- Prezesi polskich oddziałów zagranicznych korporacji zrozumieli, jakie znaczenie w gospodarce ma kapitał narodowy. I że jako menedżerowie są pozbawieni pełnej autonomii, a więc także wpływu na strategiczne decyzje przedsiębiorstw - mówi Marek Naczyk, profesor porównawczej polityki społecznej na Uniwersytecie Oksfordzkim.



Marek Naczyk, profesor porównawczej polityki społecznej na Uniwersytecie Oksfordzkim, absolwent Sciences Po w Paryżu. Obok finansowych aspektów polityki społecznej bada także patriotyzm gospodarczy. fot. Materiały prasowe / DGP
Można odnieść wrażenie, że w ostatnich latach aktywna rola państwa w gospodarce zyskała w Polsce aprobatę części elit politycznych i ekonomicznych. Skąd ta zmiana?
Wiele osób powtarza, że symbolem zmiany paradygmatu polityki gospodarczej było dojście PiS do władzy i trzeba uczciwie powiedzieć, że politycy tej partii w dużym stopniu się do niej przyczynili. Jednak proces ten rozpoczął się jeszcze za rządów Platformy Obywatelskiej. To wtedy z otoczenia byłego premiera Jana Krzysztofa Bieleckiego zaczęły wychodzić propozycje dotyczące powstania narodowych czempionów gospodarczych. Po odejściu z Banku Pekao S.A. Bielecki został przewodniczącym Rady Gospodarczej przy premierze Donaldzie Tusku w 2010 r. Pierwszym przejawem zmiany paradygmatu była próba przejęcia BZ WBK przez konsorcjum firm kontrolowanych przez Skarb Państwa.
Ten pomysł jednak nie wypalił.
To prawda, ale Bielecki i różni menedżerowie – w tym obecny premier Mateusz Morawiecki, a wówczas prezes BZ WBK – za kulisami byli bardzo zaangażowani w ten projekt. Bielecki poleciał nawet do Dublina, żeby zacząć negocjować z irlandzkimi właścicielami banku, ale napotkał na duży opór ze strony neoliberalnych ekonomistów, szczególnie Leszka Balcerowicza, który oskarżał doradcę premiera o próbę nacjonalizacji polskiego banku. Wokół sprawy zrobił się duży szum i ostatecznie nic nie wyszło z wcześniejszych zapowiedzi. BZ WBK trafił w ręce hiszpańskiego Santandera. Jednak Rada Gospodarcza przy premierze Tusku na tym nie poprzestała. Pod koniec 2012 r. został ogłoszony program „Inwestycje Polskie” i specjalnie powołano w tym celu spółkę Polskie Inwestycje Rozwojowe, na bazie której powstał później Polski Fundusz Rozwoju. Widać zatem pewną kontynuację na poziomie filozofii rozwoju.
Magazyn DGP 25.10.19. / Dziennik Gazeta Prawna
Co się takiego wydarzyło, że polskie elity ekonomiczne zaczęły myśleć pozytywnie o roli państwa w gospodarce?
Kluczowe znaczenie miał kryzys finansowy w 2008 r. i niepokój, że znany dotychczas świat może się zawalić.
To dziwne, bo w czasie kryzysu liberalni politycy mówili o Polsce jako o zielonej wyspie.
Powoływali się wówczas na dane PKB, jednak przyszłość największych polskich banków rysowała się w coraz ciemniejszych barwach. Podczas kryzysu finansowego w zagranicznych centralach banków coraz częściej myślano o oddziałach w Polsce i w innych peryferyjnych państwach Europy Środkowo-Wschodniej jako o potencjalnym źródle płynności, której wtedy akurat brakowało na rynku międzybankowym. Wywierano więc presję na prezesach tych instytucji, aby zapewniały płynność wewnątrz korporacji.
Wśród elit ekonomicznych pojawiły się obawy, że za chwilę odpłynie od nas kapitał zagraniczny?
