30-lecie transformacji ustrojowej w Polsce to najwyraźniej doskonały moment, by dać upust niezadowoleniu z reform, które firmował swoim nazwiskiem Leszek Balcerowicz. Od kilku tygodni przez media przelewa się potok rewizjonistycznych tyrad o tym, co trzeba było zrobić lepiej, a czego nie powinno się było robić wcale.

Magazyn DGP. Okładka 10.01.2020 / Dziennik Gazeta Prawna
Wielu na lewicy chętnie cofnęłoby się w czasie, by wpłynąć na bieg historii i powierzyć wajchę systemowej zmiany komuś innemu – najlepiej pokroju prof. Ryszarda Bugaja albo prof. Grzegorza Kołodki. Wtedy, twierdzą, transformacja byłaby łagodniejsza, a my dzisiaj żylibyśmy w świecie kapitalizmu z ludzką twarzą, przez co rozumieją zwykle domieszkę socjalizmu. Na przykład Galopujący Major – anonimowy i może dlatego krewki publicysta „Krytyki Politycznej” – wzdycha za socjalistycznym budownictwem i tęsknie spogląda na peerelowskie blokowiska, które „mogą uchodzić za wzór planowania przy tym, co proponuje współczesny deweloper”. Podobną tęsknotę przejawiają też aktywista Jan Śpiewak czy Adrian Zandberg, członek zarządu partii Razem. Oczywiście to tylko jeden z objawów nostalgii za komuną. Generalnie lewicowi krytycy transformacji wierzą, że im więcej socjalizmu w kapitalizmie, tym jego twarz bardziej ludzka, więc z sentymentem wspominają PKS-y, PGR-y, huty i wczasy pod gruszą. Balcerowicz – bezwzględny likwidator socjalistycznego raju – wszystko to zniszczył.
Czy gdyby jednak faktycznie po 1989 r. Polskę zmieniał ktoś inny, dzisiaj nie narzekaliby nań i nie psioczyli? Skądże! Jestem pewien, że każdy, kto zainstalowałby w Polsce kapitalizm – w wersji takiej czy siakiej – z czasem stałby się ich wrogiem. Bo to nie o personalia reformatora się rozchodzi, a o ich nienawiść do samego systemu. Przecież lewicowi krytycy przemian nawet kapitalizm szwedzki kupują tylko częściowo. Podoba im się co prawda to, że podatek od najwyższych zarobków wynosi tam 60 proc., ale już nie to, że kraj ten jest globalnym przodownikiem pod względem deregulacji i prywatyzacji usług publicznych. No i że tamtejsze lasy są prywatne. Więc jeśli nie kapitalizm, to co?

