Tylko największe przedsiębiorstwa z branży skorzystały na dobrej koniunkturze.
W ubiegłym roku zniknęło z rynku 10,4 tys. małych sklepów / DGP
Dane o zaległościach zaczerpnęliśmy z baz BIG Infomonitor i Biura Informacji Kredytowej. Według nich w ciągu trzech kwartałów tego roku długi sklepów zwiększyły się o ponad 930 mln zł. To najwyższa kwota wśród wszystkich sektorów. Wyjątkowo wysoka jest też dynamika zmian, która przekroczyła 14,4 proc.

Małe znikają

– To konsekwencja postępującej konsolidacji na rynku handlowym, która ma miejsce przez rozwój sieci franczyzowych, przejmowanie sklepów i całych sieci czy łączenie się pojedynczych placówek w grupy zakupowe – uważa Bartosz Bolecki, analityk handlu detalicznego w firmie PMR.
Dodaje, że sklepy, które działają w grupie, mogą uzyskać lepsze warunki od swoich dostawców, a tym samym zaproponować atrakcyjniejsze ceny swoim klientom, zachowując przy tym korzystne dla siebie marże. – Sklepy działające w pojedynkę nie wytrzymują w starciu z taką konkurencją, co odbija się na ich sprzedaży, wyniku finansowym, w efekcie czego mają coraz większe trudności w płaceniu swoich zobowiązań na czas – dodaje Bolecki.
Szczególnie że w ostatnim czasie muszą znaleźć pieniądze też na dodatkowe koszty, spowodowane rosnącą presją płacową. – Muszą wygospodarować pieniądze na wynagrodzenia. Inaczej bowiem narażą się na odchodzenie pracowników, co odbije się na poziomie obsługi – podkreśla Bartosz Bolecki.
Na to, że to małe jednostki mają największe problemy, mogą wskazywać też dane Głównego Urzędu Statystycznego. Już od kilku lat to najszybciej kurcząca się kategoria handlu. Tylko w ubiegłym roku zniknęło z rynku 10,4 tys. takich placówek. To ponad połowa wszystkich, które uległy likwidacji. Gdyby doliczyć do tego sklepy średniej wielkości, dałoby to ubytek 12,7 tys. placówek.

Efekt zarażania

Małe i średniej wielkości sklepy zaopatrują się przede wszystkim w hurtowniach. Nie stać ich, tak jak Biedronki czy Carrefoura, na posiadanie własnych centrów dystrybucyjnych, które są zaopatrywane bezpośrednio przez producentów. Jak zauważają eksperci BIG i BIK, to sprawia, że kolejnymi poszkodowanymi tej układanki są hurtownie. To im bowiem w największym stopniu zalegają z płatnościami placówki handlowe. Problemy hurtowni potęguje to, że aby konkurować z największymi dyskontami, które stać na własne sieci dystrybucji, obniżają marże, co stawia je na granicy płynności finansowej.
Na „efekt zarażania”, jaki wywołują kłopoty z płynnością u handlowców w połączeniu z wykorzystywaniem słabości konkurencji przez największe sieci, zwracają też uwagę analitycy firmy Euler Hermes, zajmującej się ubezpieczaniem należności. Oprócz wewnętrznych napięć w branży handlowej odbija się to rykoszetem na sektorach, które z handlem ściśle współpracują. Przykład to ostatnie wydarzenia w branży spożywczej, która od handlu jest bezpośrednio zależna.
Po kilku latach stopniowego skracania czasu obiegu należności w tej branży trend się odwrócił i od 2017 r. czas oczekiwania na zapłatę systematycznie się wydłuża. O ile wcześniej dostawcy produktów spożywczych musieli czekać na zapłatę średnio 50 dni, o tyle teraz okres ten jest o 4–5 dni dłuższy. Przede wszystkim dlatego, że handel wymusza na nich dłuższy kredyt kupiecki.
Euler Hermes zwraca uwagę na duży odsetek należności przeterminowanych dłużej niż 120 dni. Podkreśla, że w branży towarów szybkozbywalnych – a do takich należą artykuły spożywcze – to nie powinno się w ogóle zdarzać i jest właściwie jednoznaczne z trwałym brakiem zapłaty. Tymczasem udział tego typu należności w branży spożywczej oscyluje wokół 2 proc. wartości całego portfela.
Analitycy EH wiążą to ze sprzedażą towaru hurtowniom i dystrybutorom, którzy już zbankrutowali bądź są w procesie upadłości. Zauważają przy tym sporą zmianę: jeszcze dwa–trzy lata temu większość strat generowały małe sklepy.
– Producenci od lat cierpią z powodu niewypłacalnego handlu. Powiedziałbym nawet, że są w najgorszej sytuacji. Choć im się nie płaci na czas, to i tak muszą znaleźć fundusze na zakup surowców do zachowania ciągłości produkcji. Inaczej bowiem nie wywiążą się z umów w zakresie dostaw, za co grożą im bardzo wysokie kary – mówi Andrzej Gantner, dyrektor Polskiej Federacji Producentów Żywności. Dlatego posiłkują się kredytem kupieckim czy faktoringiem. To jednak przekłada się na wzrost cen produktów.

Najgorsze przed nami

Eksperci są zdania, że najgorsze może być dopiero przed nami. Po pierwsze, pogarsza się koniunktura. Wzrost konsumpcji prywatnej już hamuje, z danych o PKB za III kwartał wynika, że zwiększyła się ona o 3,9 proc. w porównaniu do 4,4 proc. kwartał wcześniej. Po drugie, przed branżą stoją nowe wyzwania, jak powrót podatku od sprzedaży detalicznej. Na razie jego pobór jest zawieszony do 1 lipca przyszłego roku, bo rząd czeka na ostateczne rozstrzygnięcie sporu z Komisją Europejską w tej sprawie.
– Niewiadomą jest również efekt nowych regulacji o przeciwdziałaniu opóźnieniom płatniczym, mających wspierać właśnie mniejsze podmioty w konfrontacji z mającymi znaczącą pozycję rynkową odbiorcami. Wynikają z dobrych intencji, prowadzić jednak mogą do dalszej koncentracji zamówień u większych dostawców – oceniają analitycy Euler Hermes w opracowaniu poświęconym „moralności płatniczej” w branży spożywczej.
Do tego dochodzi dalsze ograniczenie handlu w niedzielę, jakie będzie obowiązywać od początku przyszłego roku. Małe sklepy z tego powodu coraz bardziej tracą. Będzie to potęgować zadłużenie sektora handlowego. Nie są w stanie podołać promocyjnej ofensywie ze strony dużych sieci, które kuszą niskimi cenami, by przyciągnąć klientów na duże zakupy w inne dni tygodnia. Największe sieci już zapowiadają, że w najbliższym czasie takich promocji będzie więcej.