Sąd: oskarżeni wydrenowali spółkę. Były minister gospodarki: ta sprawa to przykład opresyjności państwa wobec przedsiębiorców. Proces Mirosława Ciełuszeckiego trwał ponad 17 lat.
Trzy lata bezwzględnego więzienia. 22 października Sąd Apelacyjny w Białymstoku wydał prawomocny wyrok w sprawie m.in. Mirosława Ciełuszeckiego, byłego właściciela Farm Agro Planta – firmy, która rządziła jedną trzecią rynku nawozów potasowych w Polsce, wyrosła na potentata i miała kupić Zakłady Azotowe w Kędzierzynie. Stało się to po upływie 17 lat, 8 miesięcy i 6 dni od momentu jego zatrzymania. Zarzuty były poważne: działanie na szkodę spółki, kradzież, oszustwo... Sąd I instancji w 2006 r. skazał biznesmena na 4,5 roku bezwzględnego więzienia. Po apelacji (w 2007 r.) sprawa trafiła do ponownego rozpoznania i wyrok obniżono o 1,5 roku – w 2018 r. Czyli po 11 latach od pierwszego wyroku. Dlaczego trwało to tak długo? Czasem terminy rozpraw były wyznaczane z rocznym poślizgiem. Sporo czasu upłynęło też w oczekiwaniu na opinie biegłych, opinie do opinii i uzupełnianie opinii... Nie chodzi jednak tylko o to, że gdyby młyny sprawiedliwości nie mełły tak opieszale, biznesmen już dawno odbyłby swoją karę i mógłby żyć normalnie. Przez ten czas Ciełuszecki zamiast robić interesy, dawać pracę ludziom, samemu zarabiać pieniądze i płacić podatki, walczył o swoje dobre imię i wolność.

Self-made man

Narewka to wioska leżąca w pobliżu Hajnówki, pas podlaski. Puszcza i żubry, korniki i bezrobocie, Polska C. Mirosław Ciełuszecki przychodzi tu na świat w 1958 r. Jeśli w Polsce było biednie, to tutaj już całkiem nędznie. Mirosław zdaje maturę, robi dwuletnie pomaturalne studium naprawy i eksploatacji pojazdów samochodowych, a potem, jak wiele osób z Podlasia w tym czasie, decyduje się na wyjazd do Stanów Zjednoczonych. Najpierw jest Nowy Jork, potem New Jersey, w końcu Ohio. Pracuje jako robotnik budowlany – kładzie dachy.
– Walczyłem o każdą robotę. Pracowałem po 16 godzin na dobę, żałowałem, że muszę czasem spać – opowiada.
Chłopak z Podlasia śle paczki do domu i zbiera pieniądze do skarpety. Jak już ich trochę uzbiera, to w 1987 r. założy własną firmę: kupuje maszyny z odzysku, wynajmuje stare hale fabryczne w miasteczku Lorain (Ohio). Produkuje listwy wykończeniowe. Zdobywa zamówienia instytucji publicznych. Drewno sprowadza z Pensylwanii, zatrudnia kolejnych pracowników. Interes coraz bardziej się rozkręca, Ciełuszecki wciąż mało śpi, bo jeździ po całych Stanach i zdobywa zamówienia. Kończy 30 lat i czuje się zdobywcą świata.
Magazyn okładka 31.10 / Dziennik Gazeta Prawna
– Pojechałem na auto show i na nim był prezentowany nowy model forda thunderbird. Oszalałem, jak go zobaczyłem, taki był piękny. I nagle zrozumiałem, że mogę go mieć. Że stać mnie na to, żeby wypisać czek – 61-letni mężczyzna nagle przemienia się w tego młodego mężczyznę sprzed kilku dekad: uśmiecha się, oczy mu błyszczą. Jaka to była radość, kiedy dealer wreszcie dostarczył mu brykę pod drzwi
Całkiem szczęśliwy jednak nie był, bo czuł się samotny.
– Emigracja to nieszczęście, to tragedia tych, którzy musieli wyjechać, i tych, którzy zostali w kraju. To powoduje brak radości z tego, co się zdobyło – kwituje.

