Zarządzanie kryzysem, jaki niesie za sobą koronawirus, to dla państwa wyzwanie, na które nie da się przygotować. Na poziomie epidemiologicznym minister zdrowia Łukasz Szumowski czy szef kancelarii premiera Michał Dworczyk zarządzają kryzysem bardzo dobrze. Pierwszy spokojnie informuje, drugi – stał się ministrem do spraw nadzwyczajnych i kryzysowych, który koordynuje w imieniu szefa rządu zarządzanie chaosem i paniką.
Czas, aby się wyłonił rządowy lider zarządzania kryzysem, jaki dla gospodarki niesie koronawirus. Epidemia przerwała globalne łańcuchy dostaw, uderza w płynność przedsiębiorstw, powoduje zatory płatnicze, problemy z regulowaniem zobowiązań podatkowych, prowadzi do zawieszania produkcji na czas bliżej nieokreślony. Zatrzymanie się podażowej strony gospodarki w szybkim tempie będzie prowadziło wiele krajów do recesji, a w najlepszym przypadku do silnego spowolnienia wzrostu PKB.
Kryzysu lat 2008–2009 i tego, jaki dziś niesie wirus, nie da się porównać. Inna jest ich przyczyna, inne są środki zaradcze i inne konsekwencje. Jedno jednak łączy obie sytuacje – rząd musi prowadzić politykę gospodarczą, budżetową w sytuacji ekstremalnej niepewności. Nie ma żadnego modelu, który pozwoliłby przewidzieć, na jak długo i jak silnie koronawirus ograniczy aktywność gospodarczą. Podobnie jak w 2009 r. nie dało się przewidzieć, czy i kiedy banki oraz inwestorzy zaczną sobie ufać. Brak możliwości przewidzenia konsekwencji epidemii powoduje, że trudno jest przygotować adekwatną odpowiedź państwa. Trzeba swoisty pakiet antykryzysowy wypracować z dużą ostrożnością i precyzją. Dodatkowo ustrzec się przed pokusami zaordynowania najprostszych działań budżetowych, czyli zwiększenia transferów do obywateli, aby ci wydawali i podtrzymywali konsumpcję, a tym samym nakręcali koniunkturę.
Takie działanie najprawdopodobniej będzie przeciwskuteczne i bardzo kosztowne – doprowadzi do wzrostu deficytu i długu publicznego. Impuls fiskalny nie przyniesie zaś spodziewanego efektu. Przestrzegają przed tym Marek Rozkrut i Sławomir Dudek, dwaj byli dyrektorzy departamentu polityki makroekonomicznej w Ministerstwie Finansów. Obaj pamiętają z pracy w resorcie kryzys lat 2008–2009 i kolejny związany z zadłużeniem w strefie euro. Obaj przestrzegają przed wspieraniem konsumpcji i wskazują, że problemem będzie płynność w przedsiębiorstwach.
Coraz bardziej oczywiste staje się, że impuls budżetowy jest konieczny. Może odbyć się on po stronie kosztów dla finansów państwa związanych np. z rozłożeniem na raty zobowiązań podatkowych czy płatności składek na ubezpieczenia społeczne. Mit zrównoważonego budżetu upadł już dawno, więc nikt w tak nadzwyczajnej sytuacji nie będzie miał pretensji do ministra finansów, jeśli przygotuje pakiet działań, które będą prowadziły do pojawienia się deficytu. Kluczowe jest bowiem zahamowanie rozprzestrzeniania się wirusa i zapewnienie firmom oraz ich pracownikom przetrwania trudnego okresu. Dobrze uszyty plan, który przekona biznes, że ktoś w rządzie czuwa, może obok wymiernego efektu dla działalności gospodarczej przynieść też efekt psychologiczny.
Tutaj pojawia się jednak pytanie: czy leci z nami pilot? Kto odpowiada dzisiaj za pakiet działań gospodarczych? Minister finansów Tadeusz Kościński? Minister rozwoju Jadwiga Emilewicz? Premier Mateusz Morawiecki? Potrzebny jest jeden lider, który będzie w dialogu z przedsiębiorcami i będzie zarządzał kryzysowym zespołem przygotowującym odpowiedzi na oczekiwania firm. Dobrze gdyby ten lider był równie opanowany jak minister zdrowia i pamiętał, że wydać pieniądze jest relatywnie łatwo. Trudniej dopilnować, aby pomoc trafiła do branż i sektorów gospodarki, które jej realnie potrzebują. Cenę wyższego deficytu warto zapłacić, pod warunkiem że przyniesie on coś więcej niż kolejny transfer socjalny mający pobudzić konsumpcję. Z deficytu bowiem wychodzi się trudno, szczególnie jeśli się nad nim nie zapanuje w ferworze walki z kryzysem.
Cenę wyższego deficytu warto zapłacić, jeśli przyniesie coś więcej niż kolejny transfer socjalny