- Autorzy projektu pokazują, że nie rozumieją fundamentu prawa spółek. Chcą robić z profesjonalnych menedżerów niewolników. Przepisy w takim kształcie będą źródłem nieustannych konfliktów. To wszystko doprowadzi do fatalnych skutków praktycznych - mówi w wywiadzie dla DGP prof. Michał Romanowski, adwokat i partner w kancelarii Romanowski i Wspólnicy, profesor w Katedrze Prawa Handlowego Wydziału Prawa i Administracji UW.
Politycy i niektórzy naukowcy mówią, że szykuje się rewolucja w kodeksie spółek handlowych. Rzeczywiście przygotowana przy Ministerstwie Aktywów Państwowych nowelizacja będzie rewolucją?
Bez wątpienia. Jak bowiem inaczej można nazwać projekt rozmontowania kodeksu spółek handlowych? Stworzono rozwiązania zupełnie oderwane od istoty obowiązujących regulacji. Pominięto głos ekspertów, którzy całe zawodowe życie zajmują się prawem spółek. Wprowadza się absurdy bez rzetelnych konsultacji, bez debat, bez zrozumienia. Tak, to będzie rewolucja. Bardzo zła rewolucja.
Rozmawiałem z ministrem Januszem Kowalskim i chwalił się, że w końcu nie politycy napisali projekt nowelizacji, lecz eksperci, których Ministerstwo Aktywów Państwowych zaprosiło do współpracy.
Jednak wyszło tak, że to politycy usiedli i napisali projekt. Jedynie z pomocą niektórych prawników. Wiem, co mówię, bo w maju ubiegłego roku zostałem poproszony o to, bym uczestniczył w pracach nad reformą prawa spółek. Obiecano mi wówczas, że będzie to praca merytoryczna, a wypracowane projekty staną się przedmiotem debat na konferencjach naukowych, również międzynarodowych. Założenie to mi odpowiadało, bo uważam, że bardzo prosto jest stworzyć coś nierozsądnego, za to przygotowanie dobrych rozwiązań wymaga rozwagi, ożywionej debaty, a dopiero później wprowadzenia w życie.
Jak pan wie, byłem członkiem jednego z zespołów eksperckich w tzw. komisji ds. reformy nadzoru właścicielskiego działającej przy MAP. Ale zrezygnowałem. Niestety okazało się bowiem, że obietnicy mi złożonej nie dotrzymano. Nagle niektórzy prawnicy stworzyli naprędce jakieś rozwiązania, dla mnie zupełnie nieakceptowalne, zaś politycy zaczęli przeć do ich jak najszybszego przyjęcia. No to skoro tak się postanowili panowie bawić, to beze mnie.
Czyli narracja, że eksperci napisali projekty nowelizacji k.s.h., a rząd dał tylko ku temu narzędzia, jest nieprawdziwa?
Projekty napisali prawnicy, to fakt. Ale moim zdaniem ci, z którymi rządowi jest po drodze. W efekcie można powiedzieć, że rozwiązania stworzyli prawnicy – i będzie to prawda. Ale to fortel, który służy uwiarygodnieniu przygotowanych rozwiązań. Bo już nie dodaje się, że przytłaczająca większość ekspertów stworzonym koncepcjom jest zdecydowanie przeciwna.
Proszę pozwolić, że wspomnę, iż od 2006 do 2015 r. pracowałem w Komisji Kodyfikacyjnej Prawa Cywilnego. Rządy się zmieniały, premierzy się zmieniali, natomiast komisja działała i wypracowywała różne stanowiska, rozwiązania. Tymczasem w 2015 r. postanowiono komisję rozwiązać, uznano, że głos ekspercki nie jest już potrzebny.
Dziś zaś politycy wychodzą przed kamery, do gazet, i mówią, że eksperci przygotowali rewolucję w prawie spółek. A my, ludzie, którzy naprawdę poświęcili nauce i staraniom, by zmieniać prawo na lepsze, wiele lat swojego życia, patrzymy na to z niedowierzaniem i niesmakiem.
Jeden z profesorów prawa handlowego powiedział mi, że komisja kodyfikacyjna to był uniwersytet. A obecna komisja ds. reformy nadzoru właścicielskiego przypomina mu duraczówkę.