Ojczyzna wzywa

W Lorain był sam, ale często jeździł do Chicago, gdzie rezydowała duża drużyna Polonusów. Także jego ziomków z Podlasia. Spotykali się, gadali, pili whisky... W 1990 r. do tej polskiej kolonii przyjechali Lech Wałęsa z Mieczysławem Wachowskim. Zachęcali, żeby brać zarobione pieniądze i wracać do Polski, bo jest już wolna, nasza, można ją urządzić po swojemu. Na początku stycznia 1991 r. wyrusza do Polski na wizję lokalną. Wracając do Ohio po dwóch tygodniach, zakochany w nowej nadwiślańskiej rzeczywistości, już w samolocie podjął decyzję: likwiduje interesy w USA, sprzedaje biznes, w Polsce, na swoim Podlasiu, da sobie radę.
Mirosław Ciełuszecki wspomina moment pożegnania się ze swoją firmą w Lorain. Kiedy poszły anonsy, że szuka nabywców, przyszedł do niego z oficjalną wizytą burmistrz. I zapytał „Dlaczego? Czy miasto może coś zrobić, abyś został, nadal zatrudniał ludzi?”. Ale powrót do Polski był już przesądzony.
Pan Mirosław wylądował na warszawskim Okęciu z trzosem zarobionych dolarów. Nie miał konkretnego pomysłu na biznes, ale wiedział, że się pojawi. Był młody, znał angielski, miał amerykańskie know-how jak prowadzić interes i mnóstwo energii. Nie orientował się za to dobrze w polskich realiach.
– Kiedy ruszyłem z firmą i zaczęli do mnie przychodzić politycy różnych opcji, proponując przyjaźń i ochronę, częstowałem ich kawą i dziękowałem za życzliwość – śmieje się dziś, ale nie słychać w tym radości.
W Polsce brakowało wówczas zbóż na pasze, więc wykorzystując swoje amerykańskie kontakty, sprowadził dziesiątki tysięcy ton dla Agencji Rynku Rolnego. Statek z 50 tys. ton kukurydzy miał problemy, aby wpłynąć do portu. Potem okazało się, że zbóż brakuje też na Białorusi, więc można było rozwinąć działalność. Za pierwszy transport zapłacili, potem okazało się, że nie mają dewiz. Dostał od władz Białorusi listę towarów, które ta była chętna wymieniać w barterze: lodówki Mińsk, telewizory Witebsk oraz coś, co rolnikowi spod Hajnówki nie było całkiem obce: chlorek potasu, czyli sól potasowa, główny składnik wszystkich sztucznych nawozów. Po przeanalizowaniu sprawy, obgadaniu jej ze swoim przyjacielem Markiem Karpiem, znawcą tej części Europy, zdecydował się wejść w potasowy interes. Znali się od dawna, ich rodziny miały swoje posiadłości blisko siebie. Karp był założycielem Ośrodka Studiów Wschodnich – doradzał kolejnym prezydentom, dawał wykłady w Pentagonie. Zginął w dziwnych, do dziś niewyjaśnionych okolicznościach – w jego samochód uderzyła ciężarówka na białoruskich numerach. Sprawcę wypadku szybko zwolniono, dzięki czemu przekroczył granicę i zniknął. Niektórzy spekulowali, że śmierć szefa OSW miała związek z jego ogromną wiedzą o powiązaniach biznesowych między Polską a firmami z byłego ZSRR.
To właśnie Karp namówił swojego przyjaciela Mirka Ciełuszeckiego na wejście w biznes nawozowy.
– Rolnik nie kupi butów dzieciom, ale na nawóz znajdzie pieniądze, bo inaczej mu na polu nie urośnie – tłumaczy pan Mirosław.
W tamtych czasach barterowe wymiany pomiędzy byłymi krajami demoludów nie były czymś nadzwyczajnym. Aleksander Gudzowaty dorobił się swojej fortuny (w 2008 r. notowany był na 9. miejscu listy stu najbogatszych Polaków oraz na 56. miejscu listy najbogatszych ludzi Europy Środkowo-Wschodniej tygodnika „Wprost”), handlując z rosyjskim Gazpromem – brał od niego gaz ziemny za żywność, rury i artykuły przemysłowe.

