Skoro są eksperci dowodzący, że świat może gospodarczo zyskać na wojnach czy hipotetycznej inwazji Marsjan (jak ekonomista Paul Krugman), to kwestią czasu było pojawienie się też specjalistów twierdzących, że epidemia koronawirusa również może mieć dobre strony.
Magazyn DGP 6.03.2020 / Dziennik Gazeta Prawna
Wszyscy oni, rzecz jasna, zaczynają wypowiedzi od oczywistości, że trudno cokolwiek przewidzieć, choć wzrost PKB zapewne spowolni, a w ogóle każda śmiertelna choroba to straszna rzecz, jednak potem dodają w ich mniemaniu bystrą uwagę: przy odrobinie sprytu i szczęścia, my (tu wstawić narodowość wypowiadającego się) możemy na tym skorzystać. Media, przytaczając te rewelacje, dodają często słowo „paradoksalnie”, które ma podkreślić spostrzegawczość rzeczonych ekspertów.
O tym, jak Polacy mieliby skorzystać na epidemii COVID-19, zaczęła już opowiadać Jadwiga Emilewicz, szefowa ulubionego resortu rodzimych przedsiębiorców – Ministerstwa Rozwoju. Jej zdaniem skoro większość polskich firm nie prowadziła produkcji w Chinach, istnieje szansa, że przejmą część zamówień realizowanych dotąd w Państwie Środka. Na przykład dla Amerykanów „z branży budownictwa przemysłowego i mieszkaniowego, którzy stracili dotychczasowych dostawców”. W końcu jesteśmy postrzegani jako stabilne państwo i możemy konkurować ceną.
Minister mówi o korzyściach doraźnych, zaś Marcin Piątkowski z Banku Światowego, autor świetnych publikacji ekonomicznych, idzie dalej. Sugeruje, że przerwanie globalnych łańcuchów dostaw może skłonić międzynarodowe koncerny do – w domyśle trwałej – relokacji produkcji i zamówień. – Nastąpi rekonstrukcja łańcuchów, a Polska może na tym skorzystać – twierdzi.
Piotr Arak, dyrektor Polskiego Instytutu Ekonomicznego, wypowiada się w podobnym stylu. Jego zdaniem koronawirus może stanowić kolejny powód, po wojnach handlowych na linii Waszyngton – Pekin, do przeniesienia biznesu produkcyjnego z Chin. – Naturalnym kandydatem po Indiach i Azji Południowo-Wschodniej będzie Europa Środkowa oraz Ameryka Południowa – mówił Arak w rozmowie z PAP. Jego myśleniem kieruje ta sama logika, która kazała amerykańskiemu sekretarzowi ds. handlu Wilburowi Rossowi przewidywać, że pandemia COVID-19 „ściągnie miejsca pracy w przemyśle z powrotem do USA”.
Tego typu wypowiedzi przybywa, co każe apelować o rozsądek w czasach zarazy, zanim ktoś weźmie je za dobrą monetę.
Czasami to, co wydaje się złe na pierwszy rzut oka, okazuje się naprawdę złe, a to, co wydaje się „pozytywnym” skutkiem ubocznym kataklizmu, jest tylko pozorem. Możliwe, że amerykańscy rekruci marzyli o wizycie w Paryżu. II wojna światowa im to umożliwiła – w końcu 3 Armia gen. George’a Pattona wyzwalała to miasto – ale kuriozalne byłoby twierdzenie, że szeregowcy owi zrealizowali w ten sposób romantyczne marzenie.
Podobnie jest w przypadku koronawirusa. Niektórym nie podoba się globalizacja i chcieliby, aby wyeksportowana do Chin produkcja wróciła do ich kraju razem z utraconymi miejscami pracy, ale jeśli faktycznie tak by się stało, to w żadnym razie nie byłby to powód do świętowania. Wszystkich proszę o zadanie sobie pytania: dlaczego w ogóle ta produkcja przeniosła się kiedyś do innego kraju? Odpowiedź nie jest szczególnie trudna. Bo było to opłacalne. Czy tylko dla firm? Nie, także dla nas, konsumentów. Dzięki temu otrzymujemy tańsze towary, co oznacza, że możemy oszczędzać i inwestować.
