Oszczędności logistyczne, które miałyby wynikać ze sprowadzenia przemysłu z powrotem do kraju, są wątpliwe. Jeśli w wyniku pandemii w Polsce pojawią się nowe fabryki, to niekoniecznie będą to zakłady rodzimych firm.
Peter Navarro to postać z koszmarów wolnorynkowych ekonomistów: zagorzały zwolennik gospodarczego protekcjonizmu piastujący funkcję doradcy prezydenta USA. Pandemia jest jak woda na jego młyn. „USA są zdane na siebie w globalnym kryzysie zdrowotnym. To argument za tym, by sprowadzić do kraju przemysł farmaceutyczny i łańcuchy dostaw istotnych lekarstw, redukując w ten sposób zależność Ameryki od zagranicy” – mówił Navarro w marcu tego roku. Podobne apele słychać także w innych miejscach. Brytyjska Izba Gmin z aprobatą wysłuchała w kwietniu speca od ekonomii zarządzania Samuela Roscoe’a, który przekonywał, że Wielka Brytania potrzebuje „równoległej infrastruktury wytwórczej, która w normalnych czasach zaspokajałaby krajowe zapotrzebowanie na leki w 20–30 proc., a w czasach kryzysu nawet w 80–90 proc.”. Z kolei premier Japonii Shinzo Abe oznajmił niedawno, że „chce przenieść produkcję z Chin z powrotem do Japonii”, a prezydent Francji Emmanuel Macron otwarcie stwierdził, że pandemia zmieni „naturę globalizacji i strukturę międzynarodowego kapitalizmu”.
Oczywiście dla każdego, kto głosi potrzebę odzyskania kontroli nad gospodarką i reindustrializacji, nie wystarczą zmiany lokalizacji fabryk aspiryny. Ich marzenie to rekonfiguracja wszystkich sektorów gospodarki. Czy to marzenie się ziści?

Prawa nie istnieją

To zależy. Macron nazwał zmagania z SARS-CoV-2 wojną. Wymowne porównanie. Po I wojnie światowej mieliśmy do czynienia z falą protekcjonizmu, wzmocnioną kryzysem lat 30. Jeśli sytuacja po pandemii będzie analogiczna, nie będziemy mieć wyboru i będziemy musieli wszystko produkować sobie sami. Koniec z międzynarodowym podziałem pracy. Koniec ze specjalizacją. Witaj narodowa autarkio, witajcie polskie auta elektryczne! Natomiast po II wojnie światowej nastała epoka globalizacji, napędzanej przez nowo powstałe organizacje współpracy międzynarodowej i kolejne umowy o wolnym handlu. Jeśli sytuacja po pandemii będzie analogiczna… Stop!
Takie rozumowanie to ślepa uliczka. Historia nie toczy się kołem, a nawet nie powtarza się jako farsa. Jest raczej – jak mawiał Napoleon – uzgodnionym przez ludzi zestawem kłamstw. Podobieństwa pomiędzy konkretnymi dwoma wydarzeniami i ich skutkami mają charakter fasadowy. Ich wychwytywanie to interesująca zabawa, ale trudno na ich podstawie przewidywać przyszłość. Nie istnieją „prawa dziejowe”, historią nie kieruje żaden duch ani konieczność. Historia jest dla prognozowania jak analiza techniczna, czyli analiza dotychczasowych wzrostów i spadków cen akcji. Może dawać inwestorom wskazówki, ale najlepiej, jeśli pierwszeństwo ma analiza fundamentalna, czyli badanie faktycznej kondycji i potencjału emitenta. Chociaż pandemia może być jak wojna, to nie musi mieć podobnych efektów.
Walka z koronawirusem już zresztą zrodziła bezprecedensowe zjawisko: zamrożenie wszystkich liczących się gospodarek świata. Światowa Organizacja Handlu (WTO) szacuje, że zamknięte granice, uziemione samoloty, obostrzenia eksportowe i spadek popytu na dobra niekonieczne do przetrwania przełożą się w 2020 r. na 32-procentowy spadek w światowym handlu, zaś ONZ wieszczy nawet 30–40-procentowe spadki inwestycji bezpośrednich. W efekcie globalne PKB zmniejszy się o – w zależności od kalkulacji – ok. 3–4 proc.
Zamrożenie gospodarek równa się zamrożeniu globalizacji rozumianej jako swobodny światowy przepływ towarów, usług, ludzi i kapitału. Dzięki tym mechanizmom od czasów powojennych udało się zwiększyć globalne PKB 12-krotnie. Co wymownie pokazuje, jak bardzo globalizacji nie docenialiśmy i że nikomu nie powinno zależeć na jej końcu. Mam jednak nieodparte wrażenie, że większość osób, które przewidują, że w następstwie pandemii łańcuchy dostaw ulegną trwałemu skróceniu, szatkując światową sieć współpracy, po prostu ma na to nadzieję. „Nareszcie! Precz z globalizacją i rozpasanym neoliberalizmem. Czas na repatriację kapitału, który przecież ma narodowość. Dzisiaj to widać!”. Te nadzieje jednak pozostaną płonne – przynajmniej jeśli decydować miałby o tym rynek bez pomocy polityków i intelektualistów.