Stoi na stacji lokomotywa

Sól potasowa jest dobrem trudno dostępnym. W naszej części świata jej największe złoża znajdują się na Białorusi, a także w Rosji oraz w Niemczech. Nieco dalej – w Kanadzie. Ciełuszecki dogadał się z Białorusinami. Tam, jakieś 100 km od Mińska, w Soligorsku od dekad wydobywano ów surowiec w kilku kopalniach. Jeszcze w czasach RWPG zostały one zaopatrzone w maszyny polskiej produkcji, teraz bardzo już wysłużone. W podlaskiej firmie pojawiają się więc pomysły na rozwój spółki i jednocześnie na rozruszanie polskich przedsiębiorstw zajmujących się produkcją maszyn górniczych, które w tych latach zaczynają podupadać.
Kiedy w Polsce PKP zamyka kolejne stacje, on kładzie kilka kilometrów torów od granicy białoruskiej do podhajnowskiej wioski Planta. Buduje tam stację przeładunkową i magazyny. To lata 1997–1998. Są dwie szerokości torów, żeby można było wpuszczać dostawy do Polski z Białorusi i wypuszczać je z Planty dalej, na kraj i zagranicę. Ciełuszecki zastawia dom i cały majątek pod kredyty na rozwój spółki, ściąga lokomotywy z demobilu, organizuje, kombinuje.
Przychodzi moment, kiedy na stacji Planta rozładowuje się 1 tys. ton soli potasowej dziennie. Rozmowy na temat eksportu z Polski na Białoruś maszyn górniczych toczą się pełną parą, o czym potem będą zaświadczać m.in. Jerzy Buzek, szef rządu w latach 1998–2001, oraz Janusz Steinhoff, w latach 1997–2001 minister gospodarki. Pośrednikiem w rozmowach pomiędzy firmą a stroną rządową jest Marek Karp, który świetnie porusza się w świecie polityki, a jako szef OSW podlega pod resort gospodarki. „Przedstawiony mi przez Pana Dyrektora Marka Karpia projekt oceniałem pozytywnie z punktu widzenia polskich interesów gospodarczych” – napisze potem w oświadczeniu Janusz Steinhoff. Dziś potwierdza w rozmowie z DGP, że pomysł był świetny i dobrze rokował. A to, co się potem stało z firmą Ciełuszeckiego, nim samym oraz Markiem Karpiem, określa mianem skandalu na niespotykaną skalę.

Ludzkie panisko

Właściciel Farm Agro Planta daje utrzymanie setkom ludzi. Stała załoga ma 150 osób, z rodzinami i poddostawcami będzie z tysiąc. Nie skąpi też pieniędzy na pomoc potrzebującym. W dokumentach firmy są setki podziękowań: od szkół, szpitali, prywatnych osób. I od kolejarzy, którym dał pieniądze na remont kapliczki, żeby w 1999 r. mogli przyjąć godnie Jana Pawła II. Ma, to się dzieli.
W 2000 r. rozmowy na temat eksportu polskich maszyn do kopalń w Soligorsku nabierają tempa. A rok później polski resort skarbu ogłasza, że będzie prywatyzował Zakłady Azotowe w Kędzierzynie-Koźlu. Ma to kosztować ok. 100 mln zł. Na krótkiej liście firm branych pod uwagę do tej transakcji znajdują się: CIECH, Agrofert należący do Andreja Babiša, obecnego premiera Czech, oraz niewielkie w porównaniu z konkurentami przedsiębiorstwo z Podlasia. Czesi szybko wypadają z listy, a kiedy dochodzi do konkretnych rozmów o sprzedaży Azotów, okazuje się, że tylko Planta ma zapewnione finansowanie w wysokości 120 mln zł w postaci gwarancji od banków i funduszy inwestycyjnych. Ciełuszecki zaczyna inwestować w analizy sporządzane przez audytorów ze spółek należących do czołówki światowej (Azoty mają trafić na giełdę). Jednak w październiku 2001 r. zmienia się władza – ekipę Jerzego Buzka (AWS) zastępuje rząd Leszka Millera (SLD). Biznesmen dostaje informację, że nie będzie mógł kupić Azotów. Do jego firmy – jedna za drugą – zaczynają wpadać kontrole skarbowe. I ciągle coś znajdują – głównie ukrywanie zysku.