Były takie obawy, a moim zdaniem wspomniana zmiana paradygmatu jest w dużej części efektem działań polskich top menedżerów, którzy swoje zawodowe doświadczenia zdobywali na najwyższych szczeblach polskich oddziałów zagranicznych korporacji międzynarodowych. Pełniąc tak naprawdę rolę agentów tych firm w Polsce i obserwując proces ich działania od środka, zrozumieli, jak w praktyce wygląda gospodarka wolnorynkowa.
Co takiego zrozumieli?
Zrozumieli, jakie znaczenie w gospodarce ma kapitał narodowy. I że jeśli decyzje są podejmowane na poziomie centrali ulokowanej gdzieś za granicą, bo tam się znajduje właściciel firmy, to oni jako menedżerowie i prezesi polskich oddziałów międzynarodowych korporacji są pozbawieni pełnej autonomii, a więc także wpływu na strategiczne decyzje tych przedsiębiorstw. Powoli oswajali się z twardymi regułami gry. Zaczynali rozumieć, że jako prezesi polskich oddziałów nigdy nie zostaną prezesami centrali banków, które znajdują się w rękach Austriaków, Niemców czy Włochów. Ze względu na brak silnego kapitału prywatnego w Polsce tylko państwo może pomóc odzyskać kontrolę nad kapitałem.
Czyli menadżerowie zobaczyli, że dotychczasowy stan rzeczy blokuje rozwój.
Tak można powiedzieć, choć kapitał zagraniczny w dużej mierze odegrał u nas pozytywną rolę, przyczyniając się do modernizacji wielu gałęzi polskiej gospodarki. Jednak w pewnym momencie było wyraźnie widać, że zbyt wielkie uzależnienie od obcego kapitału staje się barierą dla rozwoju krajowych elit menedżerskich i państwa. W interesie społecznym jest to, aby firmy w danym kraju i zarządzający nimi ludzie mogli podejmować decyzje strategiczne w takich kwestiach jak wymyślanie idei produktu, rozstrzygnięcie, jak będzie on produkowany i gdzie będzie sprzedawany. Tu nie chodzi tylko o los menedżerów, lecz także o przyszłość naukowców czy inżynierów, ponieważ korporacje mają naturalną skłonność umieszczać najbardziej zaawansowane centra badań i rozwoju tam, gdzie zlokalizowana jest ich centrala.
Jesteśmy więc świadkami małej rewolucji w myśleniu o polityce gospodarczej naszego kraju?
Zasięg i oddziaływanie zmian wydają się silne, ale nie dotyczą one całej polityki gospodarczej, a tylko pewnych jej obszarów. Według mnie są trzy płaszczyzny, na które w tym kontekście warto zwrócić uwagę. Pierwsza dotyczy prawa własności i tego, kto sprawuje kontrolę nad największymi firmami w kraju. Tu przykładem są próby repolonizacji banków. Druga dotyczy inwestowania w dywersyfikację i jakość produktów, które oferują polskie czempiony narodowe. Tu kluczowa jest aktywna polityka przemysłowa, która może się przełożyć na obecność polskich firm w nowych segmentach rynku i gałęziach gospodarki. Przykładem jest bardzo śmiały pomysł na budowę polskiego samochodu elektrycznego. Ostatnia płaszczyzna jest związana z wyjściem na świat, a więc dyplomacją ekonomiczną, wspomaganiem eksportu polskich firm i ich inwestycji za granicą, włącznie z przejmowaniem firm zagranicznych.
Podboju gospodarczego?