Bardzo trafnie ujęte. Podzielam tę ocenę. W ramach swojej pracy w komisji najczęściej wskazywałem, że dane zagadnienie nie wymaga zmian legislacyjnych, że doktryna i orzecznictwo albo już przesądziły daną kontrowersyjną kwestię, albo zaraz to się stanie. I nieskromnie powiem, że to moim zdaniem jest istota nauki i istota właściwej legislacji, czyli nie komplikować bytów, gdy nie jest to potrzebne.
Jeżeli fachowcy siadają do stołu i jest odgórny nakaz, że zmiany są niezbędne, to trudno mówić o rzetelnej debacie. Bo zmiany, rzeczywiście, często są potrzebne. Ale należy je wypracować w toku analiz, a nie zgadzać się na realizację politycznych celów.
Niestety w komisji ds. reformy nadzoru właścicielskiego działa ponad 60 osób, ale przytłaczająca większość z nich to ludzie bez doświadczenia. Mają jedynie zapał. Dlatego analogia ze szkołą Duracza jest trafna.
Ale bądźmy też uczciwi: przy pracach nad reformą prawa spółek pracują też uznani naukowcy, doświadczeni praktycy.
Można mieć wiedzę, ale nie mieć kręgosłupa. Ubolewam, że niektórzy koledzy dają się rozgrywać przez polityków. Chcę wierzyć, że robią to nieświadomie, a nie wskutek jakichś kalkulacji.
MAP chwaliło się, że nad prawem holdingowym pracuje prof. Andrzej Szumański, twórca kodeksu spółek handlowych. Mocne nazwisko.
Przede wszystkim warto wiedzieć, że twórca kodeksu spółek handlowych był niejeden. I, z tego co wiem, wszyscy pozostali współtwórcy stanowczo sprzeciwiają się rozwiązaniom forsowanym przez prof. Szumańskiego. Poza tym nie wydaje mi się, by fakt bycia współtwórcą kodeksu spółek handlowych sprzed 20 lat był kluczowy w ocenie rozwiązań tworzonych dzisiaj. Prawo holdingowe być może jest potrzebne, powinno się o tym rozmawiać. Ale MAP, przy wykorzystaniu ambicji prof. Szumańskiego, chce wdrożyć katastrofalne w skutkach przepisy.
Rozmawiałem z prof. Szumańskim. Jednym ze wskazywanych przez niego argumentów na rzecz uchwalenia prawa grup spółek, nazywanego prawem holdingowym, jest to, że należy ucywilizować obecną praktykę. Profesor Szumański wskazał, że dziś swoboda podejmowania decyzji przez spółki zależne jest fikcją i że zawsze w grupie decyzje podejmuje silniejszy. Należy więc – zdaniem profesora – to zapisać wprost w kodeksie.
To bałamutny argument. Przede wszystkim chciałbym się dowiedzieć, co zdarzyło się w ciągu ostatnich 10 lat, że niezbędna jest głęboka ingerencja w prawo spółek w tak ekspresowym tempie. Nie kojarzę żadnych patologicznych sytuacji związanych z grupami spółek. Orzecznictwo również wydaje się klarowne.
Nie bardzo rozumiem wywody o braku niezależności czy zależności spółek zależnych. Sprawa jest przecież prosta: mamy spółkę dominującą i spółkę zależną. Zależna – jak sama nazwa wskazuje – nie jest niezależna. Nie może oderwać swojej działalności od właściciela. Każdy to zresztą doskonale wie. I nie ma w tym żadnej fikcji czy „cywilizowania praktyki”, bo żeby coś trzeba było ucywilizować, to najpierw powinno być dzikie. A nikt, poza – jak widać – nielicznymi wyjątkami, tej dzikości nie dostrzega.
Profesor Szumański wskazuje, że nie powinno być potrzeby kombinowania, jak się pozbyć kogoś, kto nie chce działać w interesie całej grupy. Powinno się wprowadzić system wiążących poleceń, które – z ujętymi w kodeksie zastrzeżeniami i wyjątkami – spółka zależna musi wykonać.
