Złoty ma za sobą bardzo ciężki tydzień. A wraz z nim prawie kilkaset tysięcy polskich rodzin, które spłacają kredyty hipoteczne w euro lub franku szwajcarskim. Kurs euro wzrósł w ciągu kilku dni o ok. 50 groszy do prawie 4,30 zł, za franka trzeba było zapłacić ponad 3 zł. Czy to początek narastania strat czy złoty się obroni?

Według analityków najgorsze mamy za sobą - po przyjęciu planu pomocy dla Grecji oraz deklaracji państw UE o wsparciu dla potrzebujących rynki przestały szaleć. Złoty już nie słabnie. Eksperci nie mają jednak złudzeń - raty w walutach będą większe, i nie wrócą szybko do poziomu sprzed ubiegłotygodniowej zapaści.

Złoty był najsłabszą walutą na świecie

Żadną ze 170 walut notowanych przez agencję Bloomberg nie szarpnęło w czwartek tak mocno jak polskim złotym. Tak dużego jednodniowego spadku jego wartości nie było od maja 2008 roku. Za euro trzeba było płacić aż 4,10 zł.

Na rynku walutowym i na giełdzie emocje wzięły w czwratek górę. Złoty w pewnym momencie tracił wobec euro aż 2,6 proc., osłabiając się do poziomu 4,10 zł za euro. Jeszcze większe straty nasza waluta zanotowała w stosunku do dolara, do której w najgorszym momencie traciła aż 13 groszy (blisko 4 proc.). Cena dolara dochodziła do blisko 3,2 zł.
Złoty w najbliższych tygodniach, a nawet miesiącach pozostanie słaby. Zdaniem Jakuba Borowskiego, głównego ekonomisty Invest-Banku, euro będzie kosztować około 4 zł do końca roku.
Nasza waluta była zdecydowanym liderem spadków w regionie, bo czeska korona traciła względem euro 1 proc., a węgierski forint 0,9 proc. Niewiele lepiej zachowywała się giełda – WIG20 stracił 1,6 proc., choć w ciągu dnia spadał już o ponad 2 proc.
Nie wiadomo, co w razie problemów Hiszpanii stałoby się ze strefą euro
Złe nastroje, które powodują wyprzedaż polskiej waluty, wywołane są przez kłopoty Grecji, gdzie wczoraj w trakcie zamieszek padły ofiary śmiertelne. Na dodatek analitycy finansowi coraz bardziej się boją, że w ślad Grecji pójdą Portugalia i Hiszpania. Ten pierwszy kraj jest coraz bliżej kolejnej obniżki ratingu – agencja Moody’s poinformowała, że Portugalia trafiła na listę obserwacyjną, a jej ocena wiarygodności kredytowej może spaść o jeden lub nawet dwa punkty. Jednak to myśl, że także Hiszpania wystąpi o pomoc, spędza sen z powiek inwestorom. Upadek tak dużego kraju (gospodarka większa 3 – 4 razy od polskiej) mógłby oznaczać dramatyczne konsekwencje dla rynków finansowych na świecie.
– Trudno to sobie nawet wyobrazić – przyznaje Roland Paszkiewicz z CDM Pekao.
Nie wiadomo, co w razie problemów Hiszpanii stałoby się ze strefą euro
– Dziś trudno odrzucać jakiekolwiek scenariusze – mówi Jakub Borowski.
W grę wchodzi nawet rozpad strefy euro.
Złe nastroje na rynkach potęguje fakt, że trudno wykluczyć formalne bankructwo Grecji. Wiązałoby się to z anulowaniem części jej długów i wydłużeniem terminu spłaty reszty. Jednak nikt nie wie, co działoby się na rynkach, gdyby Grecy poinformowali, że wstrzymują spłatę długów.
Ludzie próbują jakoś wycenić to ryzyko
Wczoraj nastroje były tak złe, że rynek zupełnie zignorował informacje z Komisji Europejskiej, która podała wczoraj prognozy makroekonomiczne dla krajów Unii Europejskiej. Polska wypadła nieźle na tle innych krajów Wspólnoty: nasz wzrost gospodarczy ma wynieść w tym roku 2,7 proc. PKB i obok słowackiego będzie to najwięcej w całej UE.
– Kiedy na rynku rządzą emocje, inwestorzy pomijają pozytywne informacje – przypomina Grzegorz Zalewski, analityk DM BOŚ.
A to właśnie niezły stan polskiej gospodarki i dobre przed nią perspektywy przyciągały na nasz rynek zagraniczny kapitał w ostatnich miesiącach. Dziś polska waluta padła ofiarą własnego sukcesu. Tak jak napływ kapitału uciekającego z południa Europy – głównie na polski rynek długu – umacniał ją systematycznie od początku roku, tak teraz jego ucieczka z Europy gwałtownie ją osłabia.
Zdaniem Barona Chana, analityka walutowego w Credit Suisse Group AG w Londynie, na rynku panuje niepewność co do skali obecnego kryzysu. Podobnie jak upadek Lehman Brothers we wrześniu 2008 r. pogłębił kryzys finansowy, dziś takim ogniskiem zapalnym są kłopoty strefy euro.
– Ludzie próbują jakoś wycenić to ryzyko. Na rynku wcześniej kupowali złotego, więc teraz zamykają pozycje, bo obawiają się tego, co będzie dalej – mówił analityk agencji Bloomberg.
Dla Przemysława Kwietnia z X-Trade Brokers wczorajsze wydarzenia to typowa reakcja waluty rynku wschodzącego. Zwykle w okresie dobrej koniunktury umacnia się ona długo i stabilnie. Często staje się walutą w transakcjach typu carry trade, wykorzystujących różnice w stopach procentowych. To przyciąga gorący spekulacyjny kapitał, czasem nawet dochodzi do zbyt dużego umocnienia, co w przypadku złotego przerabialiśmy niespełna miesiąc temu. Ale gdy dojdzie do przesilenia na tzw. rynkach bazowych, kierunek jest tylko jeden: spadki.
– Wówczas wielu inwestorów podejmuje decyzje o wycofaniu się z rynku w tym samym czasie. Dlatego ruch na kursie jest tak potężny – mówi Przemysław Kwiecień.



