W tym tygodniu będziemy świadkami rzadko obserwowanego zjawiska: na jednym posiedzeniu Sejm zajmie się dwoma budżetami, tegorocznym i przyszłorocznym.
To zapewne przypadek, ale urasta do rangi symbolu. Tyle lat dyskusji, starań ministrów i wice ministrów finansów, by budżetową perspektywę rozciągnąć dłużej, niż na jeden rok, a tu proszę: zamieszanie, jakie wywołał wybuch pandemii, wprowadziło dobrą zmianę tylnymi drzwiami. Owszem, mamy coroczne wieloletnie plany finansowe państwa, ale – powiedzmy sobie szczerze – są one raczej zarysem tego, co się może dziać w budżetach i nie mają mocy zobowiązującej.
Pandemiczna minireforma budżetowa nie polega jednak głównie na tym, że dwa budżety będą (są) procedowane jednocześnie, a na tym, że tegoroczny plan dochodów i wydatków mocno się zazębia z przyszłorocznym. Wystarczyło wyłączyć regułę wydatkową na ten rok (efekt ogłoszenia stanu epidemicznego), by rząd kreatywnie podszedł do tzw. zarządzania saldem budżetu i zaczął układać wydatki jak puzzle, przesuwając je między 2020 i 2021 r.
Rację mają ci ekonomiści, którzy odradzają wyliczanie osobno tegorocznego i przyszłorocznego deficytu, bo to nie ma większego sensu. Z dużym prawdopodobieństwem już nowelizacją ustawy na 2020 r. rząd będzie prefinansował niemałą część nakładów, które zostaną zrealizowane dopiero w 2021 r. Przykład: pieniądze na 13. i 14. emeryturę. Fundusz Solidarnościowy dostanie je w tym roku, ale wykorzysta dopiero w przyszłym. Już dziś wiadomo, że także w przypadku niektórych wydatków na inwestycje w tym roku „zostanie wszczęta jedynie procedura”, a faktycznie pieniądze do gospodarki trafią dopiero w roku przyszłym.
Inny przykład to polityka wypłacania zwrotów VAT. Już można przyjmować zakłady, jak bardzo w listopadzie i w grudniu spadną dochody z podatku od towarów i usług, bo fiskus znów przyspieszy wypłaty zwrotów. Dzięki temu wyniki budżetu na początku przyszłego roku będą zapewne znacznie powyżej przeciętnej. Od 2016 r. to już przetarta ścieżka. Ministerstwo Finansów weszło na nią i w tym roku. Wiosną wypłacało zwroty nawet o jedną trzecią większe niż rok temu i w sierpniu mogło się pochwalić budżetową nadwyżką.
Nawet jeśli minireforma budżetowa wywołana pandemią to tylko jednorazowa akcja (reguła wraca w przyszłym roku, trudniej będzie tak żonglować wydatkami), to dłużej będziemy odczuwać inny skutek uboczny: dług przestał być czymś pejoratywnym, niepożądanym, zjawiskiem, które polityka fiskalna powinna ograniczać, a stał się „inwestowaniem w rozwój”. Tak chyba można interpretować dyskusję, jaka przybrała na sile po wybuchu pandemii, a która sprowadza się do próby odpowiedzi na pytanie „czy znieść limity zadłużenia i dlaczego tak?”. Do tej pory dysputy o tym, czy potrzebujemy konstytucyjnego bezpiecznika dla długu, nie wychodziły poza kręgi akademickie. Pandemia ośmieliła decydentów z Ministerstwa Finansów, by wznieść ją na wyższy, polityczny poziom. To, czy limit uda się znieść, to inna sprawa, zmianę ustawy zasadniczej musi poprzeć dwie trzecie posłów – a tylu obecnie rządzący PiS nie ma. Ale kolejnym rządom będzie łatwiej, bo temat został już oswojony.