Na tle pozostałych sektorów polskiej gospodarki sytuacja banków na pozór wygląda komfortowo. Podczas gdy wiele firm okupiło załamanie gospodarcze wywołane pandemią COVID-19 poważnymi stratami, największe polskie banki osiągały nadal solidne zyski – choć oczywiście mniejsze niż przed rokiem.
Przychody operacyjne sektora bankowego były w II kwartale 2020 r., a więc w okresie najgłębszego spadku PKB wywołanego lockdownem, tylko o 7 proc. niższe niż przed rokiem, a zysk banków, po tąpnięciu w marcu, ukształtował się w tym kwartale na poziomie 2,6 mld zł. To wprawdzie o niemal połowę mniej niż przed rokiem, ale żadnej katastrofy nie widać. Nie dziwi więc, że sektor finansowy był jedynym badanym przez GUS sektorem polskiej gospodarki, w którym większość ankietowanych podmiotów w kolejnych miesiącach tego roku, na razie, deklaruje pozytywną ocenę bieżącej koniunktury gospodarczej.
Sytuacja banków na pierwszy rzut oka może więc budzić zazdrość, a rząd być może wciąż liczy na znaczne wpływy podatkowe (po części niezależne od zysków, ale od posiadanych przez banki aktywów). W rzeczywistości jednak sytuacja nie jest wcale komfortowa. Specyfika sektora bankowego polega na tym, że problemy kumulują się w nim stopniowo, w miarę tego jak w wyniku pogarszania się sytuacji gospodarczej spada jakość portfela aktywów. Z drugiej zaś strony, jeśli już w pewnym momencie dochodzi do kryzysu bankowego, ma on przebieg niezwykle gwałtowny i niszczycielski dla całej gospodarki. To jest właśnie powód, dla którego banki znajdują się pod specjalnym, ścisłym nadzorem – ale również pod specjalną ochroną ze strony instytucji państwa, sięgającą znacznie dalej niż w przypadku innych sektorów. Bo ewentualny kryzys w sektorze bankowym to z jednej strony panika wśród klientów, którzy powierzyli bankom swoje oszczędności, a z drugiej dramatyczne zakłócenie funkcjonowania całej gospodarki, pociągające za sobą falę bankructw i pogłębienie recesji.
Mimo pozornego komfortu, sytuacja polskich banków jest dziś bardzo trudna z trzech powodów: silnej recesji, ryzyka globalnego kryzysu finansowego i perspektywy długotrwałego funkcjonowania w warunkach zerowych stóp procentowych.
Pierwszą przyczyną problemów jest recesja, w którą wpadła światowa i polska gospodarka w wyniku pandemii. W sensie arytmetycznym pewnie rację mają ci, którzy twierdzą, że „najgorsze już za nami”. Wywołane przez lockdown dramatyczne załamanie produkcji stopniowo ustępuje, zastąpione przez „nową normalność”. Jednak nie oznacza to wcale powrotu do czasów przedkryzysowych, ale perspektywę kilku kwartałów silnej recesji, być może sięgającej 3‒5 proc. spadku PKB w stosunku do ubiegłego roku. Za recesję nie odpowiadają już teraz rządowe zakazy i ograniczenie działalności firm (choć nie da się wykluczyć scenariusza drugiej fali zachorowań tak silnej, że wymusiłaby ponowne zamrożenie gospodarki). Obecnie mamy jednak do czynienia z recesją popytową: konsumenci mają mniej pieniędzy w kieszeni, wielu ludzi może się obawiać utraty pracy, w obliczu globalnej recesji słabo wyglądają perspektywy naszego eksportu, a kiepskie nastroje w firmach źle rokują inwestycjom. Taka recesja może być słabsza niż efekt lockdownu, ale za to bardziej długotrwała i trudna do przełamania.