Trocki na marginesie

Otóż nic. Prawdziwych rewolucjonistów, którzy chcieliby system obalić całkowicie i dzisiaj, natychmiast po wygranych wyborach, już nie ma. Albo inaczej: są, ale zabunkrowani gdzieś na marginesie publicznej debaty, zredukowani do twitterowych awatarów i anonimowych nicków. Dzisiejszych Trockiego i Lenina spotkasz może na antyfaszystowskim wiecu, ale nigdy w parlamencie – nie tam, gdzie mogliby mieć na coś wpływ. Na pierwszą linię walki z kapitalizmem wysuwają się za to socjalistyczni graudaliści, którzy chcą umilać nam oczekiwanie na upadek systemu jego reformowaniem. Tacy jak rzeczony Zandberg. Uprzejmi i elokwentni. Można ich nawet polubić.
Tyle że proponowane przez nich zmiany składają się na katalog niewypałów.
Otwiera go lewicowa idée fixe, czyli uniwersalny dochód podstawowy (UBI – Universal Basic Income). Każdy obywatel powinien otrzymywać regularne wypłaty za to po prostu, że oddycha, w kwocie takiej, która pozwoli mu na przeżycie na przyzwoitym poziomie. Cel? Po pierwsze, wyeliminować biedę. Po drugie, zapewnić ludziom bez kapitału środki do życia w dobie automatyzacji i robotyzacji. Po trzecie, dać przestrzeń kreatywności – niech kwitną literatura, nauka... Wiadomo. Gdy Kowalski cierpi na nadmiar czasu, z braku laku pisze „Zbrodnię i karę” i wynajduje lek na raka.
UBI to socjalizm w wersji light: produkcja ma być prywatna, ale konsumpcja już sponsorowana rządowo. Praca ma być przyjemnością, wyborem, opcją, a nie koniecznością. Jest też czwarty powód: aktywizacja bezrobotnych. UBI da im środki na dokształcenie się.
Zwolennicy tego pomysłu twierdzą, że da się go zrealizować, wymaga to tylko kilku „drobnych” reform, takich jak istotne podniesienie podatków i likwidacja systemu świadczeń społecznych w jego obecnym kształcie. Co więc powstrzymuje światowe rządy przed zapewnieniem ludzkości dobrobytu, skoro to takie proste? Rzeczywistość.
UBI był testowany już od lat 60. XX w., ale wyniki żadnego z programów pilotażowych nie były wystarczająco mocne, by uznać, że można go wprowadzić na skalę krajową. Jeden z najgłośniejszych eksperymentów, który miał być ku temu podstawą, przeprowadzono w Finlandii. Od 2017 do końca 2018 r. 2 tys. bezrobotnych otrzymywało tam miesięcznie 560 euro. Czy dysponując finansową poduszką bezpieczeństwa, zaczęli się dokształcać, szukać pracy i być bardziej produktywni albo przynajmniej pisać wiersze? Nie. Tylko poprawiło im się samopoczucie. Tak, to wniosek z badań. Byli szczęśliwsi. Też bym był, otrzymując za nic 2 tys. zł. Państwo nie? Finlandia projekt zamknęła, uznając go za niekonkluzywny i zbyt kosztowny. Z podobnych przyczyn zakończono w 2018 r. program pilotażowy UBI w kandyjskiej prowincji Ontario.
„Negatywny podatek dochodowy”, wariant dochodu podstawowego o liberalnej proweniencji, testowano z kolei w USA między rokiem 1968 a 1980, ale osoby nim objęte zaczęły wypracowywać mniej godzin i dłużej szukały zatrudnienia. Z tego pomysłu także więc zrezygnowano.
Ostatnia nadzieja zwolenników UBI umiera dzisiaj we Włoszech. Nowy rząd jeszcze w trakcie kampanii wyborczej zapowiadał, że wprowadzi dochód obywatelski i rzeczywiście w marcu 2019 r. wprowadził... jego karykaturę. Świadczenie nie ma charakteru powszechnego i bezwarunkowego – dotyczy tylko tych zarabiających rocznie poniżej 9360 euro, którzy dodatkowo nie są w posiadaniu takich dóbr jak rekreacyjne łodzie, drugie mieszkanie o wartości ponad 30 tys. euro czy świeżo zakupione auto. Szumnie zapowiadano UBI, a skończyło się zwykłym zasiłkiem, który będzie kosztował Włochy mniej niż program 500+ Polskę. Ale inaczej być nie mogło. Premier Włoch Giuseppe Conte umie liczyć. Większość polityków umie. Mimo wszystko i przynajmniej na tyle, by prawdziwe kłopoty przesuwać na kolejną, już nie swoją, kadencję. Ergo: UBI nie ma przyszłości.

