Majątek tych czterech biznesmenów to w przybliżeniu równowartość rocznego PKB Szwecji. Jak wielką władzę ma klub centimiliarderów?
Gdyby słynny międzywojenny kasiarz Stanisław Cichocki, ps. Szpicbródka, żył w 2020 r., niechybnie wyjechałby za pracą do Anglii. Tam bowiem, w 110-letniej londyńskiej kamienicy Stanhope House od kilku miesięcy działa coś, co można nazwać śmiało marzeniem każdego rabusia z ambicjami. Firma IBV International Vaults otworzyła w niej bank depozytowy dla najbogatszych z najbogatszych. Złoto, biżuterię czy dzieła sztuki mogą przechowywać w sejfie Stanhope House tylko dolarowi miliarderzy.
Powstanie takiego banku jest znakiem czasów. W XXI w. żyje więcej miliarderów niż w dwóch poprzednich stuleciach razem wziętych. Rośnie także klub centimiliarderów, czyli ludzi, których majątek przekracza 100 mld dol. Jest ich czterech. W sumie mają mniej więcej tyle, ile rocznie produkuje gospodarka Szwecji. Najbogatszy (circa 200 mld dol.) jest Jeff Bezos, twórca Amazona, a Bill Gates (twórca Microsoftu), Mark Zuckerberg (twórca Facebooka) i Elon Musk (m.in. Tesla i SpaceX) posiadają w granicach 110–115 mld dol. Ustalenie kolejności na podium jest trudne, bo ich majątek codziennie zmienia się o kilka miliardów to górę, to w dół – jest oparty na giełdowej wycenie udziałów w firmach, a nie np. nieruchomościach.
Majątek tej czwórki w okresie pandemii urósł tak, że na nowo rozgorzała dyskusja o tym, czy to aby nie jest jakaś szkodliwa aberracja. Nie chodzi przecież tylko o pieniądze, bo za nimi idzie władza. Światowe media od Uralu po Kordyliery roztrząsają tę kwestię, a niektórzy komentatorzy, jak Tom Scocca z Hmmdaily.com, nawołują nawet, by miliarderom zakazać… istnienia. – Nikt nie potrzebuje miliarda dolarów i nikt nań nie zasługuje – napisał w artykule „No billionaires” („Żadnych miliarderów”) i o dziwo jego apel wzięto na poważnie. Ideę podchwycili demokratyczna polityk Alexandria Ocasio-Cortez czy etyk Peter Singer.
Czy światem naprawdę rządzą biznesowi tytani, a jeśli tak, to czy faktycznie byłoby to taką tragedią? Odpowiedzi marksisty brzmią odpowiednio: tak i oczywiście. Dla przeciętnego liberała zaś to w ogóle nie jest pytanie. Po co zaglądać innym do portfela, prawda? I marksista, i liberał się mylą.

Diabły w ludzkiej skórze

Niezwykle łatwo odmalować bogaczy jako bezwzględnych tyranów, którzy sprawują faktyczne rządy nad światem – tyle że w białych rękawiczkach. Choć i te czasem zdejmują.
Czy możemy sobie np. wyobrazić, by to kto inny niż Elon Musk wypowiedział posłuszeństwo lokalnemu rządowi (mowa o stanie Kalifornia) i na przekór pandemicznemu lockdownowi uruchomił swoje fabryki? Raczej nie. A Musk to właśnie zrobił w maju z fabrykami Tesli. – Jeśli ktoś miałby być za to aresztowany, powinienem być to tylko ja – zastrzegł, chociaż był pewien, że szeryf do jego drzwi nie zapuka. Uzyskał wsparcie od przedstawicieli rządu federalnego, na którego czele stoi także miliarder (choć pod względem majątku Trump przy Musku jest bardziej jak MSP).
Władza Muska polega nie tylko na tym, że za nic ma prawo i nic mu za to nie grozi. Musk chce nadać kierunek naszej przyszłości. Całej ludzkości. Docelowo chce nas przesiedlić na Marsa. Do 2050 r. zamierza wysłać tam 1 mln osób. Kolonizacja kosmosu to jego zdaniem sposób na uratowanie Ziemian. W międzyczasie mamy podróżować tunelami próżniowymi. Pierwszy odcinek takiego tunelu – dla transportu typu Hyperloop – już wybudowano pod Los Angeles. Podobno ludzie mieszkający w okolicznych blokach nie wiedzieli nawet, że przemysłowe krety Muska świdrują ziemię pod ich stopami.