Ale to jest tworzenie prawa spółek w oparciu o konflikt. Andrzej Szumański chce wprowadzić do kodeksu spółek handlowych iście wojskowy dryl. Jest to założenie mi całkowicie obce, bo uważam, że zasady powinny opierać się na współpracy i zaufaniu. Jeśli pan założy spółkę, włoży w nią część swojego majątku i następnie powierzy ten majątek menedżerowi, to powinien pan tej osobie ufać. Ta osoba zaś powinna cały czas pamiętać o tym, że ma pańskie zaufanie i nie wolno go nadwerężyć.
Tymczasem Andrzej Szumański, i niestety MAP, które odpowiada za reformę k.s.h., wybierają atmosferę nieustannego konfliktu. Ich zdaniem właściwe jest zmuszanie do określonego zachowania pod groźbą zwolnienia z pracy. Tymczasem takie podejście to podważenie idei powiernictwa, która leży u podstaw relacji między wspólnikami a członkami zarządu.
Niestety warto użyć tu dobitnych słów: pomysł prawa holdingowego jest szalony, a jego autorzy pokazują, że nie rozumieją fundamentu prawa spółek. Chcą robić z profesjonalnych menedżerów niewolników i zakładają z góry, że na pewno ktoś będzie chciał działać wbrew interesom wspólników.
Profesor Szumański uważa, że pewna decyzja biznesowa podejmowana przez spółkę zależną może być krótkoterminowo niekorzystna dla niej, ale dobra dla całej grupy, więc korzystna długofalowo także dla tej spółki zależnej. W efekcie prawo holdingowe będzie sprzyjać tworzeniu efektu synergii, podczas gdy dziś każda spółka zależna powinna podejmować decyzję przez pryzmat swoich własnych interesów, w tym tych krótkoterminowych.
To nie tylko błąd logiczny, lecz także życiowy. Grupa spółek to jeden organizm gospodarczy. Na czele stoi spółka matka. Pod nią są spółki córki. Nie bez powodu używa się takich określeń. Podkreśla się w ten sposób więź, jaka łączy spółki. Interes spółki córki nie może być oderwany od interesu spółki matki. Jest tak już teraz, są na to setki orzeczeń sądowych. Tymczasem politycy, wspierani przez pojedynczych naukowców, wychodzą dziś i mówią, że oni dopiero to wprowadzą. To jakaś aberracja.
Pamiętajmy, że spółka dominująca nie jest zainteresowana działaniem na szkodę spółek zależnych, bo działałaby tym samym na swoją własną szkodę. Oczywiście nie każda decyzja biznesowa zawsze okaże się trafna, może się okazać, że podjęta zostanie niewłaściwa. Ale taki jest biznes.
Zgodnie z projektem menedżerowie spółek zależnych będą musieli ocenić, jakie skutki dla spółki wywoła wykonanie polecenia. W niektórych przypadkach powinni bowiem odmówić jego wykonania. Czy to nie będzie kłopotliwe?
To będzie niemożliwe. Projektodawca de facto chce, ażeby osoby zarządzające spółkami zależnymi dokonywały oceny strategii całej grupy. Bo, pamiętajmy, wiążące polecenia będą mogły być wydawane tylko, gdy w grę będzie wchodził interes całej grupy.
W praktyce często w strukturach grup istnieją tzw. spółki wsparcia, które pełnią rolę służebną w stosunku do całej grupy. I MAP wraz z prof. Szumańskim chcą, ażeby człowiek zarządzający tą spółką wsparcia dokonywał oceny działań podejmowanych przez zarząd i radę nadzorczą spółki matki. Musi bowiem przecież ocenić, czy polecenie powinien wykonać, czy go nie wykonywać. Tymczasem menedżer spółki zależnej nie ma ani narzędzi, ani kompetencji, ani wiedzy do dokonywania takich ocen.
Zacznie się nie prawo holdingowe, lecz prawo hakowe. Każdy będzie zbierał haki na każdego, bo wszelkie decyzje będą podejmowane nie przez pryzmat interesu grupy, lecz przy założeniu, że lada moment może pojawić się prokurator, który zarzuci menedżerowi działanie na szkodę spółki.