Korzyści z istnienia rozproszonego globalnie łańcucha dostaw, dzisiaj tak mocno zakotwiczonego w Azji, docierają do konsumentów na całym świecie, także do Polaków. W 2016 r. Międzynarodowy Fundusz Walutowy szacował, że gdyby Chiny wpadły w gospodarczą stagnację i nie rozwijały się wcale, globalne PKB zwolniłoby o połowę. W tym scenariuszu Państwo Środka pozostawało elementem światowej gospodarki i jednym z jej motorów. Co zaś w wypadku, gdyby ktoś lub coś (np. wirus) wyciął je całkowicie z gospodarczej mapy świata? Siłą rzeczy wszystkie firmy dzisiaj tam produkujące przeniosłyby swoje działania gdzie indziej. Miejsca pracy by powróciły, ale co z tego, jeśli mielibyśmy się gorzej, bo cały świat, łącznie z Polską jako zrośniętym z nim już mocno elementem, wpadłby w głęboką recesję? Wiadomość dla zwolenników zawracania kijem Wisły jest taka: powrót przemysłu do kraju, z którego wyemigrował, jest korzystny tylko wtedy, gdy odbywa się pod wpływem racjonalnej i spokojnej kalkulacji ekonomicznej, a nie kataklizmu. Można, rzecz jasna, rozbudzać chęć do powrotu, tworząc dobre warunki inwestycyjne, upraszczając podatki, prawo i racjonalizując regulacje. Zachęcam.
O wiele bardziej interesujące niż opinie ekonomistów, zabarwione wyznawaną przez nich ideologią, są badania. Te muszą być poddane chłodnemu rygorowi. Przynajmniej powinny. Co więc mówi literatura ekonomiczna na temat skutków epidemii? Krótkie podsumowanie przygotowało w lutym br. biuro badawcze Parlamentu Europejskiego. Czytamy w nim np., że globalna pandemia grypy, podobnej do hiszpanki z 1918 r., może generować straty na poziomie 0,5 bln dol. rocznie, czyli ok. 0,6 proc. światowego PKB. Całkowite możliwe koszty takiej pandemii szacuje się na nawet 3 bln dol., czyli ok. 4,8 proc. PKB. Szkody gospodarcze w krajach najbardziej dotkniętych chorobą mogą zaprzepaścić efekty nawet kilku lat wcześniejszego wzrostu gospodarczego. Tak zresztą stało się w przypadku Gwinei, Liberii czy Sierra Leone w wyniku epidemii eboli w latach 2014–2016.
Badania wskazują też na to, że niszczycielskie skutki epidemii i pandemii nie rozkładają się równomiernie – najbardziej cierpią najuboższe kraje świata. Na przykład epidemia wirusa Zika z lat 2015–2016, które objęła głównie państwa Ameryki Łacińskiej, kosztowała Haiti nawet 3 proc. PKB.
Choroby zakaźne uderzają nie tylko w państwa, ale też w różne sektory gospodarki. Transport i turystyka czy firmy ubezpieczeniowe cierpią bardziej niż producenci ubrań. Jednak niektóre sektory, najczęściej koncerny farmaceutyczne albo – jak dzisiaj – wytwórcy masek chirurgicznych czy branże, do których przeniesiono zamówienia produkcyjne z terenów objętych chorobą, zyskują. Tyle że chwilowo.
Próżno szukać badań potwierdzających tezę, że pandemie wywołują długotrwałe zmiany strukturalne w gospodarce, a już na pewno, że optymalizują łańcuchy dostaw. Przeciwnie, np. analizy skutków pandemii hiszpanki wskazują, że mimo olbrzymich kosztów ludzkich (zakaziło się 0,5 mld osób, z czego zmarło co najmniej 50 mln) nie odcisnęła ona trwałego piętna na funkcjonowaniu gospodarki.
Badania takie nie biorą jednak zwykle pod uwagę tego, że koszty poniesione na zwalczanie choroby oznaczają mniejsze zasoby inwestycyjne na przyszłość. Gospodarka po prostu rozwija się wolniej, niż mogła. Jest tak także dlatego, że śmiertelne ofiary choroby przestają współuczestniczyć w jej rozwoju. Nie chodzi tylko o to, że zmniejsza się zasób siły roboczej – maleje także zasób nowych idei i innowacji. Nigdy nie dowiemy się, na jakie rewolucyjne pomysły wpadłyby osoby, które zmarły od COVID-19.
Rozsądek w czasach zarazy nie powinien objawiać się myśleniem o tym, jak na niej skorzystać. Taka postawa nie tylko bliska jest szabrownictwu, lecz także wynika z niezrozumienia źródła wzrostu gospodarczego. Jest nim współpraca, im bardziej globalna, tym skuteczniejsza.
Powinien objawiać się on próbą zrozumienia mechanizmów transmisyjnych, które chcąc nie chcąc, wytwarza dla chorób zakaźnych globalizacja, i projektowaniem takich ich ograniczeń, żeby trybów owej globalizacji nie zatrzeć. Na koniec dobra wiadomość: dotąd się to udawało. Śmiertelność w wyniku chorób zakaźnych spadła od 1900 r. z ok. 800 zgonów na 100 tys. osób rocznie do niecałych 50. Dane te dotyczą USA, ale podobny trend utrzymuje się we wszystkich krajach Zachodu. Trzymajmy za niego kciuki. Najlepiej dobrze umyte.