W Polsce postępuje proces zrastania się działalności publicznej i politycznej z działalnością biznesową. Jest to proces − jak pokazują doświadczenia wielu krajów, a także wstępne doświadczenia polskie − w najwyższym stopniu niebezpieczny, prowadzący do wielu patologii, w skrajnych przypadkach zagrażający demokratycznym mechanizmom, a także niesprzyjający efektywności w gospodarce”.
Do sięgania po takie cytaty skłania to, co dzieje się w spółkach kontrolowanych przez Skarb Państwa. Epidemia, duża część gospodarki jest niemal zatrzymana, rząd musi uciekać się do nadzwyczajnych działań, żeby chronić setki tysięcy, jeśli nie miliony miejsc pracy, a tymczasem w państwowych firmach karuzela kadrowa wcale się nie zatrzymuje.
Przykłady z ostatnich tygodni dotyczą grupy PZU. W marcu Pawła Surówkę zastąpiła na stanowisku prezesa Beata Kozłowska-Chyła (kilka tygodni wcześniej zmienił się prezes PZU Życie). W ubiegłym tygodniu do zarządu największego krajowego ubezpieczyciela został powołany Ernest Bejda, do niedawna szef Centralnego Biura Antykorupcyjnego (formalnie zacznie pracę 4 maja). Dzień przed jego nominacją powiększył się zarząd Banku Pekao, w którym PZU ma 20 proc. akcji. Wszedł do niego Leszek Skiba, dotychczasowy wiceminister finansów. W zarządzie nie przypisano mu żadnego zakresu odpowiedzialności. Dlaczego – wyjaśniło się w nocy z wtorku na środę: został powołany na prezesa (poprzednik zrezygnował z fotela szefa, ale pozostanie w zarządzie).
Kurs Pekao znalazł się wczoraj niewiele powyżej 50 zł za akcję. Gdy spółka debiutowała na warszawskiej giełdzie – było to w 1998 r. – pierwsza rynkowa cena wynosiła 55 zł (ci, którzy kupili wtedy akcje i wciąż je trzymają, sporo zarobili na dywidendach; w tym roku Pekao dywidendy jednak nie wypłaci i zapewne to było głównym powodem wczorajszego spadku notowań).
Repolonizacja była przedstawiana jako krok na drodze do ograniczenia roli kapitału zagranicznego, co zwłaszcza w sektorze bankowym może mieć znaczenie. W momentach osłabienia koniunktury międzynarodowe grupy finansowe są skłonne myśleć przede wszystkim o tym, co się dzieje na rodzimym rynku, mniej troszcząc się o „terytoria zależne” – jak Polska. Z tego punktu widzenia odkupienie Banku Pekao od włoskiej grupy UniCredit miało sens. Ale towarzyszyły temu dwa rodzaje obaw.
Jeden – że zrepolonizowany bank będzie skłonny kredytować „po uważaniu”: inne państwowe spółki albo wręcz projekty z „błogosławieństwem” polityków rządzącej partii. To się nie potwierdziło w tym sensie, że do tej pory nie było widać dużych nietrafionych, które „wybuchałyby” w bilansie banku. Sprawę finansowania „dwóch wież” – biurowca związanej z PiS spółki Srebrna − można traktować jako wypadek przy pracy, bo kredytu finalnie nie było.
Drugi dotyczył kwestii personalnych. Te znajdują potwierdzenie. Nie w tym sensie, że ludzie, którzy trafiają do spółek, nie mają pojęcia o finansach (choć np. nominacja Bejdy była co najmniej zaskakująca). Chodzi raczej o całkowitą nieprzewidywalność tego, co dzieje się w spółkach kontrolowanych przez państwo. Częstotliwość zmian. I sposób, w jaki są dokonywane. O normalnej rekrutacji, w ramach której poszukiwany jest najlepszy kandydat na zwalniające się miejsce, nie ma co marzyć. Z konkursami na członków zarządu nie poradził sobie jak dotąd żaden rząd. Typowy tryb: informacja o powołaniu nowego prezesa pojawia się późnym wieczorem albo nawet nocą, wraz z deklaracją, że poprzednik zrezygnował ze stanowiska bez podania powodu.
Cytat z początku tekstu pochodzi z wypowiedzi Ryszarda Bugaja, posła Unii Pracy, z dyskusji, jaka towarzyszyła pracom nad tzw. ustawą antykorupcyjną. Z 1996 r. Wtedy też nie brakowało transferów z rządu do kontrolowanych przez rząd spółek, więc starano się ograniczyć to zjawisko. Jak się okazuje, minęło ćwierć wieku, a my aż tak wiele się nie nauczyliśmy.