Chińska gospodarka radzi sobie z pandemią całkiem nieźle. Ale w długiej perspektywie władza komunistów może być zagrożona.
Detektyw Ding Gou’er, bohater powieści „Kraina Wódki” najsłynniejszego współczesnego chińskiego pisarza Mo Yana, został oddelegowany przez władze centralne do zbadania przypadków tajemniczych śmierci niemowląt w Alkoholandii, krainie specjalizującej się w produkcji i spożyciu alkoholu. Na miejscu śledczy szybko stracił orientację, co jest prawdą, a co urojeniem. Jego zmysły skutecznie poplątali lokalni partyjniacy, racząc go hojnie wysokoprocentowymi specjałami.
Próba odpowiedzi na pytanie, co się naprawdę dzieje z chińską gospodarką i państwem w dobie pandemii napotyka na podobny problem: jak odróżnić prawdę od fałszu? I to nawet na trzeźwo. Czy Chiny to dobrze naoliwiona maszyna, czy wypolerowane kłamstwo?

Skoro jest tak źle, dlaczego jest tak dobrze

Gdyby brać na serio przedpandemiczne opinie wielu ekspertów od Państwa Środka, przedstawiciele chińskiej partii komunistycznej powinni dziś ukrywać się w lasach i drżeć o swoje życie. Na Zachodzie panowało bowiem przekonanie, że władza komunistów jest silna, dopóki gwarantują oni wysoki wzrost gospodarczy. Tyler Headley na łamach pisma „The Diplomat“ pisał w 2018 r., że nawet delikatne spowolnienie może wywołać polityczną niestabilność. Na poparcie swojej tezy wskazywał na rosnącą w ostatnich latach częstotliwość protestów społecznych (dane na ten temat gromadzi organizacja China Labour Bulletin).
Tymczasem na skutek koronakryzysu chińskie PKB w pierwszym kwartale tego roku skurczyło się o 6,8 proc. Jak w tej sytuacji realizować kluczowy dla przewodniczącego Xi Jinpinga cel – podnoszenia jakości życia obywateli? W tym roku Chiny planowały całkowicie wyeliminować skrajną biedę. Szef partii komunistycznej nazwał to wymogiem koniecznym dla ustanowienia „umiarkowanie zamożnego społeczeństwa”! A jednak masowe protesty nie sparaliżowały funkcjonowania Chin. Wręcz przeciwnie, wygląda na to, że kraj z kryzysem radzi sobie nieźle – przynajmniej na tle innych.
Bank Światowy prognozuje, że Chiny będą jedyną liczącą się gospodarką, która rok 2020 zakończy na plusie. Niewielkim, bo PKB ma wzrosnąć o 1 proc., ale w porównaniu z USA (-6,1 proc.), strefą euro (-9,1 proc.), Japonią (-6,1 proc.) i całą gospodarką światową (-5,2 proc.) to wynik godny podziwu. W przyszłym roku Chiny mają też być w awangardzie, jeśli chodzi o szybkość gospodarczego odbicia – prognozuje się wzrost aż o 6,9 proc. Skąd te cuda?
Po pierwsze, Chiny zdusiły epidemię koronawirusa w zaledwie trzy miesiące, stosując radykalny lockdown tam, gdzie pojawiały się ogniska choroby – najpierw w epicentrum w Wuhan, potem w innych miastach, w tym w Pekinie. Z czasem lockdowny były coraz lepiej skalibrowane. Nie zamykano już np. całego Pekinu, a jedynie poszczególne dzielnice. W okiełznaniu epidemii – jak podkreśla Iris Pang, ekonomistka banku ING – w znacznym stopniu pomogły nowe technologie w postaci aplikacji mobilnej Health Code App. Pierwotnie funkcjonowała ona jako rozszerzenie popularnej apki do płatności mobilnych, a w końcu stała się głównym narzędziem do identyfikowania i izolowania zakażonych i potencjalnych nosicieli wirusa. Pang twierdzi, że gdyby nie aplikacja i inne zaawansowane technologie, gospodarka kraju nie poradziłaby sobie tak dobrze. Pomogło też szerokie testowanie, budując u ludzi poczucie bezpieczeństwa. Na przykład w samym Wuhanie w ciągu zaledwie 19 majowych dni przetestowano 10 mln z 11 mln mieszkańców. Dla porównania w Polsce wykonano dotąd w sumie niespełna 2,6 mln testów.
Drugą odnogą antykryzysowych działań była interwencja gospodarcza. Polegała ona na uruchomieniu dużych inwestycji publicznych (jak nowa linia metra w Dalian) czy bezpośrednich subsydiów dla firm prywatnych, przyznawanych pod warunkiem złożenia obietnicy, że nie będą zwalniać pracowników. W efekcie udało się szybko przywrócić produkcję przemysłową i od kwietnia rośnie ona w ujęciu rok do roku. Stopa bezrobocia ani razu nie przekroczyła 7 proc. i obecnie utrzymuje się na poziomie 5,7 proc. Chiny osiągnęły to za pomocą pakietu stymulacyjnego o wartości 800 bln yuanów (ok. 114 mld dol.), co jest niewielką kwotą w porównaniu z wydatkami Zachodu. UE przeznaczyła na walkę z kryzysem 885 mld dol., a USA – 480 mld dol. Możliwe, że chiński umiar w pompowaniu pieniędzy wynika z doświadczeń ze stymulowaniem gospodarki po kryzysie z 2008 r. Wtedy wydano ok. 586 mld dolarów. Choć gospodarkę udało się uratować, skutkiem ubocznym był przyrost zadłużenia oraz liczne nietrafione inwestycje. Puste centra handlowe przy głównych ulicach chińskich miast i osiedla widma to pokłosie pakietu stymulacyjnego sprzed dekady.