Skróty do absurdu

Tonący zwolennik UBI chwyta się jednak brzytwy, czyli Nowoczesnej Teorii Monetarnej (Modern Monetary Theory, MMT). Zresztą nie tylko on. Do MMT odwołują się też ci, którzy chcieliby zwiększać socjal albo zakres interwencji państwa w gospodarkę, czyli zmniejszać zakres działania wolnych rynków.
Propagandyści MMT twierdzą, że pojęli prawdziwą naturę systemu pieniężnego i że ich teoria przełożona na praktykę gospodarczą państwa pozwoli finansować większość wydatków, jakie sobie zamarzymy. Pozwoli też wprowadzić gospodarkę w stan pełnego zatrudnienia, gdy wszystkie moce produkcyjne są wykorzystywane i nikt, kto chce pracować, nie pozostaje bez zajęcia. Zaczynają od prostej obserwacji: państwo emitujące własną walutę nie może zbankrutować. Długi będzie spłacać, dodrukowując po prostu więcej pieniędzy. Gdy tak rozumował Andrzej Lepper, to go wyśmiewano. Gdy takie tezy wysuwają niektórzy nieortodoksyjni akademicy, lewica wpada w zachwyt. Najwyraźniej cokolwiek powiedziane „po ekonomicznemu” brzmi mądrze. A inflacja? Przecież taka praktyka wywoła inflację! Nie wywoła – przekonują zwolennicy MMT – gdyż państwo ma narzędzia, by kontrolować poziom cen i wynagrodzeń. Jeśli w wyniku kreacji pieniądza ceny wzrosną zbyt mocno, można chociażby podnieść podatki, zgarniając nadmiar gotówki z rynku. W ostateczności można nałożyć na niektóre dobra ceny maksymalne i – voilà! – inflacja znika.
Chociaż MMT jest w intelektualnym obrocie już od dekad, nie zyskała przychylności głównego nurtu ekonomii i żadne państwo nie działa zgodnie z jej założeniami. Znów spisek? Garstka geniuszy sekowana przez powiązany z prawicą wielki kapitał? Nonsens. Wielki kapitał chciałby świata, w którym zwroty z państwowych obligacji ma wręcz zagwarantowane. Powinien MMT popierać. Każdy powinien, gdyby ta teoria nie mieszała banału z absurdem. Na czym ów miks polega, tłumaczy znany harwardzki ekonomista Greg Mankiw w „Przewodniku sceptyka po MMT”.
Uprzedzam zarzut: Mankiw nie jest wolnorynkowym dogmatykiem, przeciwnie – uprawia tzw. nowy keynesizm. Co to znaczy? Że daje państwu zielone światło do interwencji w pewnych przypadkach. Daleko mu do Miltona Friedmana, a jeszcze dalej do Ludwiga von Misesa czy Friedricha Hayeka. Janusz Korwin-Mikke nazwałby go nawet może socjalistą, ale on nazywa tak wszystkich poza sobą.
Z tą możliwością dodruku to oczywiście prawda – przyznaje Mankiw. Prawdą jest też, że gospodarka często funkcjonuje w warunkach nadmiernej podaży – mowa zwłaszcza o tych sektorach, w których działają firmy o dużej sile rynkowej (np. monopole). Jest to często występujący, acz niejedyny stan gospodarki. Nowy keynesizm rozróżnia naturalny i optymalny poziom produkcji i zatrudnienia. Naturalny oznacza kierunek, w którym gospodarka grawituje w długim okresie dzięki działaniu takich bodźców jak zysk. Poziom optymalny to ten, który maksymalizuje społeczny dobrobyt, czyli np. dopasowuje zatrudnienie i popyt do zdolności produkcyjnych. Bodźce rynkowe nie zawsze wystarczają, by ten stan osiągnąć. Trzeba jakiejś interwencji. Gdy jednak stymulowana sztucznie produkcja i zatrudnienie przekraczają poziom naturalny, pojawia się właśnie inflacja. „Sprzedawcy nie chcą maksymalizować dobrostanu społecznego, lecz prywatny, i robią to, ustanawiając ceny powyżej kosztu krańcowego” – zauważa Mankiw. Innymi słowy, prywatna chęć zysku (a fe!) krzyżuje plany publicznych optymalizatorów. MMT proponuje, by właśnie wtedy okiełznać rynki, wprowadzając kontrolę cen. Mankiw zauważa, że to rozwiązanie działa w teorii, ale „złożoność gospodarki i historia kontroli cen sugeruje, że jest niepraktyczne”. Dyplomata z niego. Kontrola cen ma zawsze ten sam efekt: niedobory.
Zwolennicy MMT chcą więc leczyć inflację niedoborami, a w konsekwencji głęboką recesją. Wyborne. „MMT zawiera ziarna prawdy, ale większość nowinek w polityce gospodarczej, które proponuje, nie wynika z przesłanek” – podsumowuje uprzejmie Mankiw. Równie uprzejmie można by podsumować antyszczepionkowców: ich teorie zawierają ziarna prawdy, ale ich wnioski to niebezpieczne bzdury. Czy antykapitalistyczna lewica zdaje sobie z tego sprawę? Ona nie, inni na szczęście tak i MMT nie kupują.