Na przykład w sprawie ze stycznia 2002 r. (sygnatura decyzji: UKS.DP.II/14-431-386-13-1/02/0) według inspektorów zadeklarował 817 917,00 zł zysku, a powinien 2 736 137,00 zł. Czyli zdaniem Urzędu Skarbowego nie uwzględnił niemal 2 mln zł. Odwołuje się, ale Wojewódzki Sąd Administracyjny potwierdza stanowisko skarbówki. A ta inicjuje przeciwko Ciełuszeckiemu sprawę karno-skarbową. Sąd Rejonowy w Bielsku Podlaskim uznaje winę przedsiębiorcy, ten odwołuje się do Sądu Okręgowego w Białymstoku, który nakłada na niego 70 tys. zł grzywny.
– To były ataki na moją firmę. Jestem dziś przekonany, że komuś zależało, aby upadła – mówi Ciełuszecki.
Jakoś udało mu się zapłacić – zrestrukturyzował przedsiębiorstwo, zoptymalizował zatrudnienie i działał dalej.

Oskarżenie

Jest 25 kwietnia 2002 r., wczesny poranek. Do drzwi domu właściciela Farm Agro Planta pukają funkcjonariusze Urzędu Ochrony Państwa. Na oczach sześcioletniej córki biznesmen zostaje skuty i wyprowadzony, ląduje w areszcie na niemal sześć miesięcy. Jest w szoku – nie miał pojęcia, że jest przeciw niemu prowadzone jakiekolwiek śledztwo, nikt nie żądał od niego wyjaśnień, nie dostał wezwania na przesłuchanie. Zanim sam zainteresowany się dowie, co mu zarzucają, wiedzą już o tym czytelnicy białostockiego „Kuriera Porannego”, którzy 26 kwietnia mogą przeczytać artykuł pt. „Koniec kariery”. „Zarzuty, jakie przedstawia mu białostocka prokuratura, są bardzo poważne: miał on w ciągu półtora roku (od września 1999 do marca 2001) oszukać własną firmę, w której był udziałowcem i prezesem, na 7 687 511 zł” – czytamy w tekście. Wypowiada się w nim także prokurator Sławomir Luks, wówczas zastępca prokuratora okręgowego w Białymstoku, który tłumaczy, że przewinienie Mirosława C. polega głównie na tym, iż wprowadził w błąd swoją firmę co do sprzedanych jej nieruchomości. Były warte 78,5 tys. zł, a firma Farm Agro Planta zapłaciła za nie 7,6 mln. zł. Kiedy po trzydziestu paru godzinach od zatrzymania biznesmen dowiaduje się od prokuratora Andrzeja Burego, co mu się zarzuca, prosi, aby pozwolić mu na dostarczenie odpowiednich dokumentów finansowych, wówczas wszystko się wyjaśni, ale nie uzyskuje na to zgody.
Według Ciełuszeckiego sprawa z nieruchomościami wygląda tak. Jako osoba fizyczna skupował od chłopów działki leżące w pobliżu jego stacji rozładunkowej. Chciał ją rozbudować, potrzebował miejsca. Potem odrolniał ziemię i ją scalał, aby następnie odsprzedać swojej firmie. Robił to po cenie wynikającej z operatu szacunkowego sporządzonego przez rzeczoznawcę majątkowego. Uwzględnia on przy wycenie różne czynniki, m.in. przeznaczenie nieruchomości, jej skomunikowanie itp. Dzisiaj cena wydaje się śmieszna: 6,3 dol. za 1 mkw. Z tych 7,6 mln zł, które za nie dostaje, 6 mln przeznacza na podniesienie kapitału spółki – pieniądze wracają na jej konto. Natomiast 2 mln zł (czyli z górką) zostały przeznaczone na spłatę zobowiązań spółki wobec kontrahenta, które Ciełuszecki przejmuje na siebie. Spółka ma i działki, i pieniądze, które na nie wydała.