Odkrywanie własnych błędów

Bajka o globalizacji jako o procesie głównie destrukcyjnym ma swoją kontrbajkę, którą opowiadają nie ekonomiści, lecz przemysłowi lobbyści w gabinetach rządowych, nakłaniający politycznych decydentów do otwarcia gospodarki na świat (czytaj: na ich produkty i inwestycje). Obie bajki, jak to bajki, zawierają odrobinę prawdy, ale są fałszywe. Pomińmy na chwilę państwo i spójrzmy na globalizację jako na proces czysto rynkowy, w którym w relacje wchodzą producenci i konsumenci, a nie narody. Zrezygnujmy po prostu z hipostazowania i skierujmy naszą uwagę na konkret, jak radził Ockham.
Czy producenci zawsze doskonale zaspokajają potrzeby klientów? Nie. Czy klienci zawsze wybierają najlepsze dla siebie produkty? Nie. Obu grupom zdarzają się błędy. Jest ich tym więcej, w im bardziej złożonym systemie przychodzi ludziom działać. Globalizacja wprzęga w sieć współzależności mieszkańców wszystkich kontynentów, tym samym ułatwiając im błądzenie – system staje się po prostu coraz bardziej złożony i wielowymiarowy. Ale z tego błądzenia bierze się dająca bogactwo potęga rynku. Rynkowa konkurencja to niekończący się cykl pomyłek i korekt. I z tej perspektywy należy spojrzeć na pandemię.
Kryzys gospodarczy, który wywołała, byłby mniejszy, gdyby prywatne firmy nie popełniły wcześniej pewnych błędów. Teraz mają okazję je odkryć i naprawić. Chodzi głównie o błąd zaniechania. Podobnie jak rządy, także i przedsiębiorstwa zignorowały zagrożenie związane z potencjalnym wybuchem globalnej pandemii. Projektowanie „łańcuchów wartości” – co jest poetyckim określeniem zwykłego procesu produkcji i dystrybucji – zostało w efekcie podporządkowane wyłącznie jednemu celowi: cięciu kosztów. Świadomie nie piszę „zwiększaniu zysków” albo „wydajności”, bo – jak zauważył Paul Tucker, były wiceszef Banku Anglii – „wydajność nie sprowadza się do minimalizacji kosztów przy założeniu, że wszystko będzie dobrze przez cały czas, na zawsze”.
W czasach przedpandemicznych cięcia kosztów dokonywano przede wszystkim za pomocą outsourcingu (w produkcji) i utrzymywania bardzo niskich rezerw (w usługach i dystrybucji). Standardem rynkowym stało się przechowywanie zasobów wystarczających na 15–30 dni w nadziei, że gdyby ich zabrakło, to „jakoś to będzie”. Katastrofy naturalne, takie jak wybuch wulkanu na Islandii w 2010 r. czy trzęsienie ziemi w Japonii w 2011 r., powodowały zwykle zwiększanie dostępnych rezerw, ale nie były to kroki znaczące ze względu na lokalną skalę tych wydarzeń.
W optymalizacyjnym pędzie zapominano także o dywersyfikacji łańcuchów wartości, oczywistej – wydawałoby się – formie ubezpieczenia od nieszczęśliwych wypadków. Jeśli firma Zet z kraju A zleca produkcję firmie Ygrek z kraju B, to powinna być w stanie szybko przerzucić produkcję do firmy Iks z kraju C. Tej zdolności zabrakło np. japońskim firmom motoryzacyjnym, które koncentrowały swoją produkcję w Chinach i w efekcie odczuły już pierwszą falę epidemii koronawirusa. Analogicznie jest w przypadku rezerw: jeśli dla twojego działania konieczne jest posiadanie zapasów produktu X, w który zaopatrujesz się w firmie A, powinieneś w razie konieczności móc skorzystać z dostaw firm B i C. O tym z kolei zapomniały np. amerykańskie szpitale, którym zabrakło podstawowych środków medycznych. Dotychczasowe kryzysy nie miały wystarczającego zasięgu i nie były tak głębokie, by te praktyki istotnie zmienić. Pandemia stanowi znacznie silniejszy bodziec.