Gdyby te przepisy weszły, to pojawiłoby się znacznie więcej konfliktów na linii spółki dominujące – spółki zależne? Czy spółki zależne zostałyby wciśnięte pod but spółek dominujących?
Moim zdaniem prawo holdingowe, w takim kształcie jak w projekcie, będzie przede wszystkim źródłem nieustannych konfliktów. Na pewno część osób w spółkach zależnych będzie ulegało i będą robić wszystko, co im się każe, bo będą obawiali się utraty pracy. Ale myślę, że większość będzie każdorazowo rozważać, czy wykonać polecenie czy nie. I oczywiście każdy będzie gromadził kwity, by zredukować ryzyko poniesienia odpowiedzialności karnej.
Stworzony zostanie system, w którym menedżerowie spółki zależnej będą „obudowywać” się papierami świadczącymi o czystości ich intencji oraz będą zbierać haki na menedżerów spółek dominujących. I na odwrót. Każde jedno działanie w grupie spółek będzie musiało być analizowane z punktu widzenia prawa karnego.
Jeden z urzędników MAP powiedział mi, że gdy wejdzie prawo grup spółek, to wreszcie okręt będzie płynął w jednym kierunku.
Zapomniał tylko dodać, że zaprasza na pokład Titanica. Zajmuję się prawem spółek od kilkudziesięciu lat i proszę mi uwierzyć, że ten okręt musi utonąć. Wiele osób, które wskoczą do wody, zginie, bo jej temperatura będzie zbyt niska. Ci, którzy się uratują, będą mieli traumę do końca życia.
Wspólnik będzie bał się członka zarządu, członek zarządu wspólnika, menedżerowie spółki zależnej menedżerów spółki dominującej, szefostwo spółek dominujących zachowań ludzi ze spółek zależnych. A wszyscy będą bali się prokuratora. Silnikiem w tym okręcie będzie jedynie strach przed odpowiedzialnością.
W jednym z ostatnich felietonów dla DGP prof. Andrzej Kidyba wskazał, że „Nie ma lepszego gruntu dla stworzenia prawa holdingowego w proponowanym kształcie. Władza dzieli i rządzi w spółkach z udziałem Skarbu Państwa. To więc wymarzony moment, aby «złapać za pysk» wszystko, co jest w spółkach zależnych”. Może o to właśnie chodzi?
Podzielam pogląd prof. Kidyby, przy czym uważam, że jest o wiele gorzej. Bo problem, który kreśli profesor, występuje od co najmniej 2015 r. Spółki z udziałem Skarbu Państwa są całkowicie podporządkowane władzy politycznej. Proszę tylko spojrzeć na to, jak menedżerowie spółek publicznych przechwalają się tym, który z nich bardziej pomógł w budowie szpitali tymczasowych. O ile dobrze kojarzę, wszelkie te spółki zajmują się szeregiem działalności, ale żadna budową szpitali. Co więcej, wiele działań podejmowanych jest bez umów, po prostu premier kazał, więc spółki wykonują. To oczywiście absurdalna wizja prawa spółek, ale jest ona realizowana w praktyce. Dlatego jakkolwiek podzielam obawy prof. Andrzeja Kidyby, to mam wrażenie, że obóz władzy nie potrzebuje prawa holdingowego, bo i tak od dawna robi to, co tylko chce.
Projekt prawa holdingowego skrytykowało m.in. Stowarzyszenie Inwestorów Indywidualnych. Twierdzi ono jednak zupełnie inaczej niż pan, bo w opinii wskazano, że zbudowany zostanie patologiczny system ochronny zabezpieczający władze podmiotów zależnych przed jakąkolwiek odpowiedzialnością. I to uderzy w prawa akcjonariuszy mniejszościowych.
To ciekawy przykład, bo w stu procentach zgadzam się z opinią stowarzyszenia co do tego, że projekt prawa holdingowego jest fatalny i wywoła opłakane konsekwencje. Ale zarazem mamy zupełnie odmienne sposoby dojścia do tej konkluzji.
Moim zdaniem nad nikim nie będzie roztoczony parasol ochronny, raczej projektodawca chce tym parasolem wydłubać wszystkim oczy. Jak bowiem wskazałem, wszystkie działania będą podejmowane pod kątem oceny, czy da się je obronić w toku możliwego postępowania karnego.