Skoro jest tak dobrze, dlaczego jest tak źle

Zewnętrznemu obserwatorowi, który nie jest zobligowany do entuzjazmu, Chiny przywodzą jednak na myśl ową Alkoholandię z powieści Mo Yana – nic nie jest tam takie, jak się wydaje. Zacznijmy od problemów, do których Chińczycy przyznają się oficjalnie. Szybka reakcja rządu pomogła zdusić epidemię i postawić na nogi przemysł, ale nie odbudowała popytu wewnętrznego. Między grudniem 2019 r. a lutym 2020 r. spadł on o 20 proc. i wciąż jest o 10 proc. niższy niż pod koniec zeszłego roku. To tłumaczy, dlaczego chińska nadwyżka w obrotach zagranicznych rośnie, mimo że wartość eksportu pozostaje mniej więcej taka sama. Może jednak szerokie testowanie nie odbudowało w Chińczykach poczucia bezpieczeństwa na tyle, by ruszyli nie tylko do fabryk, ale i do sklepów? Bardziej prawdopodobna jest inna hipoteza, o której w kraju się raczej milczy.
Możliwe mianowicie, że dane o bezrobociu są nieprawdziwe i wynosi ono nie 5,7 proc., lecz nawet 20 proc. Takie wyliczenia zaprezentował w kwietniu Li Xunlei, były już dyrektor departamentu badań w chińskim koncernie Zhongtai. Dziwnym trafem tydzień później Xunleia bowiem zwolniono.
Poszlaką wskazującą na to, że wyliczenia menedżera nie były wzięte z sufitu, jest obecna struktura popytu wewnętrznego w Państwie Środka. Ogólnie jest on nadal niski, ale jest branża, w której rośnie. To branża dóbr luksusowych. Jak napisali w połowie sierpnia dziennikarze „Financial Times”, wydatki konsumenckie na nie zaczęły rosnąć jeszcze w marcu, natychmiast po zniesieniu lockdownu. „Ponad 12 zachodnich marek, od brandów modowych po producentów aut, odnotowało dwucyfrowe wzrosty sprzedaży. (...) Popyt jest taki wysoki, że kilka sklepów w szanghajskim centrum handlowym IFC (m.in. Gucci, Dior, Hermes) musiało wprowadzić limity dla odwiedzających nie ze względów epidemicznych, ale żeby poprawić doświadczenie konsumenckie” – czytamy w „Financial Times”.
Towary luksusowe kupują oczywiście przedstawiciele klasy średniej i wyższej, czyli grupy, które kryzys dotknął najmniej. Dlaczego? Ludzie ci w czasie lockdownu pracowali zdalnie albo po prostu mogli pozwolić sobie na wakacje, bo mają duże oszczędności. W grupach o mniejszych dochodach oszczędności szybko się wyczerpały, a możliwość pracy zdalnej była ograniczona. Większość niezamożnych Chińczyków wykonuje zajęcia wymagające obecności w miejscu pracy. Lu Hai, profesor Peking University, który przeanalizował oferty pracy zamieszczane w ostatnich miesiącach w chińskich mediach społecznościowych (to główny kanał poszukiwania zatrudnienia w Państwie Środka), oszacował, że liczba wakatów na stanowiskach z wynagrodzeniem poniżej 4 tys. juanów miesięcznie (ok. 2 tys. zł) spadła o 44 proc. w porównaniu z tym samym okresem zeszłego roku. Na forach 58 Tongcheng (odpowiednik OLX czy amerykańskiego serwisu Craigslist) pojawiły się w ostatnich miesiącach tysiące wpisów zdesprowanych osób, które zwolniono – sytuacja taka nigdy wcześniej nie miała miejsca.
Jeśli pracy w Chinach jest faktycznie mniej, to nic dziwnego, że spada dochód rozporządzalny gospodarstw domowych (a tak się dzieje.). A jak wskazują dziennikarze „Financial Times”, państwo nie zrobiło wiele, by ludziom ten ubytek skompensować. Nie wprowadziło żadnych dodatkowych zasiłków – jak np. zrobił to rząd USA. Wielu Chińczyków bieda naprawdę zajrzała w oczy. Nie wydają, bo nie mają z czego. I właśnie to mogłoby tłumaczyć, dlaczego w zachodnich gospodarkach popyt powrócił już do swoich przedkryzysowych poziomów, a w chińskiej nie.