Błąd w przestworzach

Słabości na ślepo poszatkowanego łańcucha wartości nie ujawniają się wyłącznie w czasach kryzysu. Dzieje się to także, gdy firmy działają na zwykłym biegu. Szkody są podwójne: zyski z wyoutsourcowania produkcji bywają mniejsze niż koszty, a jakość finalnego produktu pozostawia wiele do życzenia i może nawet zagrozić przetrwaniu firmy. Te słabości ujawniają się już lokalnie.
Steve O’Sullivan w książce „Supply Chain Disruption” (Zaburzenie łańcucha dostaw) podaje przykład firmy, która przeniosła część montażu swoich produktów z południowej do północnej części chińskiego miasta Suzhou. Miała w ten sposób oszczędzić 10 centów na produkcie. Skończyło się dopłacaniem 25 centów do każdego artykułu ze względu na dochodzące koszty koordynacji transportu z obu montowni do portu w Szanghaju, oddalonym o około godzinę drogi pociągiem. Jeśli w tak małej skali – w obrębie jednego miasta i na zaledwie jednym etapie produkcji – przedsiębiorcy popełniają tak duże błędy kalkulacji, jak wielkie błędy muszą się zdarzać w przypadku ponadnarodowych korporacji, które zlecają produkcję i montaż jednego produktu w kilkudziesięciu państwach świata naraz? Dobrym przykładem jest Boeing, firma, która przez dekady upatrywała w outsourcingu główny sposób na rozwój. Co odbiło się jej czkawką przy okazji pracy nad modelem 787, czyli słynnym Dreamlinerem. Outsourcing produkcji 30 proc. wszystkich komponentów maszyny (do firm z Korei Południowej, Włoch, Francji, Kanady, Australii, Szwecji) miał nie tylko obniżyć koszty (z 10 do 6 mld dol.), ale i przyspieszyć prace nad nowym samolotem (z sześciu do czterech lat). Nie dość, że zakładany budżet został przekroczony, a prace trwały o trzy lata dłużej, niż zakładano, to jeszcze po premierze modelu wyszły na jaw problemy techniczne z przegrzewającymi się akumulatorami. To ostatnie doprowadziło do uziemienia pachnącej nowością floty i konieczności wprowadzania korekt. Jak na ironię, przed pokładaniem nadmiernej wiary w podwykonawcach przestrzegał szefów Boeinga już w 2001 r. L.J. Hart-Smith, inżynier koncernu, w eskpertyzie zaprezentowanej na corocznej wewnętrznej konferencji w St. Louis. „Outsourcing zadań wnoszących wartość dodaną równa się wyoutsourcowaniu także związanego z nimi zysku. Zwiększa on także czasochłonność procesu i koszt utrzymywania rezerw. Pracę należy outsourcować tylko po dokładnej całościowej analizie kosztów” – pisał Hart-Smith.
Boeing miał jednak trudności z zaakceptowaniem tych wniosków – nie tylko przy okazji prac nad Dreamlinerem, lecz także przy kolejnym modelu, który okazał się porażką – 737 MAX. Po dwóch katastrofach, w których zginęło 350 osób, cała flota do dzisiaj pozostaje uziemiona. Niektórzy eksperci wskazują, że znów częściowo winna jest właśnie nadmierna wiara w outsourcing. Według agencji Bloomberg testowanie oprogramowania samolotu zlecano ludziom „z krajów bez znaczącego zaplecza lotniczego, którzy zarabiali zaledwie po 9 dol. za godzinę”. A to właśnie wady oprogramowania odpowiadały za jeden z wypadków.
Pandemia może osłabić apetyt międzynarodowych koncernów na szybki i – w gruncie rzeczy – pozorny zysk oraz sprawić, że przestaną wypierać prawdę o ograniczeniach outsouringu. Dotąd łatwo było ją ignorować z powodów, których opisanie zasługuje na osobny artykuł (np. chęć rozmycia odpowiedzialności za podejmowane decyzje, zastąpienie właścicieli przez menedżerów o mentalności biurokratów, niska innowacyjność).
Czy to oznacza, że czeka nas odwrót od outsourcingu i epoka firm, które robią wszystko same? Że łańcuchy wartości się skrócą? I w końcu, czy – jak sugerują fani reindustrializacji – przeniesienie produkcji do kraju, w którym przedsiębiorstwo ma siedzibę, stanie się rozwiązaniem ekonomicznie optymalnym?