Oczywiście ta koncepcja nieuchronnie musi doprowadzić do pokrzywdzenia akcjonariuszy mniejszościowych, bo gdy prowadzenie spraw spółki będzie nakierunkowane na zbieranie papierów ochronnych i haków przez menedżerów, to ciężko będzie mówić o budowaniu wartości.
Akcjonariusze mniejszościowi staną się zakładnikami sporów, atmosfery konfliktu. Długofalowo w oczywisty sposób musi to oznaczać destrukcję wartości – i tych materialnych, i niematerialnych.
Wreszcie, to wszystko doprowadzi do fatalnych skutków praktycznych. Najzwyczajniej w świecie prowadzenie biznesu w Polsce przez międzynarodowe korporacje będzie ryzykowne, a tym samym nieopłacalne. Nie ma cudów, jak się stworzy potworka legislacyjnego, nie do zrozumienia dla zagranicznych przedsiębiorców i prawników, to nie przekona się ich, że Polska to dobre miejsce do lokowania kapitału i rozbudowy struktur biznesowych. Powiem panu, że rozmawiałem już z kilkoma znajomymi z różnych państw o tym, co rząd planuje u nas wprowadzić. I nie umiem im tego wyjaśnić, nie rozumieją. I to bynajmniej nie dlatego, że kiepsko mówimy po angielsku.
Wspomnijmy jeszcze o drugim projekcie, czyli wzmocnienia rad nadzorczych. Minister Janusz Kowalski powiedział w wywiadzie dla DGP, że zostanie wreszcie wyrównana siła w spółkach. To chyba dobrze?
Niedobrze. Wpływ tego projektu na praktykę będzie równie zły i szkodliwy jak prawa holdingowego. Projekt, który przygotowano, oparty jest na założeniu, że członkowie rad nadzorczych będą aktywizowani przez członków zarządu. A jednocześnie, że ci członkowie rad nadzorczych są obecnie mało inteligentni, niekompetentni i bezsilni, więc trzeba wzmocnić ich pozycję względem kompetentnych i potężnych członków zarządu. Takie myślenie jest oczywiście całkowicie błędne. Gdybyśmy bowiem uznali, że rzeczywiście członkowie zarządu są dużo rozsądniejsi od członków rad nadzorczych, to nie wolno przecież powierzyć właśnie tym „lepszym” zadania aktywizowania tych „gorszych”, bo przecież nic dobrego z tego nie wyjdzie. Nie powierza się lisowi zadania uczenia kur, jak mają uciekać.
Tyle że ja dostrzegam kłopot z radami nadzorczymi. W wielu spółkach, całkiem dużych, są w zasadzie fikcyjne. Zasiadają w nich znajomi właściciele, 90-letnie matki i ojcowie. Trzeba by coś z tym zrobić, bo nadzór jest fikcją.
Zgoda, ale to zupełnie inne zagadnienie. I w gruncie rzeczy sprawa nie do rozwiązywania przez ustawodawcę, bo u podstaw kłopotu leży zachowanie właściciela, który sam marginalizuje radę nadzorczą. I np. w przypadkach wrogich przejęć ponosi tego konsekwencje. Tylko czy ustawodawca jest od ochrony właściciela przed jego lekkomyślnością?
Projekt wzmocnienia rad nadzorczych zakłada też gigantyczny rozrost biurokracji. Wskazano bowiem, że dziś radom brakuje dokumentów, bo zarządy im ich nie przekazują. Ale przecież obowiązujące przepisy są jasne. I to nie jest tak, że rady nie mają dostępu do dokumentów. W efekcie po wejściu w życie nowelizacji cała korespondencja będzie odbywała się na piśmie. I tu znów projektodawca chce skończyć z jakimkolwiek zaufaniem pomiędzy organami spółki. Będą istniały dwa niezależne byty w jednej spółce, które będą gromadziły przeciwko sobie haki i kwity.
Cytuję ministra Kowalskiego: „Zgodnie z przygotowanym projektem wszyscy ci, którzy będą faulowali radę nadzorczą poprzez nieprzekazywanie jej informacji i dokumentów, nie będą mogli zasiadać w zarządach i radach nadzorczych spółek przez określony czas”. Brzmi logicznie.