– To była moja firma, moje dziecko, zastawiłem cały majątek, żeby ją uruchomić. Miałem w niej ponad 90 proc. udziałów. Gdybym ją chciał wydrenować, po prostu wypłacałbym sobie dywidendy, a tego nie robiłem – emocjonuje się mężczyzna.
Dlaczego skupował ziemię jako osoba prywatna zamiast przez spółkę? Jak tłumaczy, prawo nie zabraniało, aby Kowalski czy Ciełuszecki inwestowali w ziemię. Robił to przez dłuższy czas, od września 1999 r. do marca 2001 r.
Radca prawny Marcin Milczarek, który specjalizuje się w prawie gospodarczym i podatkowym, nie widzi w takim działaniu niczego dziwnego, nagannego czy sprzecznego z prawem.
– Na tym polegają inwestycje, że kupuje się taniej, niż sprzedaje – mówi. I dodaje, że nawet laik musi zdawać sobie sprawę, że ziemia po scaleniu i odrolnieniu zyskuje na wartości. Jeśli zaś chodzi o skutki takiego postępowania dla spółki, to ona tylko na tym zyskała: miała potrzebną do dalszego rozwoju ziemię i pieniądze, za to pozbyła się długu. – Nie widzę tutaj żadnego schematu optymalizacyjnego – stwierdza Milczarek. I tłumaczy, że owszem, można było przenieść własność ziemi na firmę, wnosząc działki aportem, ale ostatecznie wyszłoby na to samo.
Akt oskarżenia, oprócz zawyżenia ceny działek (co miało spowodować w firmie Farm Agro Planta stratę wielkich rozmiarów), zawiera jeszcze inne punkty – m.in. przedsiębiorca miał wyłudzać od banków kredyty z zamiarem ich niespłacania (od tego zarzutu zostanie uniewinniony), wykorzystywać uprzywilejowaną pozycję w firmie w celu zmuszenia innych do przyznania mu za wysokich premii, a także zawrzeć z Markiem Karpiem fikcyjną umowę na doradztwo, która to usługa nie została wykonana, czym naraził firmę na kolejną dużą stratę – 166 tys. zł (Karp został oskarżony o działanie wspólnie i w porozumieniu z Ciełuszeckim). Umowa była zawarta na 15 miesięcy, wychodziło więc po ok. 11 tys. zł miesięcznie brutto, co nie wydaje się szczególnie wygórowanym honorarium dla fachowca tej klasy. Jednak ten specjalista od spraw wschodnich w akcie oskarżenia figuruje jako „historyk średniowiecza z zawodu”, co miało być dodatkowo dyskredytujące.
Jeśli chodzi o mechanizm wypłacania wysokich premii zamiast dywidend, prawnik znający sprawę tłumaczy to w ten sposób:
– Na dywidendę trzeba by było poczekać do końca roku obrachunkowego. Tymczasem właściciel spółki, aby załatwiać interesy na Wschodzie, potrzebował żywej gotówki. Choćby z tego powodu, że musiał mieć argumenty w negocjacjach z przedstawicielami białoruskich władz. Tak to się wówczas załatwiało. I nie chodziło tylko o poczęstunek, ale i inne kwestie, które trudno rozliczyć w urzędzie skarbowym. Przy czym od tych wysokich premii Ciełuszecki musiał zapłacić podatek. Wyższy niż w przypadku dywidendy, więc Skarb Państwa nie stracił.
W aktach sprawy jest opinia uznanego prawnika, prof. Wojciecha Popiołka z Uniwersytetu Śląskiego, który pisze m.in.: „Prezes zarządu mógł też otrzymywać kwartalną premię uznaniową na podstawie decyzji Przewodniczącego Rady Nadzorczej”. Odnosi się tu do zmiany umowy dotyczącej struktury i działalności spółki z 2000 r., która zastąpiła starszą, pochodzącą z 1997 r., w której przywilej przyznawania premii prezesowi był właściwością rady nadzorczej. Jednak oskarżenie nie przyjęło do wiadomości tej zmiany.