Recesja oznacza zarówno ograniczony popyt na nowe kredyty, jak stopniowe kumulowanie się problemów z jakością istniejącego portfela kredytów. Banki muszą liczyć się ze zwiększoną liczbą bankructw firm i z kłopotami finansowymi wielu klientów, a co za tym idzie z generalnym wzrostem zaległości w obsłudze kredytów. Bezpośrednim kosztem, wynikającym z takiej sytuacji, jest konieczność tworzenia odpowiednich rezerw i odpisów związanych z zagrożonymi kredytami, zwłaszcza w bankach z dużym udziałem portfeli klientów indywidualnych, mikroprzedsiębiorców i małych spółek. A to oznacza wyraźne pogorszenie zyskowności, a w części banków być może nawet ryzyko strat.
Drugi powód do zmartwień to możliwość wybuchu, w ciągu najbliższych lat, poważnego globalnego kryzysu finansowego. Pamiętamy jeszcze kryzys sprzed 12 lat i panikę, która na pewien czas opanowała rynki, zagrażając funkcjonowaniu światowego systemu finansowego. Wtedy powszechnie oskarżano o doprowadzenie do wybuchu same banki, głównie banki amerykańskie masowo angażujące się w ryzykowne kredyty hipoteczne. Tym razem o kryzys trudno winić banki: wywołał go wirus. Jednak wizja masowych bankructw małych firm, spektakularnych upadków wielkich korporacji i powszechnych kłopotów z obsługą kredytów przez gospodarstwa domowe (np. w USA, gdzie bezrobocie wzrosło z 3,5 do ponad 10 proc., albo w Hiszpanii, gdzie PKB spadł o 20 proc.) oznacza, że z czasem banki mogą znaleźć się w kłopotach. Doświadczenie sprzed 12 lat pokazuje, że ryzyko bankructwa nawet jednego systemowo ważnego banku może wywołać wybuch na skalę światową. Oczywiście można liczyć na to, że z pomocą ruszy wtedy państwo. Ale ogromny wzrost długu publicznego (np. we Włoszech, gdzie według prognoz w ciągu dwóch lat ma wzrosnąć ze 135 do 170 proc. PKB) może oznaczać, że również niektóre państwa staną się potencjalnymi bankrutami. Nawet jeśli kryzys uda się opanować, efektem może być załamanie zaufania do systemu bankowego, ucieczka do bezpieczeństwa (złoto, franki, dolary) i gwałtowne osłabienie walut z rynków wschodzących.
Taki właśnie kryzys finansowy może stanowić poważne zagrożenie również dla polskich banków. Silne osłabienie złotego, przy jednoczesnym gwałtownym odcięciu od możliwości pozyskania nowego kapitału, na nowo zaogni problem kredytów frankowych, które – choć mniej ważne niż 12 lat temu – nadal stanowią znaczącą część aktywów sektora bankowego. I ponownie uderzy w zyski banków. Nie sądzę, by groziło to załamaniem całego sektora, ale może wystąpić konieczność dokapitalizowania słabszych banków przez państwo (co może oznaczać ich częściową lub całkowitą nacjonalizację).
Oba te zagrożenia znamy z przeszłości: skumulowały się już raz w roku 2009, prowadząc do spadku zysków sektora bankowego o jedną trzecią, mimo że polska gospodarka uniknęła wówczas recesji, aktywa banków nie były jeszcze obciążone specjalnym podatkiem, a rachunek nie uwzględniał wówczas strat, które – sądząc po wyrokach ETS i polskich sądów – wiązać się będą z częścią operacji dotyczących kredytów frankowych.