Uwielbiam takie określenia jak „ci, którzy będą faulowali radę nadzorczą”. Co to w ogóle oznacza? Czy my na pewno rozmawiamy o prawie? Pomysł ministra Kowalskiego, podszeptywany mu zresztą przez jednego z prawników, sprowadzi się do tego, że w dużych spółkach zostaną wydelegowane osoby do przygotowywania dokumentacji dla rad nadzorczej. Większości tych dokumentów nikt nie będzie czytał. Nie ma potrzeby zmieniać dobrej praktyki. Dziś – gdy rada nadzorcza nie jest wydmuszką – członkowie rad wiedzą, o co pytać, o jakie dokumenty prosić zarząd.
Założenie, że zarząd może faulować radę nadzorczą, cokolwiek by to nie znaczyło, jest irracjonalne, bo kompetencje rady nadzorczej w spółce kapitałowej są rozległe. I jeśli zarząd działa na szkodę spółki, to za chwilę danych osób nie będzie w zarządzie.
Doktor Radosław Kwaśnicki, członek komisji ds. reformy nadzoru właścicielskiego, tłumaczył mi, że członkowie rad nadzorczych będą mogli powoływać niezależnych doradców. Bo często w radach są fachowcy, np. od prawa czy ekonomii, ale akurat potrzebny jest informatyk, który oceni, czy wydatek na stworzenie strony internetowej był zasadny czy nie.
Widziałem tę argumentację i przecierałem oczy ze zdumienia. W swojej praktyce zawodowej bowiem wielokrotnie doradzałem radom nadzorczym. Niczym nadzwyczajnym nie jest, że członkowie rad korzystają z ekspertyz. Dzieje się to od wielu lat. Naprawdę nie trzeba wymyślać koła na nowo.
Tyle że do tej pory ponoć był kłopot z budżetem na takie doradztwo.
I to kolejna nieprawda. Zresztą, to stawianie prawa spółek na głowie. Jeśli członek zarządu odmówiłby przydzielenia budżetu na zatrudnienie eksperta przez radę, to narażałby się na ryzyko, że za chwilę zostanie odwołany. Trudno mi sobie wyobrazić sytuację, w której właściciel chce nadzorować prace zarządu za pośrednictwem rady, a członkowie zarządu mu to uniemożliwiają.
Gdy rozmawiałem z prof. Szumańskim, ministrem Kowalskim czy dr. Kwaśnickim, to słyszałem o potrzebie poszukiwania konsensusu. Gdy słucham pana, widzę, że ciężko byłoby go znaleźć. Naprawdę nie ma nic w projektach prawa holdingowego i wzmocnienia rad nadzorczych, co można by pochwalić?
Ależ jest! Jeśli te zmiany wejdą w życie, to będę je pokazywał studentom jako przykład tego, jak nie tworzyć prawa spółek. Przy czym z góry zaznaczam, że nikogo z nowelizacji nie będę odpytywał, bo uważam, że nie przystoi na uniwersytecie pytać o ludowy kodeks spółek handlowych. Do tego bowiem to się sprowadza, że ktoś coś sobie wymyślił i stwierdził, że wywróci prawo spółek do góry nogami. W końcu pisać każdy może, trochę lepiej lub trochę gorzej. Panowie rzeczywiście sporo mówili o potrzebie znalezienia konsensusu. Niestety wyszła im kompromitacja.
Można mieć wiedzę, ale nie mieć kręgosłupa. Ubolewam, że niektórzy koledzy dają się rozgrywać przez polityków
Debata o reformie prawa spółek na łamach DGP
Janusz Kowalski, wiceminister aktywów państwowych:
Obecnie przyjmuje się, że menedżerowie spółki funkcjonującej w ramach grupy muszą działać w każdej sytuacji na korzyść swojej spółki. Kłopot pojawia się wówczas, gdy to korzystne działanie jest pozorne. Może być przecież tak, że z punktu widzenia całego holdingu teoretycznie niekorzystna decyzja podjęta przez władzę jednej spółki córki będzie dobra dla całego holdingu. I tym samym długofalowo dla tej spółki córki. A może być również tak, że dobre z punktu widzenia spółki zależnej działanie okaże się zgubne dla holdingu i paradoksalnie doprowadzi do kłopotów także tej spółki zależnej (17 lutego 2020 r.). Silne holdingi to istotny element całej gospodarki. Przepisy muszą umożliwiać im rozwój, a nie go paraliżować (2 czerwca 2020 r.). Wszyscy ci, którzy będą faulowali radę nadzorczą, nie przekazując jej informacji i dokumentów, nie będą mogli zasiadać w zarządach i radach nadzorczych spółek przez określony czas (8 czerwca 2020 r.).