Zerogodzinny dzień pracy

Skoro żaden z radykalnych pomysłów na reformę kapitalizmu nie znajduje podatnego gruntu wśród polityków u władzy, lewica powraca do starego refrenu „podatki, redystrybucja, wyrównywanie szans”. I znów zalicza wtopę za wtopą: nikt poważny nie chce dzisiaj słuchać np. o tym, by najbogatsi płacili podatki według skrajnie wysokich stawek. Usługi publiczne, które wzięło na siebie państwo, da się sfinansować i zaprogramować tak, by działały lepiej (oraz bardziej egalitarnie) w ramach tego, co już się w podatkach pobiera. Nic dziwnego, że po objęciu władzy ze zwiększania fiskalizmu wycofują się sami lewicowcy, jak było w przypadku prezydenta Francji Françoisa Hollande’a, który najpierw wprowadził 75-proc. podatek dochodowy, a potem, widząc, że bogaci szykują się do emigracji, zmiany wycofał. Nawet gdyby zdeklarowany socjalista Bernie Sanders został 46. prezydentem USA, poszedłby po rozum do głowy i zrezygnował z takich pomysłów.
Korporacje też by oszczędził. Jeśli chodzi o podatki od firm, szanse, że ktoś znacznie je podniesie, są nikłe. Średnie opodatkowanie CIT w krajach OECD spadło od 2000 r. z 32,2 proc. do ok. 23 proc. w 2018 r. Kryzys finansowy ten trend spowolnił, ale go nie zatrzymał. I słusznie, bo dzisiaj okazuje się, że skala nierówności społecznych i ich znaczenie nie są być może aż tak wielkie, jak sądzono po publikacjach Thomasa Piketty’ego. „The Economist” poświęcił wykazującym to badaniom cały numer z 28 listopada 2019 r. Tytuł: „Iluzje nierówności”.
Ostatnim bastionem ideologicznego ratunku dla antykapitalistycznych zapędów pozostaje kwestia zmian klimatu. Grożą nam śmiertelną katastrofą (tak mówi nauka), a że wywołał je kapitalizm (tak mówią antykapitaliści), to kapitalizm to system katastrofalny (tak mówi logika). Tyle że jedyną alternatywą, którą mogą zaproponować, jest ograniczenie wzrostu gospodarczego. Czy da się zwiększać społeczny dobrobyt i wyciągać ludzi z biedy bez tworzenia bogactwa w wymiarze finansowym? Kto twierdzi, że się da, powinien się zająć pisaniem powieści fantasy.
No ale taka właśnie jest współczesna antykapitalistyczna lewica: gardzi wolnym rynkiem i ucieka w świat fantazji o mannie z nieba (jak MMT czy UBI), do metod trącących myszką (podatkowe janosikowanie) albo proponuje toporny powrót do rozwiązań z czasów słusznie minionych (państwowe budownictwo itp.). Ale i historycznie lewica nie ma zbyt dużych osiągnięć. To nie dzięki jej staraniom wyeliminowano pracę dzieci i skrócono do 48 godz. tydzień pracy, lecz dzięki wzrostowi produktywności umożliwionemu przez przedsiębiorców i rynki. Sankcjonujące te postępy regulacje pojawiały się zwykle, gdy już mogły się pojawić, a więc gdy była szansa na ich respektowanie. Nikt chyba nie wierzy, że zakaz pracy dzieci np. w Sudanie sprawi, że rodzice wyślą je do szkół. Najpierw Sudan musi się wzbogacić.