Nowe znaczenie „lokalności”

Nie. Głównym motywem poszukiwania odległych miejsc produkcji towarów były niższe koszty wynikające z taniej siły roboczej. Jeśli ktoś chciałby np. przenieść fabrykę z Chin do Polski, musiałby liczyć się ze wzrostem ceny roboczogodziny z 6 do 10 dol. Co więcej, skoncentrowanie w jednym miejscu rozproszonej dziś produkcji wymagałoby gruntownej przebudowy praktyk wewnątrz firmy, co wiąże się m.in. z inwestycjami w oprogramowanie i ponowne szkolenie personelu. Im bardziej złożony produkt, tym to trudniejsze (np. w motoryzacji). Z kolei im prostszy, tym ważniejszy jest każdy grosz marży (np. w przemyśle tekstylnym). Ktoś mógłby zauważyć, że te koszty mogą zostać zamortyzowane przez oszczędności – np. eliminację pośredników czy mniejsze koszty transportu. Ten ktoś najwyraźniej przespał ostatnie kilka dekad. Jeśli mówimy o dużych firmach przemysłowych, to musimy być świadomi, że globalizacja skutkowała nie tylko rozproszeniem łańcucha dostaw, ale i łańcucha sprzedaży. Nie jest tak, że polska firma produkuje swoje towary w Chinach, żeby oferować je wyłącznie na polskim rynku. Przeciwnie – nawet jeśli chodzi o polską spółkę, to produkuje ona w Chinach i sprzedaje na całym świecie. Oszczędności logistyczne, które miałyby wynikać ze sprowadzenia przemysłu z powrotem do kraju, są więc wątpliwe – wyprodukowane towary i tak trzeba przecież dostarczyć na inne kontynenty. Finansowe argumenty za tym, by nie dokonywać repatriacji biznesu, są więc bardzo mocne.
Mówi się też, że ponadnarodowe łańcuchy wartości wiążą się z wieloma ryzykami politycznymi. Produkując u siebie, mierzymy się z jednym rządem. Ten argument jest słuszny co najwyżej warunkowo. Jeśli produkowalibyśmy wyłącznie lokalnie, a wybuchłaby u nas wojna, żałowalibyśmy, że produkcja nie jest rozproszona na kraje, w których panuje pokój. Ryzyko polityczne istnieje zawsze, ale rozproszenie produkcji może być dobrym narzędziem jego ograniczania.
A jednak, jak stwierdził niedawno Matteo Mancini, partner w firmie McKinsey w Singapurze, jeśli pandemia będzie się przeciągać, „niektóre firmy dokonają przeglądu swojego łańcucha dostaw i spowodują, że stanie się on bardziej lokalny”. To prawda, ale takie sformułowania mogą wprowadzać w błąd. Pojęcie lokalności w ujęciu ekonomicznym ma specyficzne znaczenie. Dynamika międzynarodowej wymiany handlowej i inwestycji spadała w ciągu ostatniej dekady, co skłoniło wielu do tezy, że globalizacja spowalnia. Tymczasem ona ewoluowała. Wskaźnik ekspozycji na przychody zagraniczne dla indeksu S&P 500 (największe amerykańskie spółki giełdowe) wzrósł od 2010 r. niemal dwukrotnie.
Jak to możliwe, że wymiana handlowa ustaje, a dochody zagraniczne przedsiębiorstw rosną? Mamy do czynienia z decentralizacją produkcji i dystrybucji. Jak zauważają Shawn Donna i Lauren Leatherby w Bloombergu, „firmy i udziałowcy polegają coraz bardziej na zagranicznych gospodarkach”. Lokalny łańcuch dostaw to taki, który obsługuje dany rynek zbytu. Łańcuchy dostaw będą nie tyle krótsze, co lepiej rozlokowane i dopasowane do realnych potrzeb. Jeśli warszawska firma produkuje towar eksportowany w 90 proc. na Seszele, to Seszele, a nie polska stolica, staną się centrum jej lokalnego łańcucha dostaw. Pandemia wzmocni trend, który już był w gospodarce widoczny. I jeśli w jej wyniku w naszym kraju pojawią się nowe fabryki, to niekoniecznie będą to zakłady rodzimych firm. Gdy przedsiębiorstwa uświadomią sobie potrzebę dywersyfikacji, rozproszenie produkcji może zwiększyć się jeszcze bardziej. Obostrzenia w podróżach międzynarodowych będą kolejnym argumentem za tym, by nawet firmy przemysłowe przypominały Ubera – czyli stawały się agregatami wielu lokalnych łańcuchów wartości.
W tej sytuacji przegranymi będą te kraje, w których – jak w Chinach – ze względu na opisany wyżej owczy pęd do optymalizacji, produkcja skoncentrowała się nadmiernie.
To wszystko oznacza, że po pandemii globalizacja może stać się bardziej… globalna. Nie zwiastuje to jednak reindustrializacji, jeśli rozumiemy przez nią istotny wzrost udziału przemysłu w kreowaniu PKB krajów Zachodu.