Niedługo Musk zacznie świdrować także nasze mózgi – najświeższym jego pomysłem jest cyborgizacja ludzi. Ale zaczyna od świń. W sierpniu jego start-up Neuralink pokazał światu pewną nieszczęsną świnię z komputerowym implantem w mózgu.
Zostawmy jednak założyciela Tesli. Temu gwiazdorowi rocka wśród biznesmenów ludzie są skłonni wiele wybaczyć. Ze znacznie mniejszym zrozumieniem spotyka się Bill Gates. Ostatni raz wyrażano się o nim ciepło jakieś 35 lat temu, gdy do sprzedaży trafiła pierwsza wersja systemu Windows. Potem było już tylko gorzej. Gates został szybko okrzyknięty współczesnym Rockefellerem ze względu na podobnie drapieżne techniki zdobywania rynku. Tak jak Rockefeller wykupował grunty, by jego rafineriom nie mogła wyrosnąć konkurencja, tak Gates utrudniał konkurencyjnym wobec Internet Explorera przeglądarkom działanie na jego systemie operacyjnym. Gates bezwzględny monopolista to jednak mniejsze zło niż Gates diabeł, jaszczur czy jak tam określa go reptiliańska mitologia popularna wśród teoretyków spisku. Powstała ok. 2000 r., gdy Gates poczuł w sobie powołanie filantropa i założył wraz z żoną fundację dobroczynną. Oficjalnie rozwiązuje w niej problemy takie jak bieda w krajach Trzeciego Świata i choroby zakaźne, ale tak naprawdę chce zniewolić ludzi, wstrzykując im czipy, a potem wysyłając na zatracenie. Mówiąc poważniej, zwłaszcza w prawicowych środowiskach twierdzi się często, że transferując za pomocą fundacji środki do wpływowych instytucji w różnych krajach, Gates chce wpływać na ich politykę, np. w kwestii aborcji czy przyjmowania imigrantów. To taki bogatszy George Soros.
Podobnych zarzutów nie czyni się Jeffowi Bezosowi z Amazona, chociaż to pewnie tylko kwestia czasu – utworzył bowiem w lutym 10-mld. fundusz na walkę ze zmianami klimatu. A to, wiadomo, lewactwo. Albo i neoliberalne prawactwo – jeśli popatrzeć z innej strony. Rozrzucone po całym świecie magazyny Amazona korzystają przecież z taniej siły roboczej i elastycznego prawa pracy, wyzyskując robotników. Bezosowi zależy na konserwacji takiego status quo i jako ponadnarodowa korporacja może wywierać nacisk na rządy, by to osiągnąć (wyprowadzę się od was, stracicie miejsca pracy, a także te podatki, które łaskawie u was płacę!).
Czwarty członek klubu centimiliarderów, Mark Zuckerberg, także ma potężne narzędzie nacisku. Jest nim jego główny produkt – Facebook. Właściwie, gdyby tylko chciał, mógłby dowolnie kreować polityczny klimat w danym kraju, jedne treści eksponując, a inne dyskryminując. Taka aktywność mogłaby się odbywać pod sztandarem walki z fake newsami czy mową nienawiści i faktycznie wielu – znów na prawicy – właśnie to Zuckerbergowi zarzuca.

Przereklamowana potęga

Centimiliarderzy naprawdę kształtują nasz świat, czy to za pomocą swoich produktów, czy działań lobbingowych, czy wreszcie aktywności filantropijnej. W jakim jednak stopniu?
Na ich działalność filantropijną zwraca uwagę prof. Robert Reich, amerykański ekonomista i doradca prezydentów Forda, Cartera i Clintona, w książce „Just Giving” („To tylko dawanie”). Otóż, pisze Reich, idea prywatnych fundacji była kłopotliwa już nawet dla Anne-Robert-Jacques’a Turgota (ministra finansów Ludwika XVI) czy Johna Stuarta Milla. Pierwszy uważał je za jednoznacznie szkodliwe, ponieważ zamiast służyć postępowi, opóźniają go, utrwalając dysfunkcyjne i obskuranckie idee swoich fundatorów – i chciał ich zakazać. Drugi uznawał, że fundacje mogą być w ostateczności społecznie korzystne, jeśli będą kontrolowane przez rząd, a ich środki będą traktowane jak forma własności państwowej.
