- Udało się uchronić polski rynek przed pierwszym szokiem wywołanym pandemią - mówi Andrzej Kubisiak, zastępca dyrektora do spraw badań i analiz w Polskim Instytucie Ekonomicznym.
DGP
Wygląda na to, że to na rynku pracy będzie skupiała się uwaga ekspertów, skoro gospodarcze odbicie ma być ciągnięte przede wszystkim przez konsumpcję prywatną. W jakiej kondycji jest ten rynek obecnie?
W lepszej, niż się można było spodziewać. Przypominam, że u progu pandemii dominowały czarne scenariusze, w którym stopa bezrobocia była dwucyfrowa, a pracę traciły setki tysięcy ludzi. Ten scenariusz się nie zmaterializował.
Rząd pracuje nad projektem budżetu na 2021 r., w którym zakłada 8-proc. bezrobocie w tym roku i jego spadek do 7,5 proc. w roku przyszłym. To realistyczne prognozy?
Konsensus rynkowy na ten rok to 7,5‒8 proc., więc założenia rządu są z nimi zbieżne. Eksperci przeszli w swoich prognozach od poziomów dwucyfrowych do 8-proc. stopy bezrobocia właśnie po danych, jakie napływały w ostatnich miesiącach, a podsumowaniem których było publikacja badania sytuacji na rynku pracy w II kw., które kilka dni temu opublikował GUS. Wynika z niej, że liczba osób pracujących w całej gospodarce zmniejszyła się o ok. 150 tys., tj. o 0,9 proc. Jest to mniej więcej zbieżne z tym, co widzimy w statystykach bezrobocia rejestrowanego, pokazujących wzrost liczby bezrobotnych o 120 tys. I oznacza tyle, że nie nastąpiło zjawisko, którego baliśmy się najbardziej, czyli dużej skali tzw. bezrobocia ukrytego. Badania GUS pokazują też co prawda spadek wskaźnika aktywności zawodowej w wieku produkcyjnym w II kw., ale nie był to duży spadek, wyniósł 0,6 pkt proc. Nie mieliśmy więc do czynienia z wypchnięciem z rynku pracy rzesz pracowników, czego wiele osób się obawiało na początku pandemii.
Co o tym przesądziło?
Co najmniej dwa czynniki. Po pierwsze, wiele osób de facto przeszło na „utrzymanie ZUS”, pobierając zasiłki opiekuńcze z tytułu opieki nad dziećmi. Formalnie byli zatrudnieni, a nawet „niezwalnialni”, ale płaciło im państwo, a nie pracodawcy. Ten element odegrał dużą rolę w zamrożeniu rynku pracy. Druga sprawa to heroiczna walka, jaką stoczyły firmy o utrzymanie zatrudnienia. W pewnym stopniu była ona stymulowana przez rządową tarczę antykryzysową, gdzie pomoc była od tego uzależniona. Ale też przez Tarczę Finansową Polskiego Funduszu Rozwoju, której bezpośrednim celem było co prawda podtrzymanie płynności finansowej firm, ale przy rozliczaniu tych pieniędzy PFR będzie sprawdzał, czy zatrudnienie było podtrzymane czy nie. Efekt był taki, że mieliśmy ograniczanie wymiaru czasy pracy przy jednoczesnym utrzymaniu miejsc zatrudnienia. Na skalę, jakiej do tej pory na polskim rynku nie stosowano.
Czy sytuacja w Polsce jest jakaś szczególna na tle innych krajów?
W innych krajach Unii Europejskiej sytuacja jest bardziej złożona. W Czechach, które przed pandemią miały najniższe bezrobocie w UE, teraz rośnie ono szybciej niż w Polsce. Od marca w Szwecji stopa bezrobocia zwiększała się o 2 pkt proc., na Litwie czy Łotwie o prawie 3 pkt. To pokazuje, że nam udało się ochronić rynek pracy w całkiem dobrym stylu, zwłaszcza patrząc na skalę recesji. Przecież PKB w II kw. spadło – w porównaniu do I kw. ‒ o prawie 9 proc.
Co się stanie, gdy tarcze przestaną działać? Czy pańskim zdaniem uda się utrzymać dobrą sytuację na rynku pracy również w kolejnych kwartałach?
Zacznijmy od tego, że sam fakt zakończenia wypłacania pomocy nie oznacza przecież, że tarcze przestają działać. Wpompowanie w firmy np. 60 mld zł z Tarczy Finansowej PFR oznacza, że te pieniądze nadal będą w gospodarce pracować. Poza tym tarcze zostały zaprojektowane w ten sposób, by ograniczyć uderzenie pierwszego szoku, jakim był lockdown. Teraz od dwóch miesięcy puls gospodarki bije już znacznie mocniej, ostatnie dane o sprzedaży detalicznej czy produkcji przemysłowej napawają optymizmem. Ale to oczywiście nie oznacza, że jest już po problemie. Prawda jest taka, że karty będzie rozdawał wirus.
Co nas zatem może czekać pod koniec tego roku i w 2021?
Jeśli ostatnio widoczne odbicie będzie kontynuowane, to nie spodziewałbym się jakiejś fali zwolnień. Jest nawet bardzo prawdopodobne, że bezrobocie będzie niższe niż 8 proc. prognozowane obecnie przez rząd, a w przyszłym roku nadal będzie się zmniejszać. Natomiast gdyby druga fala pandemii okazała się wysoka, doszłoby do masowych zakażeń, które wymusiłyby kolejne lockdowny, to bez dodatkowej stymulacji by się nie obyło. Wtedy ryzyko turbulencji, również na rynku pracy, zdecydowanie wzrośnie.
Na czym opiera pan prognozę stopniowego spadku bezrobocia w przyszłym roku i kolejnych latach? Oczywiście przy założeniu, że COVID-19 nie przybierze na sile.
Koronawirus zresetował wiele trendów również na rynku pracy, ale jednego zresetować się nie da. To kwestia demografii, która będzie wpływała na zmniejszenie podaży pracy w perspektywie kolejnych dekad. Dlatego uważam, że – nawet w odpowiedzi na kryzys – nie będziemy mieli powtórki z lat 90. czy pierwszej połowy dwutysięcznych. Wtedy przedsiębiorcy reagowali zwolnieniami na pogorszenie koniunktury, bo w gospodarce mieliśmy nadwyżki zasobów kadrowych. Teraz sytuacja jest zupełnie inna.