prof. Andrzej Szumański, koordynował prace nad stworzeniem projektu nowelizacji wprowadzającej prawo grup spółek:
Przede wszystkim cywilizujemy praktykę, która już teraz jest, a która bądź nie ma oparcia w przepisach prawa, bądź to oparcie ma liche. Co samo w sobie nie jest niczym złym, bo żadnym grzechem nie jest dostosowanie prawa do rzeczywistości (16 czerwca 2020 r.). Prawo spółek co do zasady jest stworzone z myślą o pojedynczych spółkach, a nie grupach. My zaś w naszym projekcie pewne reguły podstawowe musimy naruszyć. Zarządzanie spółki dominującej przez wydawanie wiążących poleceń tworzy z zarządu „matki” de facto zarząd całej grupy. Z kolei rada nadzorcza spółki dominującej musi mieć mechanizmy pozwalające na kontrolę działalności spółek zależnych, gdyż to wpływa na działalność całej grupy. I my na tyle, na ile to możliwe, określamy precyzyjnie, co rada nadzorcza spółki dominującej może w stosunku do spółki zależnej, a czego nie. Nie ma sensu tworzenia norm instruktażowych, które nic nie wnoszą. Norma prawna powinna albo czegoś zakazywać, albo coś nakazywać (16 czerwca 2020 r.).
Filip Ostrowski, dyrektor Biura ds. Reformy Nadzoru Właścicielskiego Ministerstwa Aktywów Państwowych:
Bardziej precyzyjne określenie zasad odpowiedzialności powinno dać menedżerom komfort w podejmowaniu uzasadnionego gospodarczo ryzyka, a więc powinno przyczynić się do poprawy wyników pojedynczych spółek i gospodarki jako całości. Co istotne, prawo do błędu będzie przysługiwało tylko tym menedżerom, których proces decyzyjny był staranny. Można natomiast zakładać, że decyzje podejmowane przez kompetentnych menedżerów, w dobrej wierze, po przeprowadzeniu odpowiednich analiz i w oparciu o adekwatne informacje powinny, co do zasady, prowadzić do pozytywnych rezultatów (8 września 2020 r.).
prof. Andrzej Kidyba, Katedra Prawa Gospodarczego i Handlowego na UMCS w Lublinie:
Miałem przeczucie, że politycy znów zechcą wykorzystać prawników do swoich celów. I tak się stało. Zaczęło się od tego, że Ministerstwo Aktywów Państwowych utworzyło stanowisko ministra odpowiedzialnego za reformę nadzoru właścicielskiego. Ba, powstał nawet specjalny departament: biuro ds. reformy nadzoru właścicielskiego. Może byłby w tym jakiś sens, gdyby rzeczywiście chodziło o nadzór właścicielski, jego udoskonalenie w pewnej, specjalnej grupie spółek, tj. reprezentujących własność „państwową” czy samorządową. Ale ambicje były tak wielkie, że zagarnięto całą pulę, mianowicie próbuje się zmienić cały system prawa spółek, z tymi prywatnymi włącznie (13 października 2020 r.). Założeniem projektu prawa holdingowego ma być „ochrona spółek zależnych i ich wspólników mniejszościowych”. Ale realizowana w sposób szczególny przez to, że zostają one ubezwłasnowolnione. W myśl pomysłu, że „mniejszość nie może terroryzować większości” – a przecież jest dokładnie odwrotnie – na co zwrócono już uwagę, że prawa mniejszości to nie patologia (...). Cały projekt niestety stawia na głowie logikę funkcjonowania spółek (27 października 2020 r.).