To było kiedyś. Działalność charytatywna najbogatszych mocno się od tamtych czasów zmieniła. Nowoczesną formę nadał jej John D. Rockefeller. Jego (założona w 1913 r.) fundacja zamiast promować po wsze czasy idee, w które wierzył założyciel, miała być wehikułem do wynajdywania i finansowania innych, mniejszych ogranizacji, które zajmują się wykorzenianiem problemów społecznych. Chodziło o większą elastyczność, skuteczność i aktualność celów. Z tego „mackowego” modelu korzysta dzisiaj właśnie fundacja Billa i Melindy Gatesów. Struktura działania tego rodzaju fundacji jest siłą rzeczy bardziej skomplikowana. Przejrzystości to nie służy. Reich zwraca uwagę, że prywatne fundacje osiągają niepośledni, ale trudny do prześledzenia wpływ na rozwój społeczeństwa, co „jest w konflikcie z tradycyjnie demokratycznym wymogiem politycznej równości obywateli” oraz wpływa negatywnie na rozkład majątku w społeczeństwie. W USA, które dla Reicha stanowią punkt odniesienia, bogaci mogą np. dzięki wydatkom filantropijnym uzyskiwać większe korzyści podatkowe niż biedni. Osoby najbogatsze (z dochodem powyżej 470 tys. dol. rocznie), wydając na filantropię 1 dol., otrzymują efektywnie subsydium w wysokości 40 centów. Donacji osób biednych system podatkowy nie premiuje. Wyjaśnia to częściowo, dlaczego całkowita wartość transferów dobroczynnych w USA wzrosła z ok. 40 mld dol. rocznie w 1976 r. do niemal 400 mld dol. w roku 2016 (mierząc w dzisiejszych dolarach). Na co jednak tu narzekać? Przecież dzięki temu zyskują biedni! Tyle że nie zyskują, a przynajmniej nie aż tyle, ile się sądzi. Reich zwraca uwagę, że powszechne przekonanie, iż filantropia to pomoc biednym, jest empirycznie sfalsyfikowanym mitem. Przynajmniej w USA tylko 31 proc. wydatków fundacji trafia do biednych. Reszta to np. wydatki na organizacje religijne albo uczelnie. Takie wydatki mogą być narzędziem wywierania społeczno-politycznego wpływu, a nie ma sposobu, by je zewnętrznie kontrolować.
Nieprzynosząca zysków firma bankrutuje. W polityce słaby polityk może nie zostać ponownie wybrany. A co, jeśli np. duża grupa ludzi zacznie uważać, że fundacja Billa Gatesa szkodzi? Nic. – Nie ma mechanizmu pozbycia się Gatesów – twierdzi Reich, który koniec końców śladem Milla znajduje jednak sposób na obronę wielkiej filantropii. Proponuje wprowadzenie zasad, które uczynią ją bardziej egalitarną, demokratyczną i jednak jakoś za swoje działania odpowiedzialną.
Znaczenia filantropijnych aktywności centimiliarderów nie należy jednak przeceniać. To, że masz pieniądze i chcesz osiągnąć jakiś cel, nie znaczy, że ci się to uda. Jak zauważa prof. William Easterly, wybitny znawca ekonomii rozwoju, sami najbogatsi przeceniają swoje możliwości. W artykule „Western vanities that do little to help the world's poor” („Zachodnie przejawy próżności, które nie pomagają najbiedniejszym”) na łamach „The Financial Times” Easterly kpi z wiary bogatych w zbawczą rolę elit i odgórnych, eksperckich programów rozwojowych. Biedę eliminują dobre instytucje i przedsiębiorczość, ale nie Billa Gatesa, tylko mieszkańców danego kraju – przekonuje ekonomista.
Nie zmienia to jednak faktu, że filantropia centimiliarderów może być narzędziem wpływu na politykę. To zagrożenie, ale nie absolutne. Jeślibyśmy uznali, że ich potęga jest zbyt duża, można by stworzyć dla niej przeciwwagę. Jak? Z pomocą państwowego budżetu. W końcu zgodnie z modnymi dzisiaj teoriami (np. nowoczesnej teorii monetarnej) jest on niemal nieskończony. Finanse państwa wciąż funkcjonują w bez porównania większej skali niż możliwe oddziaływanie pojedynczego miliardera. Jak w lutym 2019 r. zauważył Ted Mann z dziennika „The Wall Street Journal”, sam „projekt budowy szybkich kolei w Kalifornii przekroczy budżet o 40 mld. To więcej niż wszyscy miliarderzy USA razem wzięci wydadzą na filantropię w ciągu najbliższych czterech lat”.