Chiny i ich wrogowie

Teza, że chińskie statystyki bezrobocia nie są wiarygodne, jest dość niekontrowersyjna. Państwo Środka ma za sobą długą tradycję nierzetelnego raportowania danych. Na tę kwestię zwraca się uwagę już od dawna. Guy Sorman, francuski filozof i znawca Chin od lat przekonuje, że dotyczy ona również najważniejszego wskaźnika gospodarczego – PKB. Nierzetelność nie musi wynikać zawsze ze złych intencji. W dużej mierze jest efektem nieodpowiedniej struktury bodźców i zwykłej ignorancji. Sam wybuch pandemii jest świetnym przykładem. Gdy w grudniu 2019 r. wykryto w Wuhan nowego wirusa, założono błędnie, że transmisja następuje wyłącznie od zwierząt do ludzi, tj, że ludzie wzajemnie się nim nie zakażają. Dlatego z początku nie poinformowano Światowej Organizacji Zdrowia o rozprzestrzeniającym się patogenie, a gdy już poinformowano, to zrobiono to w sposób bagatelizujący sprawę. Lekarzom zakazano zaś ujawnianiać nowe przypadki infekcji – dlatego w Wuhan przez pierwsze dwa tygodnie po wykryciu koronawirusa nie zaraportowano o ani jednym przypadku choroby. Władzom chodziło o to, by kryzys szybko rozwiązać i udawać, że nigdy nic się nie stało. Prawdopodobnie w przypadku bezrobocia było podobnie. Niewykluczone, że wzrosło, ale władze mogą zakładać, że wkrótce sytuacja wróci do normy. Po co wprowadzać zamęt? Niech statystyki lśnią.
To, że chińska gospodarka nie zawaliła się w wyniku kryzysu, nie znaczy, że się porządnie nie trzęsie, a nastroje społeczne są spokojne. Innymi słowy, wciąż spadek dobrobytu może przełożyć się w końcu na polityczną niestabilność. Zwłaszcza że pandemia uwidacznia i pogłębia niesprawiedliwe różnice dochodowe między Chińczykami. Zwykły obywatel na pomoc państwa nie może liczyć i czeka na lepsze czasy. Bogaty może oczekiwać, że zostanie beneficjentem któregoś z rządowych programów. Tak to jest z interwencją państwa, że jednych wynagradza, a innych każe. W państwach autorytarnych do tej drugiej grupy należą zwykle najsłabsi i najbiedniejsi.
Kluczowy dla przyszłości Chin – a ściślej mówiąc dla przyszłości komunistów – będzie więc szybki powrót na ścieżkę wzrostu. Problem w tym, że tym razem – wbrew prognozom Banku Światowego – może być to trudniejsze niż po kryzysie z 2008 r. Załamanie przyszło wtedy zaledwie siedem lat po tym, jak Chiny dołączyły do Światowej Organizacji Handlu, a na Zachodzie wciąż wierzono, że kraj jest na ścieżce do dalszej liberalizacji i w końcu – demokratyzacji. W tym przekonaniu utwierdzał świat ówczesny prezydent Chin Hu Jintao, którego styl rządzenia uważano za czysto technokratyczny, stroniący od konfliktów i skoncentrowany na wzroście gospodarczym, a nie wzroście dobrobytu partyjniaków. Idealny przywódca okresu przejścia.
Tyle że od tamtej pory geopolityczny klimat diametralnie się pogorszył. Chiny pod rządami Xi Jinpinga (od 2013 r.) zmieniły kurs. Nowy przywódca kładł nacisk na wzrost gospodarczy, ale drogę do jego utrzymania widział nie w liberalnych reformach, lecz raczej w wielkich inwestycjach państwowych. Zyskały one wymiar międzynarodowy, co wpłynęło na światowy układ sił. Inicjatywa budowy nowego jedwabnego szlaku (One Belt, One Road), która objęła 136 państw i 30 organizacji międzynarodowych, miała pomóc Chinom w osiąganiu hegemonicznej pozycji na arenie globalnej (na inicjatywę przeznaczono 600 mld dol). Pandemia, która utrudnia międzynarodowe przepływy kapitału i inwestycji, a czasami wręcz je uniemożliwia, plany te pokrzyżowała. Spowodowała też, że Chiny tracą atrakcyjność jako centrum produkcyjne świata. I o ile wielkie koncerny się stamtąd nie wyprowadzą, o tyle na pewno pomyślą o uelastycznieniu swoich łańcuchów dostaw tak, by mieć alternatywę. Zwłaszcza że na ich aktywność gospodarczą coraz silniej wpływa konflikt polityczny między Chinami a USA, zwiększając choćby koszty prowadzenia biznesu (nowe cła). W konsekwencji aspiracje, by dzięki sprzedaży technologii 5G wejść do światowej awangardy rozwoju, mogą okazać się na wyrost. Poziom zaufania do Chin znacząco się obniżył z powodu coraz bardziej konfrontacyjnej postawy Xi Jinpinga wobec USA, lecz także w relacjach z Tajwanem i Japonią (konflikt o Wyspy Senkaku) czy w polityce wewnętrznej. Czego przykładem jest choćby faktycznie zlikwidowanie niezależności Hongkongu, rozprawienie się z islamską mniejszością Ujgurów poprzez wysłanie 15 tys. z nich do obozów koncentracyjnych, zaostrzenie cenzury w celu utrwalenia quasi-cesarskiej pozycji przewodniczącego i promowanie systemu ratingu społecznego, sprzedawanego obywatelom jako nowoczesny projekt pod hasłem „smart city”. Wrogość do Chin wzmacnia też powszechne już przekonanie, że gdyby wcześniej dały światu znać o wirusie, patogen nie rozprzestrzeniłby się aż tak szybko i tak szeroko. Według lipcowych badań Pew Research Center aż 73 proc. Amerykanów ma nieprzychylną opinię o Chinach. To historyczny rekord, który przełożył się na ponadpartyjne porozumienie republikanów i demokratów, by w relacjach z Państwem Środka nadać wyższy priorytet kwestiom przestrzegania praw człowieka niż sprawom gospodarczym.

