami reklamowymi.
Polska wciąż znajduje się jeszcze na początku tej drogi. Nad Wisłą działają zaledwie cztery firmy dysponujące certyfikatem sprawiedliwego handlu. Jedna z nich to palarnia kawy Java Coffee Company na warszawskich Bielanach założona przez mieszkającego w naszym kraju Amerykanina Glena Gregory’ego. Surowiec pochodzi na przykład z Etiopii. – Specjalizujemy się w wysokiej jakości mieszankach i kawach jednorodnych. Jako pierwsi w Polsce w 2009 r. otrzymaliśmy certyfikat „fair trade” – mówi nam Agnieszka Kossowska z „JCC”.



Nie oznacza to jednak, że Polacy nie interesują się robiącym karierę na Zachodzie sektorem etycznych towarów spożywczych i rękodzielnicznych. – Po prostu cała reszta rynku to produkty importowane z Niemiec czy Wielkiej Brytanii – twierdzi Justyna Szambelan z Polskiej Zielonej Sieci, jednej z organizacji założycielskich Koalicji Sprawiedliwego Handlu. Z badania przeprowadzonego w ubiegłym roku przez Zieloną Sieć wynika na przykład, że 40 proc. Polaków zetknęło się z produktami wytwarzanymi w sposób etyczny, a 20 proc. z nas jest gotowa zapłacić więcej za taki towar. Stawiamy tylko jeden warunek: sprawiedliwa cena nie może podskoczyć o więcej niż 10 proc. w stosunku do porównywalnych produktów masowych. Wiedzą o tym na przykład duże sieci handlowe. Od listopada hipermarket Tesco wprowadził stoisko z towarami opatrzonymi znakiem „fair trade” do swoich wybranych sklepów na terenie całej Polski. Można je też kupić w delikatesach Bomi, sieci Kuchnie Świata czy Piotrze i Pawle. – W sumie obroty na polskim rynku certyfikowanych produktów sprawiedliwego handlu można oszacować na 1,5 mln złotych. Mniej więcej drugie tyle stanowią towary z tej samej półki, ale bez oficjalnego certyfikatu – uważa Tadeusz Makulski ze stowarzyszenia Trzeci Świat i My.

Czy fair trade naprawdę działa?

Biznesmeni parający się etycznym handlem niezmiennie wierzą w to, że ich działalność może łączyć zysk z szerzeniem dobra na świecie. Przekonanie o tym, że przyczyniają się do niwelowania globalnych różnic między Pierwszym a Trzecim Światem, jest przecież wręcz fundamentem ich biznesplanu.
Wśród ekonomistów badających wpływ fair trade na międzynarodowy handel zdania w tej sprawie są jednak podzielone. Etycznej sprzedaży dostaje się z resztą i z prawa, i z lewa.
– To zbudowany na szczytnych intencjach interwencjonizm, który jest skazany na niepowodzenie – pisał Brink Lindsey, wiceszef arcyliberalnego amerykańskiego Cato Institute. Jego zdaniem faktyczne subwencjonowanie produkcji (głównie rolniczej) w Sudanie, Meksyku czy Wietnamie na krótką metę może i poprawia dolę garstki tamtejszych farmerów, ale w dłuższej perspektywie nie wyjdzie Trzeciemu Światu na dobre. – Zawiesza bowiem prawa rynku, zachęcając do zwiększania produkcji, na którą fair trade tworzy sztuczny i ograniczony popyt. W efekcie nadprodukcja szybko przyniesie skutek odwrotny do zamierzonego, czyli załamanie cen wytwarzanej w tych krajach żywności – dowodził Brink Lindsley. Inni krytycy twierdzili wręcz, że fair trade zniechęca rolników z biednego Południa do przekwalifikowania i odejścia od mało perspektywicznej pracy na roli.
Skrajna lewica z kolei krytykowała fair trade za to, że ceny są i tak zbyt niskie, a dają konsumentom z bogatego Zachodu złudne poczucie, iż spłacili moralny dług wobec najbiedniejszych.
Duża część akademików bierze jednak fair trade w obronę. – Nie wolno analizować ekonomicznej sytuacji w Trzecim Świecie tylko i wyłącznie z pozycji wolnorynkowych, bo to jedynie część prawdy – dowodzi na przykład Alex Nicholls badacz międzynarodowej przedsiębiorczości z brytyjskiego Oxfordu. Jego zdaniem mieszkańcy Czadu, Konga czy Tanzanii nie mają szerokiego dostępu do informacji, kredytu czy różnych technik produkcji. Dlatego trudno oczekiwać, by niższe ceny produkowanej przez nich żywności zmuszały ich do przekwalifikowania czy zmniejszenia produkcji. Kakao, kawa czy herbata to jedyne, co mają do zaoferowania, niezależnie, czy zarobią na tym 5, czy teź 3 dolary. Zgodnie z tym tokiem rozumowania fair trade podnosi ich siłę nabywczą, bynajmniej nie psując całego rynku. Pomaga za to biedakom związać koniec z końcem i jednocześnie pozwala zarobić również europejskim biznesmenom.Gra więc opłaca się obu stronom.