Sceptyk powie, że potęga rządu równoważąca potęgę biznesu to bajka. Będzie argumentował, że wpływ, który najbogatsi wywierają na społeczeństwo, nie ogranicza się do ich działalności charytatywnej. Sceptyk, czyli kto? Na przykład prof. Luigi Zingales, ekonomista z Uniwersytetu Chicago, który w swoich książkach opisuje, jak to wielki biznes przejmuje proces demokratyczny na drodze lobbingu. To sprawia, że nie da się stworzyć publicznej przeciwwagi dla prywatnych działań.

Konserwacja status quo

Zingales przekonuje, że miliarderzy są w stanie nie tylko zablokować wymierzone w nich ustawodawstwo (lobbing reaktywny), lecz także prokurować ustawodawstwo dla nich korzystne (lobbing proaktywny) kosztem reszty społeczeństwa. Jak przyznał w jednym z wywiadów Howard Schultz, twórca potęgi Starbucksa, „ludzie mający środki nauczyli się lewarować swoje bogactwo i interesy nieuczciwymi sposobami”.
To pewne, że Bezos, Musk, Gates i Zuckerberg mogą sobie pozwolić na proaktywny lobbing, który zapewni im spokojną realizację ich interesów i pomysłów. Co więcej, jako że w posiadaniu wielkiego biznesu są niemal wszystkie najważniejsze media, mogą oni tak kształtować opinię publiczną, by ich kochała.
Tylko, że... nie kocha, a media nieustannie ich atakują. Czy więc jednak i tutaj nie przeceniamy wpływu wielkich fortun na świat, zwłaszcza że koniec końców demokracje umieją zebrać się w sobie i pokrzyżować plany najbogatszym? Imperium Johna D. Rockefellera zostało rozbite w drobny mak w wyniku procesu antymonopolowego. Bill Gates również był wielokrotnie za praktyki monopolistyczne karany – zarówno w USA, jak w Europie. Mark Zuckerberg musi spowiadać się przed Kongresem USA z nadużyć, których dopuszcza się zdaniem niektórych, korzystając z danych użytkowników. Nie jest więc także wcale powiedziane, że gdy urząd antymonopolowy zapuka do drzwi Jeffa Bezosa, chcąc rozbić Amazon, ten będzie w stanie ot tak wylobbować sobie święty spokój. Co ciekawe, do rozbicia Amazona namawiał… Elon Musk w jednym z tweetów. Złośliwiec, prawda? Może, ale i on wie, że władza klubu centimiliarderów nie jest nieograniczona. Realizuje kontrakty dla NASA, a wiadomo, jak to jest z przetargami...
To jednak, że jeden bogacz zagrożenia nie stanowi, nie znaczy, że nie stanowią go wszyscy bogacze razem wzięci. Nie – nie dlatego, że działają w tajnych stowarzyszeniach koordynujących wyzysk szaraczków. Takich stowarzyszeń nie trzeba. Działania lobbingowe wielkiego biznesu są jak lawina drobnych kamyczków sypiąca się z różnych stron w tryby legislacji. Można zatrzymać jeden, dwa, trzy, ale nie wszystkie naraz. – Lobbing niszczy demokrację. Bogate firmy amerykańskie wylobbowały np. w 2004 r. możliwość repatriacji zysków przy niskim opodatkowaniu. 1 dol. wydany na lobbing dał im zwrot w wysokości 220 dol. oszczędności podatkowych. Mógłbym kontynuować z niezliczoną liczbą przykładów – mówił Zingales w rozmowie z „The Economist” w 2012 r. Jego teza, że lobbing szkodzi, wydaje nam się dzisiaj oczywista także w Polsce, ale proponowane przez niego lekarstwo już nie. Luigi Zingales – sam zwolennik wolnego rynku i większej konkurencji – proponuje opodatkować progresywnie lobbing. – To zredukuje wpływ najbogatszych firm na ważne decyzje. Ludzie lobbują, bo mają z tego zwrot, ale jeśli opodatkujesz ich i użyjesz pieniędzy z tych podatków, by subsydiować ich konkurentów, sytuacja się zrównoważy – przekonuje ekonomista. Dodaje też, że to oczywiście nie wystarczy do całkowitego usunięcia problemu. Konieczne jest także m.in. uproszczenie prawa. – Jeśli jakaś regulacja ma 2400 stron, to wiadomo, że pisano ją z myślą o tym, żeby potem ktoś z insiderską wiedzą mógł na tym korzystać – tłumaczy Zingales. Czy instrukcja eliminacji negatywnych skutków lobbingu jest jednocześnie instrukcją eliminacji centimiliarderów? Albo miliarderów w ogóle?