Zadanie dla lewicy

Czy nadszedł moment, w którym należy uznać lewicę (tę jednoznacznie antykapitalistyczną) za całkiem bezużyteczną i szkodliwą? Cóż, nie oferuje ona alternatywy dla kapitalizmu ani sensownego pomysłu na jego gruntowną przebudowę, a jej przedstawiciele – nawet ci, dla których dzień bez udostępnienia antykapitalistycznego mema to dzień stracony – w głębi duszy wiedzą, że jesteśmy skazani na dożywocie w tym systemie. Ich deklaratywny antykapitalizm to postawa raczej emocjonalna niż racjonalna. Są też świadomi, że owo dożywocie w kapitalizmie może być całkiem przyjemne. Przynajmniej w porównaniu. W Korei Północnej opozycja nie pija sojowej latte, bo nie ma ani opozycji, ani latte. Na Kubie opozycja wprawdzie jest, ale pozamykana w więzieniach.
Ale lewica gospodarcza jest potrzebna – i to nawet po tym wszystkim, co napisałem. Kapitalizm nie jest systemem doskonałym, a ona może pozytywnie wpływać na jego funkcjonowanie. Jak? Wskazując na jego problemy oraz aktywnie z nimi walcząc. Chodzi jednak o to, by dostrzegać problemy realne, a nie zmyślone po to, by na fali populizmu uzyskać poselski mandat.
I tak największym problemem współczesnego kapitalizmu jest kolesiostwo, które ujawnia się na każdym poziomie życia społecznego. Jan Śpiewak, aktywista miejski, znany jest z walki o interesy osób, które w wyniku prawnie wątpliwych działań reprywatyzacyjnych tracą mieszkania. Walczy on właśnie z „kapitalizmem kolesiów”, a nie wolnym rynkiem. Taka lewicość to samo dobro. Podobne podejście przyjmuje Piotr Ikonowicz i jego Kancelaria Sprawiedliwości Społecznej. Ikonowicz i KSS pokazują też, że lewica może pozytywnie wpływać na takie kwestie jak poszanowanie pracowników. W latach 90., gdy panowało wysokie bezrobocie, kapitaliści przyzwyczaili się do nadmiaru siły roboczej i tego, że z pracownika można wyciskać, ile się da, bo w razie czego zawsze znajdzie się ktoś na jego miejsce. Dzisiaj sytuacja się zmieniła, ale nie zmieniła się – lub niewystarczająco – mentalność pracodawców. Ikonowicz na facebookowym profilu swojej kancelarii regularnie opisuje konkretne przypadki wyciskania z pracowników ostatnich potów. O własnych wolontariuszach pisze jednak: „Większość naszych działaczy i działaczek nauczyło się już cenić własny czas i nie pozwala go sobie podkradać. Nie są skłonni poświęcać się dla zysków pracodawcy. Bo mamy jedno życie i ono jest tu i teraz”. Innymi słowy, pracownicy KSS zbudowali w sobie więcej rynkowej asertywności. Rozumieją, że pracownik to nie tylko „towar” i „składnik aktywów”, lecz kontrahent pracodawcy, równorzędny partner. Człowiek. W momencie, gdy ludzie zdadzą sobie sprawę z ich prawdziwego statusu na rynku pracy, sytuacja jeszcze się poprawi. W pewnym sensie zadaniem lewicy gospodarczej jest po prostu budowa świadomości klasowej. Tylko nowoczesnej, a nie wyjętej rodem z XIX w., gdy nie zdawano sobie sprawy, jak wielki postęp materialny kapitalizm przyniesie ludzkości i wierzono w bujdy o socjalistycznym raju na ziemi, który można zaprowadzić tylko drogą gwałtu.
Gospodarcza lewica nie ma żadnej recepty na reformę kapitalizmu, którego tak nienawidzi. Co nie znaczy, że powinna zniknąć
Tydzień pracy skrócono do 48 godz. dzięki wzrostowi produktywności, a nie lewicowym aktywistom. Sankcjonujące postęp regulacje pojawiały się, gdy już mogły się pojawić