Przymusowa repatriacja przemysłu

Dotąd wyłączaliśmy politykę poza nawias. Rekonfiguracja łańcucha dostaw, analiza i zmiana praktyk outsourcingowych to zjawiska, które w wyniku pandemii rynek wygeneruje sam z siebie, bez pomocy rządów. Ale ta polityczna neutralność to mało realistyczne założenie. Patriotyzm gospodarczy i antyglobalizacyjne hasła są niezwykłe skutecznymi narzędziami wygrywania wyborów. Macron, Merkel, Johnson, Trump, Abe – a nie tylko Orbán i Kaczyński – nie cofną się przed umieszczeniem ich na swoich sztandardach.
Dziennik Gazeta Prawna
Jeśli wdrażanie patriotyzmu gospodarczego będzie polegać na zwykłym wzroście interwencjonizmu państwa, które za pomocą swoich agend i spółek zacznie tworzyć „równoległe” łańcuchy wartości, wpływ polityków na procesy globalizacyjne będzie ograniczony. Będą się one toczyć mimo aktywności rządów. Politycy mogą jednak skłonić do powrotu także prywatne przedsiębiorstwa, utrudniając im ponadnarodową działalność – np. nakładając cła importowe i eksportowe. Dzisiaj wiemy, że to ulubione narzędzie w arsenale Donalda Trumpa, którym posłużył się w wojnie handlowej z Chinami. Pandemia daje mu do ręki inny, groźniejszy instrument – częściowe upaństwowienie firm prywatnych. „Będziemy pomagać liniom lotniczym, przewoźnikom morskim i hotelarzom. Popieram ideę, aby w zamian rząd otrzymywał udziały w tych firmach” – mówił w marcu Trump. Taka sytuacja miała już miejsce w trakcie poprzedniego kryzysu, gdy państwo przejęło 61 proc. udziałów w koncernie motoryzacyjnym GM. Teraz takie przejęcia mogłyby dotyczyć właściwie wszystkich sektorów tzw. gospodarki realnej. Wówczas znacznie łatwiej byłoby realizować politykę reindustrializacji i protekcjonizmu. I tego powinniśmy się obawiać. Jeśli politycy uwierzą, że pandemia to dobry powód do przymusowej repatriacji przemysłu, wszyscy zbiedniejemy.
Przymusowe uprzemysłowienie Zachodu oznacza wyższe ceny ze względu na większe koszty pracy, a także mniejszą produktywność, bo ludzie wytwarzający dotąd zaawansowane towary będą musieli wrócić do wytwarzania również prostszych dóbr rynkowych. W czarnym scenariuszu, zakładającym wprowadzanie ograniczeń w przepływach towarów i ludności, skończy się to zwiększonymi niedoborami na rynku pracy, co na zasadzie sprzężenia zwrotnego podniesie jeszcze bardziej koszty pracy, a ostatecznie także i ceny. Wylądujemy w świecie, w którym dostępne towary będą miały niższą jakość i będą droższe niż w warunkach globalizacji. Nierówności, które odwrót od globalizacji – zdaniem jej krytyków – ma łagodzić, powiększą się, bo spadająca wydajność zmniejszy rynkowe ciastko, z którego korzysta łagodząca je redystrybucja. Do tego zmaleje międzynarodowy przepływ idei, bo wbrew pozorom nie wszystkie kreatywne pomysły rodzą się w rozmowach na Skypie. Kontakt bezpośredni z „innym”, „obcym”, jest wciąż niezastąpionym stymulantem innowacyjności.
Napisałem wcześniej, że nie istnieją żelazne prawa historii. Czarny scenariusz nie musi się zrealizować, jeśli wystarczająco dużo ludzi zrozumie, że korzyści, które globalizacja (ale nie ideologia globalizmu!) im przynosi, znacznie przewyższają jej koszty.