Marcin Milczarek tłumaczy, że jeśli tylko jest pokrycie w zysku, nie ma problemu, aby uprawniony organ spółki przyznawał premie. Mowa o kwotach rzędu 600 tys. zł, które mogą się wydawać wielkie osobie zarabiającej średnią krajową, ale w świecie biznesu nie są czymś wyjątkowym.
– Te pieniądze można było także wypłacić jako zaliczkę na dywidendę – mówi radca Milczarek i dodaje, że w sumie na jedno wyszło. Poza tym, że firma mogła sobie wrzucić premie prezesa w koszty. On sam z kolei musiał zapłacić od tych premii podatek. – Te operacje są dozwolone prawem – ocenia prawnik. Jego zdaniem wiele podmiotów stosuje tego typu zabiegi, zwłaszcza gdy muszą – jak Ciełuszecki – zabiegać o życzliwość kooperantów w sposób, którego nie sposób potem rozliczyć. – Szkoda, że nie funkcjonuje w polskim prawie podatkowym taki zapis jak w niemieckim: że kwoty w wysokości do 5 proc. kosztów nie trzeba dokumentować. To jest ten margines na dowody wdzięczności, prezenty itp.
Według prokuratury wszystkie te działania miały spowodować, że Farm Agro Planta zamiast zysku przyniosła stratę w wysokości 22,7 mln zł. Dla śledczych, a później dla kolejnych sądów, nieistotne było to, że w sprawie strat tudzież zysków spółki zapadły już wcześniej w sprawach karno-skarbowych prawomocne wyroki. Jak to możliwe, że organ skarbowy ustala za dany rok zysk, a prokuratura stratę? Przecież spółka nie może w jednym roku osiągnąć dwóch tak się różniących wyników. A jednak tak się stało, choć podczas całego postępowania obrona podnosiła ten paradoks.
Drugi wyrok był efektem kontroli UKS, jaka miała miejsce, kiedy Ciełuszecki siedział już w areszcie, i dotyczyła straty za lata 2000–2001, kiedy to biznesmen inwestował w niedoszły zakup Zakładów Azotowych w Kędzierzynie-Koźlu. W zeznaniach podatkowych zadeklarował stratę 6,6 mln zł. Inspektorzy skarbowi ocenili, że ją zawyżył o 1,6 mln zł.
Oprócz Ciełuszeckiego i Karpia aktem oskarżenia zostaje objętych jeszcze 13 osób, m.in. członkowie rady nadzorczej Farm Agro Planta, wśród nich prof. Włodzimierz Rembisz, ekonomista (został skazany na dwa lata bezwzględnego więzienia). Oni mieli także działać na szkodę spółki, zgadzając się na decyzje jej właściciela. Większość z nich będzie się później przed sądem zasłaniać niepamięcią i tłumaczyć, że w ciemno podpisywali dokumenty, które podsuwał im szef. Jeden ze świadków tłumaczył się słabym wzrokiem i brakiem okularów.

Niebiegli biegli i znikające dowody

Kiedy Ciełuszecki siedzi w areszcie, spółka pada i wkracza syndyk. Klasyka gatunku: banki obawiają się o swoje pieniądze i stawiają kredyty w stan natychmiastowej wymagalności, kontrahenci odwracają się od osoby, którą publicznie napiętnowano jako przestępcę. Gdy właściciel wychodzi po pół roku, nie ma już czego zbierać. Zostanie aresztowany jeszcze raz do tej sprawy (przesiedzi kolejne 2,5 miesiąca), w 2006 r., bo prokuratura zdecydowała się postawić mu kolejne zarzuty (m.in. że sprzedał spółce swoje akcje po wartości nominalnej 100 zł, podczas gdy zdaniem oskarżenia nie były nic warte). Prokuratura powołuje się na opinię powołanego przez nią biegłego. Problem w tym, że Krakowski Dom Maklerski w czerwcu 2001 r. wycenił akcje firmy – po jej dokapitalizowaniu działkami – na 153,2 zł. Już po upadku Farm Agro Planty, w 2003 r., syndyk sprzedał terminal, który sam wyceniał na 8 mln zł, za 10 mln zł. Sporne grunty wycenione przez powołanego przez prokuratora biegłego na 225 tys. zł poszły za 3,2 mln zł, choć w warunkach sprzedaży wymuszonej uzyskuje się zwykle 25–40 proc. jej wartości.