Nawiasem mówiąc, w stwierdzeniu, że żyjemy w epoce miliarderów nie ma żadnej przesady.

Jak zostać miliarderem

W 2019 r. na świecie było w sumie 2825 miliarderów (dane firmy Wealth-X), czyli aż o 8,5 proc. więcej niż rok wcześniej. W 1982 r. było ich ok. 750. Ale ich pojawienia się nie zawdzięczamy wyłącznie nieuczciwym trikom, jakie wielki biznes z czasem opanował, oraz – jak przekonują niektórzy – bankom centralnym, które prowadząc politykę niskich stóp procentowych, napompowały ponad wszelką miarę wartość akcji. Jest jeszcze coś.
W pracy „The Role of Billionaires in the Economic Paradigm of the 21st Century” („Rola miliarderów w paradygmacie gospodarczym XXI w.”) Eduardo Tome z Uniwersytetu Europejskiego w Lizbonie przekonuje, że pojawienia się tak dużej grupy bogaczy nie da się przypisać jednej przyczynie. Pośród czynników, które mogą zrobić z człowieka miliardera, Tome wymienia: działanie na rynku monopolistycznym, niskie efektywne opodatkowanie lokalne, siła polityczna (lobbing), działalność przestępcza (El Chapo to miliarder!), technologie umożliwiające skalowanie biznesu, takie jak internet, czy też rozszerzanie się przestrzeni dla potencjalnego skalowania dzięki procesowi globalizacji. Prócz tego jest także zwykły szczęśliwy traf.
Żaden z tych czynników nie jest jednak jego zdaniem kluczowy dla wyjaśnienia, dlaczego to akurat w ostatnich dekadach liczba miliarderów rośnie jak grzyby po deszczu. Kluczowe jest co innego: dostrzeżenie, że globalna gospodarka w ciągu tych kilku dekad zaczęła coraz mocniej opierać się na wiedzy. Wycena majątku miliardera – tłumaczy Tome – zależy od wyceny giełdowej, a ta obejmuje nie tylko aktywa mierzalne (tangible assets), ale i niemierzalne (intangibles). Firmy gospodarki opartej na wiedzy mają proporcjonalnie więcej niemierzalnych aktywów (wiedzy, doświadczenia, talentów) niż firmy starego typu, a aktywa te są coraz wyżej wyceniane względem mierzalnych. Nowi miliarderzy rekrutują się zazwyczaj spośród założycieli i udziałowców takich właśnie firm. W skrócie: miliarderem w XXI w. zostaje ten, kto w jak największym stopniu umie kumulować i wykorzystywać wiedzę innych. Tome próbuje w końcu odpowiedzieć na to samo pytanie, co i my: co z tego dla nas, zwykłych zjadaczy chleba, wynika?
Dziennik Gazeta Prawna
To, że miliarderzy, a więc i centimiliarderzy, są „ekstremalnie potężni w kategoriach społecznych”, jest faktem. Ale potęga ta bierze się stąd, że w XXI w. władcy największych pieniędzy są władcami mózgów, czyli idei, a nie panami feudalnymi, którzy batem mogą zagonić nas do harówki. „Władza” miliarderów nie ma więc charakteru absolutnego – nie jest jednostronną zależnością. Miliarderzy nie są panami ludzkich talentów, doświadczenia i kreatywności. Są ich dzierżawcami, są od nich zależni. „Są zależni od masy menedżerów, których zatrudniają. (...) Od dobrych praktyk w swoich firmach, od dobrych strategii (...) od reputacji swoich firm, pracy tysięcy pracowników i wydatków milionów konsumentów. Na tej podstawie można sądzić, że owe niemierzalne aktywa mają potencjał, by sprawić, że świat będzie bardziej zrównoważony, a potęga miliarderów będzie podlegała kontroli” – pisze Tome. Chodzi o to, by niezdrowy zachwyt nad bogactwem elit albo nieuzasadniony strach przed nim i pogarda dla niego zostały zastąpione przez świadomość, że jesteśmy tego bogactwa warunkiem, jego częścią i że mamy jako obywatele i konsumenci siłę sprawczą. Z tej perspektywy miliarderzy mają szansę przestać być postrzegani jako niezdrowa pasożytnicza narośl na ludzkości. To zwykły element nowoczesnej gospodarki, nad którego poszczególnymi cechami można się krytycznie zastanawiać, ale głupotą jest postulować jego wycięcie.