Zupełnie nowym zagrożeniem dla polskich banków jest natomiast problem funkcjonowania w warunkach zerowych stóp procentowych. Dla przypomnienia: zyski banków biorą się w większości z marży, czyli różnicy pomiędzy oprocentowaniem kredytów a depozytów. Presję na spadek ceny kredytu banki mogą oczywiście, do pewnego czasu, przerzucać na obniżenie odsetek od depozytów, chroniąc tym samym swoją marżę. Działanie takie ma jednak szanse powodzenia tylko do czasu, gdy oprocentowanie depozytów nie spada w okolice zera. Ujemnego nominalnego oprocentowania depozytów w zasadzie oferować klientom nie można (choć oczywiście zerowe oprocentowanie, w warunkach utrzymującej się inflacji, oznacza silnie ujemne realne oprocentowanie). Utrzymujące się na rynku zerowe stopy są więc dla banków pułapką, prowadzącą wprost do gwałtownego spadku marż i zysków.
Z taką właśnie sytuacją mamy do czynienia po raz pierwszy w historii nowoczesnej polskiej gospodarki. Podstawowa stopa procentowa NBP, decydująca o krótkookresowej rynkowej cenie pieniądza, wynosi obecnie symboliczne 0,1 proc. (siedem lat temu sięgała niemal 5 proc., przy znacznie niższej niż dziś inflacji). Oprocentowanie kredytów spadło więc do historycznie niskiego poziomu, podobnie jak zyski z obligacji skarbowych, które mogłyby stanowić dla banków inwestycyjną alternatywę wobec kredytów. Sytuacja gospodarcza nie pozwala oczekiwać w najbliższych kwartałach – a kto wie, może latach – ponownego wzrostu ceny kredytu. A to oznacza perspektywę dalszego spadku zysków banków (co smuci ich akcjonariuszy), a także rosnącego rozgoryczenia klientów, którzy nie mogą liczyć nawet na oprocentowanie depozytów rekompensujące inflację.
Zerowe stopy procentowe nie wzięły się znikąd, a spadające dziś zyski nie wynikają z błędów, które popełniły w przeszłości banki. Obniżenie przez NBP do zera stóp procentowych, mimo utrzymującej się na znacznym poziomie inflacji, było odpowiedzią na kryzys wywołany przez pandemię. Z jednej strony, celem było potanienie kredytu, co mogłoby pomóc w ożywieniu gospodarki. Głównym motywem działań NBP jest jednak dziś, podobnie jak w przypadku innych banków centralnych świata, dopomożenie rządowi w sfinansowaniu gigantycznych deficytów budżetowych związanych z walką z kryzysem. Nie krytykuję tej polityki, choć wielu ekonomistów zadaje sobie pytanie o przyszłe konsekwencje ogromnego wzrostu podaży pieniądza rezerwowego. Nie ma jednak wątpliwości, że jedną z jej ofiar jest już dziś sektor bankowy, tracący zyskowność w warunkach zerowych stóp procentowych.
Wydaje się więc bardzo prawdopodobne, że w ciągu najbliższych kwartałów sytuacja sektora bankowego może ulec dalszemu, wyraźnemu pogorszeniu, a kilka mniejszych banków może wręcz wymagać pomocy. Standardowe argumenty krytyków, że „banki są same sobie winne”, nie mają w tym momencie zastosowania: zasadnicze przyczyny kłopotów sektora leżą w ogólnej sytuacji gospodarczej, a może nawet w jeszcze większym stopniu w polityce finansowej państwa. Z drugiej strony, podobnie jak w roku 2009, perspektywy pokonania przez polską gospodarkę kryzysu w znacznej mierze zależą od tego, jak poradzi sobie z problemami polski sektor bankowy. Polityka zerowych stóp procentowych szybko się nie zmieni, szybko nie skończy się też kryzys. Zadaniem odpowiedzialnych za stabilność finansową instytucji państwa jest więc takie wsparcie sektora, jakie będzie niezbędne, by pomóc mu przetrwać w dobrej formie trudny okres i nie dopuścić do sytuacji kryzysowych.
Przyczyny kłopotów sektora leżą w ogólnej sytuacji gospodarczej oraz w większym stopniu w polityce finansowej państwa