Jednak mało kto spodziewał się przeceny złotego o 10 groszy względem euro i jeszcze większej w stosunku do dolara w ciągu jednego dnia.
– To jest zaskoczenie. Niewykluczone, że złoty jeszcze się osłabi – mówi Dorota Strauch z Raiffeisen Banku.
Na niekorzyść złotego działa także to, że nasz rynek walutowy jest najbardziej płynny. Jeżeli inwestorzy postanawiają sprzedawać waluty regionu, to najszybciej zrobią to ze złotym.
– Jeśli uda się uspokoić inwestorów zagranicznych, złoty może jeszcze słabnąć, ale raczej powinien się mieścić w przedziale 4,12 – 4,20 zł za euro. Gdyby jednak doszło do realizacji jakiegoś czarnego scenariusza, np. restrukturyzacji długów kolejnego kraju z południa Europy, to skala odpływu kapitału będzie dużo większa, więc i osłabienie złotego też będzie dużo większe – mówi Przemysław Kwiecień.
Zastanawiające jest, że złoty tracił bardziej niż giełda. Zazwyczaj gdy polska waluta taniała, szło to w parze ze spadkami indeksów giełdowych. Tymczasem w ciągu ostatnich dni WIG20 spadł do poziomu z marca, a kurs euro złotego jest taki sam jak latem zeszłego roku. Powstaje pytanie, czy rynek walutowy zareagował za mocny, czy też indeksy czekają jeszcze głębsze spadki.



Choć indeksy giełdowe pikowały, specjaliści twierdzą, że wczorajszą sesję trudno nazwać masową wyprzedażą.
– Kluczowy będzie czwartek. Jeżeli spadki zostaną pogłębione, to wtedy na parkiecie mogą pojawić się objawy paniki – mówi Roland Paszkiewicz.
Jego zdaniem obecna sekwencja spadków przypomina sytuacje z grudnia i lutego, kiedy polska giełda ostro traciła, ale wtedy udało się obronić kluczowe poziomy i powrócić do wzrostów. Jednak nawet jeśli poziom 2380 – 2400 pkt na WIG20 zostanie obroniony, trudno oczekiwać powrotu optymizmu.
– Dopóki nie będzie konkretnej i jasnej propozycji odnośnie Grecji, trudno będzie o poprawę nastrojów – mówi Grzegorz Zalewski.
Wsparcia dla polskiego rynku trudno było szukać w Europie Zachodniej. Tamtejsze rynki także jechały w dół. Londyński FTSE stracił 1,3 proc., paryski CAC40 1,4 proc. Najbardziej odporny okazał się frankfurcki DAX, który spadł o 0,8 proc.
Po południu wydawało się, że masowa wyprzedaż w Europie pociągnie w dół giełdy amerykańskie, które otworzyły się na minusach. Indeks szerokiego rynku S&P 500 spadł do poziomu najniższego od dwóch miesięcy. Jednak później sytuacja za oceanem zaczęła się poprawiać, amerykańskie indeksy zaczęły odrabiać straty z otwarcia, a Dow Jones wyszedł na niewielki plus.
To z kolei pomogło złotemu. Kurs w stosunku do euro i dolara poszedł nieco w górę. Wieczorem wspólna waluta kosztowała 4,066 zł (spadek o 6 gr w stosunku do otwarcia), a dolar 3,155 zł (spadek o 0,9 gr).
Na tle tego, co się działo na rynku walutowym i warszawskiej giełdzie, Ministerstwo Finansów odniosło wczoraj sukces, sprzedając dwuletnie obligacje za 3,7 mld zł. Popyt był nieznacznie większy od podaży, wyniósł około 5 mld zł.
– Widać było, że część inwestorów patrzy na fundamenty gospodarki i nie daje się ponieść emocjom. Ceny były co prawda niższe niż na rynku wtórnym w poprzednich dniach, jednak trzeba było się liczyć z takim dyskontem – mówi Marek Kaczor z PKO BP.
Jednak dobry nastrój na rynku długu nie trwał długo. Wzrosły rentowności wszystkich polskich obligacji, i to znacznie. Najbardziej 10-1etnich, dochodowość tych papierów zwiększyła się o 18 pkt bazowych do 5,85 proc.