Problematycznych kwestii jest więcej. Janusz M. – inny biegły, którego opinią posiłkował się prokurator – biegłym nie był. Został skreślony z listy przez olsztyński sąd za nierzetelność. Ale to na podstawie jego opinii prokuratura stawiała zarzuty biznesmenowi. Na pismo z prośbą o objęcie nadzorem tej sprawy sędzia Elżbieta Kuczyńska, wiceprezes Sądu Apelacyjnego w Białymstoku, odpowiedziała 18 czerwca 2019 r., że nie ma umocowania prawnego, aby ingerować w decyzję sądu dotyczącą dopuszczalnych dowodów, w tym opinii biegłych. Podnosiła dalej, że sąd jest tutaj niezawisły, a karalność biegłego nie stanowi przyczyny wyłączającej go od udziału w sprawie (art. 196 k.p.k.). Jak wyjaśniała, nie trzeba być wpisanym na listę biegłych sądowych, należy mieć tylko specjalistyczną wiedzę w danej dziedzinie. A poza tym – jak zauważyła – na wniosek obrony zostali powołani kolejni biegli, gdyż w marcu 2006 r. Sąd Okręgowy w Białymstoku uznał, że ujawniły się powody osłabiające zaufanie do wiedzy lub bezstronności Janusza M. (wówczas wyszło na jaw, że M. został skreślony z listy biegłych).
Tyle że zdaniem biznesmena i jego mecenasów również następni eksperci nie byli z najwyższej półki. Jeden z nich – powołany przed Sąd Rejonowy w Bielsku Podlaskim podczas pierwszego procesu – na pytanie obrońcy Ciełuszeckiego rzekł: „Zakres finansów w moich uprawnieniach obejmuje również bankowość. Widziałem przelew na 84 tys. zł. Słowo «elixir» kojarzy mi się z jakimś płynem. Słowo «elixir» z przelewem to mi się nie kojarzy”. Elixir to bankowy system realizacji przelewów. Opinia m.in. tego specjalisty posłużyła sądowi do wydania wyroku skazującego.
W sprawie Ciełuszeckiego jako biegły pojawia się też Kazimierz Ch., wobec którego w 2001 r. sąd warunkowo umorzył postępowanie karne za poświadczenie nieprawdy w związku z pełnieniem obowiązków rzeczoznawcy. Do większości biegłych opiniujących w tej sprawie obrona ma jakieś zastrzeżenia. Sąd zaś od początku nie zgadza się na powołanie specjalistów jednej z firm audytorskich z „wielkiej czwórki”, co prawnikom oskarżonego wydawało się sensowne, biorąc pod uwagę stopień skomplikowania sprawy oraz wartość firmy. Według sędziów byli za drodzy.
Co więcej – ci nowo powołani biegli bazują na opinii pierwszego, Janusza M. (do którego sąd utracił zaufanie). A to dlatego, że główny dowód w tej sprawie – komputer z serwerem i z programem księgowym, na którego dysku utrwalone były wszystkie operacje finansowe spółki – zniknął. Tak samo jak bilanse za lata 2001–2003 i jeszcze trochę innych dokumentów. Ostatnie miejsce pobytu: Prokuratura Okręgowa w Białymstoku. Oskarżeni zawiadamiają prokuraturę o możliwości popełnienia przestępstwa. Prokuratura odmawia wszczęcia śledztwa, aby – po kolejnych zażaleniach – 4 kwietnia 2017 r. umorzyć postępowanie z powodu przedawnienia karalności. „Zostały podjęte czynności sprawdzające w kierunku popełnienia przestępstwa z art. 231 par. 1 k.k. w zw. z art. 284 par. 1 k.k. (niedopełnienie obowiązku przez funkcjonariusza publicznego, czyli prokuratora, w związku z możliwością przywłaszczenia przez kogoś komputera i serwera – red.). Analiza (…) potwierdziła, że do Sądu nie został przesłany wraz z aktem oskarżenia dowód rzeczowy w postaci serwera zawierającego program księgowy FARM AGRO PLANTA SA. W toku czynności ustalono również, że doszło do przedawnienia karalności czynu” – napisał zastępca prokuratora rejonowego w Augustowie Krzysztof Siemienowicz. I że to biegły Janusz M. nie zwrócił komputera.