Wielkie tąpnięcie

Jaka więc przyszłość czeka Chiny? Jeśli chodzi o stosunki zewnętrzne, napięcia będą raczej eskalować. Chinom i reszcie świata brakuje wspólnego języka. Komunistyczni liderzy nie rozumieją, że pieniądze w relacjach międzynarodowych to nie wszystko, a zatem je przeceniają. Z kolei zachodni przywódcy nie rozumieją, że pieniądze w relacjach międzynarodowych łagodzą obyczaje – a więc ich nie doceniają. To dlatego ich odpowiedzią są sankcje i protekcjonizm, które przepływ kapitału ograniczają. Chiny sądzą z kolei, że wystarczy głosić dobrą nowinę o wolnym handlu, ale zapominają, że reputacja nieszanującego praw człowieka rzezimieszka może paraliżować swobodny przepływ dóbr.
Można mieć poważne obawy, czy chińscy przywódcy są w stanie o tę reputację zadbać. Represja leży w samej naturze władzy autorytarnej. O ile system chiński pozwala na przyznanie obywatelom pewnego zakresu swobody (praw ekonomicznych), o tyle nie mogą oni uzyskać swobody pełnej (tj. pełni praw politycznych i wolności słowa), gdyż zagrażałoby to stabilności władzy. Możliwe, że Chiny znajdują się dziś w tej granicznej sytuacji, w której odrobinę więcej wolności dla ludzi oznaczać będzie upadek komunistów. Chińczycy mogą zacząć się jej domagać już wkrótce pod wpływem niekorzystnej sytuacji gospodarczej. W 2007 r. Guy Sorman pisał w „Imperium kłamstw”: „Główną troską partii nie jest poprawa życia najbiedniejszych: partia chce władzy bardziej niż rozwoju społecznego”. W kryzysie widać to jeszcze wyraźniej.
Oczywiście prognozowanie daty tąpnięcia w monolicie partii komunistycznej jest niemożliwe. Zresztą przewidywanie upadku mocarstw jest trudne i wielu na tym froncie poległo. Weźmy ZSRR – iluż ekspertów wróżyło mu żywot wieczny, a nawet rozwój tak szybki, że miał wyprzedzić USA?
Zatem raz jeszcze: co z Chinami? Wiara w to, że pozycji komunistów nic nigdy nie naruszy, nie bierze pod uwagę tego, że rewolucyjne procesy społeczne są zazwyczaj zaskakujące, a uruchomić je mogą lokalne, punktowe wydarzenia, które łatwo zignorować. Ludwik XVI w dniu, gdy tłum plądrował Bastylię, zanotował w dzienniku: „Nic”. Potem go ścięto.