Estonia jako jedyny z krajów kandydackich spełnia kryteria z Maastricht. Deficyt wyniósł w 2009 r. 1,7 proc., a 7,2-proc. dług publiczny jest najniższy w Europie, podczas gdy Unia zezwala na 60, a Grecja ma ponad 120proc. długu.

ROZMOWA
RAFAŁ WOŚ:
Komisja Europejska zarekomendowała przyjęcie Estonii do strefy euro. Na co liczy Estonia, wchodząc do niej w środku największego kryzysu w historii wspólnej waluty?
OLEV RAJU*:
Jesteśmy małym, zaledwie 1,3-milionowym państwem i nie prowadzimy prawdziwej polityki monetarnej, jak np. Polska. Dlatego wejście do strefy euro nie wiąże się ze stratą jakichś realnych możliwości. Będzie za to kilka plusów. Estończykom łatwiej będzie podróżować i robić interesy, a dla inwestorów zniknie ryzyko kursu walutowego. Wśród elit politycznych panuje też przekonanie, że zwiększy to naszą wiarygodność w oczach rynków. Dlatego rządzący od lat robią wszystko, by pokazać, że jesteśmy najzdrowszą gospodarką w regionie.
I na razie im się to udaje. Estonia jako jedyny z krajów kandydackich spełnia kryteria z Maastricht. Deficyt wyniósł w 2009 r. 1,7 proc., a 7,2-proc. dług publiczny jest najniższy w Europie, podczas gdy Unia zezwala na 60, a Grecja ma ponad 120proc. długu.
Niestety, ten obraz jest tylko częściowo prawdziwy. Rzeczywiście kolejne rządy prowadzą konsekwentną i obliczoną na członkostwo w euro politykę małego budżetu i co za tym idzie małych wydatków w sektorze publicznym. Dzięki niej stosunkowo łatwo jest unikać rosnącego zadłużenia. To tajemnica naszego rekordowo niskiego zadłużenia. Niestety, cena tej polityki jest bardzo wysoka.
Dlaczego?
W czasie obecnego kryzysu PKB spadł o prawie 15 proc. Liberalny rząd Andrusa Ansipa zdecydował się jednak, że ważne jest utrzymanie niskiego zadłużenia i inflacji, bo one są kluczem do członkostwa w strefie euro. Dlatego obywatele nie mogli liczyć na żadne osłony w czasie kryzysu. Efektem był gwałtowny wzrost bezrobocia do 15 proc. oraz obcięcie i tak już stosunkowo niskich wydatków socjalnych i płac w budżetówce. Dlatego trudno dziś żyć w Estonii. Zwłaszcza tym wszystkim, którzy stracili pracę.
Ale u sąsiadów jest przecież podobnie.
W unijnych raportach rzeczywiście wypadamy lepiej, bo Brukseli zależy, by pokazać krajom południa Europy, że można zacisnąć pasa. Oczywiście, że, można, zwłaszcza w sytuacji gdy wiele osób wciąż jeszcze pamięta czasy sprzed 1989 r. i widzi, że jednak się poprawiło. Ale wcale nie jestem pewien, że jesteśmy dalej niż Łotwa czy Litwa. Łotewska gospodarka ma zacząć w tym roku rosnąć, a nasza prawdopodobniej dalej będzie na minusie.
*Olev Raju, czołowy estoński ekonomista z uniwersytetu w Tartu, skąd wywodzi się również duża część elit politycznych tego kraju. W latach 1995 – 2003 zasiadał w parlamencie, gdzie był przewodniczącym komisji ds. budżetowych