Kolejna z osób sporządzających na tej podstawie ekspertyzę przyznała przed sądem, że opinia ma charakter hipotetyczny i nie podjęłaby się opiniowania na takiej wątłej podstawie w realiach rynkowych z uwagi na zbyt małą ilość danych i dokumentów. Ale w sprawie karnej – już tak.
W 2018 r. Sąd Okręgowy w Białymstoku uznaje przedstawione opinie za „pełne, jasne, rzetelne i fachowe”. Dwie z nich dotyczą wyceny działek (pierwsza została sporządzona na zlecenie prokuratury, druga dla sądu rejonowego). Sąd miał też do dyspozycji operat szacunkowy zrobiony na zlecenie Ciełuszeckiego. W tej ostatniej ekspert posługiwał się metodą porównawczą, gdzie wziął m.in. pod uwagę cenę ziemi przy przejściu granicznym w Kuźnicy Białostockiej – bo podobną funkcję miał pełnić terminal przeładunkowy. Inne ekspertyzy brały pod uwagę cenę ziemi przy kolejowych bocznicach na bezludziu. Kolejne opinie sporządzone przez trzech biegłych dotyczyły kondycji finansowej spółki. Jak już wspomniano, nie mieli oni dostępu do źródłowych materiałów, bo te zginęły.
Sąd apelacyjny w zasadzie zgodził się z okręgowym. Dlaczego? Zapewne dowiemy się tego za parę tygodni, kiedy poznamy pisemne uzasadnienie wyroku. W ustnym sąd stwierdził jedynie, że przedstawione opinie zasługują na wiarę. Do sprawy zaginionych dowodów w ogóle się nie odniósł, podobnie jak do żadnego innego zarzutu apelacji obrony.

Długo, konsekwentnie i do końca

– Ta sprawa to klasyczny przykład opresyjności państwa wobec jego obywateli, wobec przedsiębiorców – mówi dziś Janusz Steinhoff. Jak zaznacza, Ciełuszecki to niejedyny właściciel firmy zniszczony przez wymiar sprawiedliwości, ale to on zapadł mu szczególnie w pamięć. – Ten przypadek skłonił mnie do zorganizowania konferencji poświęconej takim sprawom – wspomina Steinhoff. I apeluje o reformę prokuratury, sądownictwa, wszystkich instytucji, które decydują o ludzkich losach. – Sprawy nie mogą się ciągnąć po dwie dekady, to niesłychane – oburza się. I dodaje, że może gdyby sędziowie i prokuratorzy, przez których dochodzi do takich sytuacji, ponosili konsekwencje, poprawiłoby to sytuację tych, którzy muszą się z nimi zetknąć.
Co teraz? Wszystko wskazuje na to, że Ciełuszecki trafi do celi, bo wyrok jest prawomocny. Przez ponad 17 lat żył głównie sprawą sądową. Utrzymywał się z doradztwa biznesowego, bo człowiek z toporem nad głową nie będzie angażował się w żaden poważniejszy biznes. I już pewnie w nic się nie zaangażuje.
Na oczach sześcioletniej córki biznesmen zostaje skuty i wyprowadzony, ląduje w areszcie na niemal sześć miesięcy. Jest w szoku – nie miał pojęcia, że jest przeciw niemu prowadzone jakiekolwiek śledztwo, nikt nie żądał od niego wyjaśnień, nie dostał wezwania na przesłuchanie