James Carville jako doradca Billa Clintona walnie przyczynił się do jego prezydenckiego zwycięstwa w 1992 r. To on ukuł hasło „Gospodarka, głupcze”, które stało się dla ówczesnego demokratycznego kandydata przepustką do Białego Domu.
W Stanach Zjednoczonych kondycja gospodarki, budżetów domowych czy tworzenie miejsc pracy są najważniejsze dla każdego kandydata. W Polsce tematy te są jedynie tłem. Przynajmniej dla polityków, którzy mają realne szanse w wyścigu.
Oczywiście można powiedzieć, że moc sprawcza prezydenta i jego umocowanie w ustroju USA są inne niż w Polsce. Nic nie stoi jednak na przeszkodzie, aby i u nas głowa państwa, korzystając z inicjatywy ustawodawczej, mogła przekonać większość parlamentarną do swoich pomysłów. Przed I turą nikt jednak nie zaprząta sobie tym szczególnie głowy. Jeśli jednak dojdzie do II tury, gospodarka może być w centrum uwagi. Szczególnie jeśli ci, którzy odpadną, będą warunkowali swoje poparcie spełnieniem obietnic wyborczych istotnych dla ich elektoratu.
Nie jest tak, że kandydaci nie zabierali głosu w sprawie naszych pieniędzy, miejsc pracy, warunków prowadzenia działalności gospodarczej czy transferów społecznych. Po prostu nie wnieśli tych pomysłów na sztandary wyborcze. To o tyle zaskakujące, że tkwimy w kryzysie wywołanym korona wirusem, z którego wychodzenie odbędzie się również kosztem nas, podatników. Rząd nie ma własnych pieniędzy, dzisiaj je pożycza, teoretycznie może zaciągany właśnie dług latami rolować, ale będzie musiał go też obniżyć. Tutaj zaś zwróci się do suwerena.
Plan Andrzeja Dudy, który miał się wpisać na listę wielu planów ostatnich lat, to nic innego, jak zlepek zarówno inwestycji już dawno zapowiedzianych przez rząd, jak i planów, które PiS i tak by realizował. Uznano jednak, że w ramach politycznej darowizny może je przekazać ubiegającemu się o reelekcję Dudzie. Dlatego prezydent obiecuje raz jeszcze Centralny Port Komunikacyjny, przekop Mierzei Wiślanej czy wsparcie inwestycji samorządów. Serca do wielkiego planu Dudy jednak nie ma, bo w kampanii szybko zastąpił go atakiem na LGBT. Inwestycje nie wróciły jako siła napędowa kampanii.
Jego główny konkurent Rafał Trzaskowski, dla którego sukcesu najważniejsze to przekonać elektorat, że nie jest kandydatem Platformy czy Koalicji Obywatelskiej, ale symbolem sprzeciwu całej opozycji wobec PiS, na programie wyborczym nawet specjalnie się nie skupiał. Pod presją mediów i kontrkandydatów w końcu go pokazał, na cztery dni przed wyborami. Pozostałych dziewięciu kandydatów, którzy według sondaży nie mieli szans na znalezienie się w II turze, składało mniej lub bardziej konkretne inicjatywy. Nawet jeśli nie tworzyły one żadnej spójnej wizji polityki gospodarczej, którą mógłby mieć przyszły prezydent, to traktowane jednostkowo pozwalają zabiegać o mniejsze lub większe grupy głosów.
To tym obietnicom będą musieli poświęcić swój czas i do nich się odnieść kandydaci, którzy zmierzą się w II turze. O ile do niej dojdzie, bo pisząc te słowa kilkadziesiąt godzin przez zamknięciem lokali wyborczych, należy sobie zostawić miejsce na niewielką wątpliwość. Badania przed I turą pokazują, jak wyglądają przepływy głosów do liderów sondaży. Teoretycznie wydaje się, że skoro Trzaskowski nie musi nic robić, aby sięgnąć po wyborców Roberta Biedronia, to nie musi się nad nimi pochylać w II turze. To jednak może być złudne poczucie bezpieczeństwa.
Dlatego paradoksalnie ważniejsze mogą się okazać obietnice tych kandydatów, którzy nie spotkają się 12 lipca. Tym bardziej że Duda/Trzaskowski nie obiecują niczego na miarę programu 500+ czy obniżki wieku emerytalnego, które były w centrum uwagi pięć lat temu. Kampania nie była czasem sporów programowych, wizji odbudowy gospodarki po epidemii i kierunku rozwoju. Obietnice gospodarcze czy społeczne kandydatów to zlepek pomysłów, których przedstawienia nie potrafiono logicznie uzasadnić. Nie tworzyły żadnej całości. Jednak w II turze chcący poszerzyć elektorat Duda i Trzaskowski być może będą musieli odpowiedzieć na pytanie, co sądzą o zaproponowanej przez Władysława Kosiniaka-Kamysza obniżce VAT czy deklaracji Krzystofa Bosaka, że nie podpisze żadnej ustawy podnoszącej podatki.
No chyba że znów skończy się na emocjonalnym sporze PiS kontra anty-PiS, w którym nawet ci, którzy nie wejdą do II tury, sprzedadzą poparcie w sporze polaryzującym scenę polityczną bez wyraźnego zysku dla Polski. Wybory w środku kryzysu mogły być testem na to, czy chcemy gospodarki zielonej, inwestującej w badania i rozwój, albo na co wydamy miliardy euro z UE. Można było je spokojnie oprzeć na trzech hasłach Carville’a dla Clintona z początku lat 90: „zmiana kontra więcej tego samego”, „gospodarka, głupcze” i „nie zapomnij o opiece zdrowotnej”. U nas zaś zmianę obiecują wszyscy, gospodarkę traktują powierzchownie, a w ochronie zdrowia uważają, że problemy rozwiąże więcej pieniędzy.