Polskie przedsiębiorstwa nie mają szans, żeby przejmować duże korporacje zachodnie czy chińskie, ale mogą, a wręcz powinny, z nimi konkurować w niektórych niszach. Powinny też poszerzać swoje wpływy poprzez przejmowanie firm w swoim najbliższym otoczeniu, czyli na rynkach państw Europy Środkowo-Wschodniej. Nie ma w tym nic nadzwyczajnego – na początku lat 90. podobną politykę wobec Polski stosowały państwa rozwinięte z Europy Zachodniej. Zamiast sprowadzać Budapeszt do Warszawy, to Warszawa – ta menedżerska, przedsiębiorcza – mogłaby przejąć jakąś część gospodarki węgierskiej. To nie jest myślenie kolonialne, tylko po prostu strategiczne. Z Polski od 2004 r. wyjechało 2,5 mln ludzi. Jak ich odzyskać? Na przykład tworząc narodowe czempiony, które zaproponują im ciekawą pracę w swoich centralach w Polsce albo tymczasowo w swoich oddziałach za granicą.
Ważne miejsce w tej filozofii rozwoju zajmuje polityka przemysłowa, która po 1989 r. została zmarginalizowana.
Na szczęście myślenie o przemyśle się zmieniło, choć nie jest to tylko polska specyfika – cały świat po kryzysie finansowym przypomniał sobie, że istnieje coś takiego jak przemysł i jak ważne dla każdej gospodarki są miejsca, gdzie dzięki pracy myśli i rąk powstają jakieś namacalne, a nie czysto teoretyczne produkty. W Polsce zmiana w postrzeganiu przemysłu wydaje się radykalna, ponieważ jesteśmy krajem, który w latach 90. zaadaptował neoliberalne podejście do gospodarki, traktując je jako dogmat ideologiczny. To również z tego powodu w polskiej debacie publicznej „przemysł” należał do rezerwuaru pojęć, które kojarzono z poprzednim systemem. Zapominano, że polityka przemysłowa zawsze stanowiła jeden z fundamentów gospodarki w takich świątyniach wolnego rynku jak np. USA.
Stosunek dużej części naszych elit ekonomicznych do tych kwestii dobrze oddaje ich reakcja na Strategię Odpowiedzialnego Rozwoju.
Odpowiedzią czołowych neoliberalnych ekonomistów była dobrze znana opowieść o tym, że państwo powinno się trzymać jak najdalej od gospodarki rynkowej. Podobnie reagowali znani publicyści z największych polskich gazet, którzy zrównywali idee polityki przemysłowej z powrotem PRL i centralnym planowaniem. Co było kompletnym nieporozumieniem, biorąc pod uwagę doświadczenia innych państw. Profesor Chalmers Johnson już na początku lat 80. napisał książkę o cudzie gospodarczym w Japonii, przedstawiając ją jako tzw. państwo rozwojowe („developmental state”), które racjonalnie planowało wewnątrz gospodarki rynkowej. Zgodnie z jego koncepcją rząd wytyczał pewne kierunki rozwoju, definiował wizję dla gospodarki, ale nie było w tym elementów przymusu i kontroli prywatnego kapitału. Państwo, inwestując w określone obszary, antycypowało, że pewne gałęzie gospodarki i technologie staną się ważne i w przyszłości będą przynosić zyski.
Jakie wnioski możemy z tego wyciągnąć?
Najważniejszy w tym modelu jest dialog między państwem a prywatnym biznesem oraz założenie, że ludzie, którzy bezpośrednio uczestniczą w rynku, wiedzą dostatecznie dużo o procesach gospodarczych. Strategia Odpowiedzialnego Rozwoju też w dużej mierze wynikała z takich rozmów między menedżerami pracującymi w Polskim Funduszu Rozwoju a prywatnym biznesem. Ciekawym procesem w Polsce są dzisiaj tarcia między menedżerami a ekonomistami o wpływy wewnątrz aparatu państwa. A tak naprawdę, kto lepiej rozumie realne funkcjonowanie gospodarki? Jej teoretycy czy ludzie, którzy w niej na co dzień działają?
A co na to polska klasa polityczna?
Na pewno wśród polityków PiS dokonała się pewna zmiana. Można o tej partii wiele złego powiedzieć, ale to właśnie od niej płyną pozytywne informacje, jeśli chodzi o alternatywne myślenie o gospodarce. Mateusz Morawiecki, od kiedy stał się aktywnym politykiem, powtarza, że jesteśmy świadkami zmiany paradygmatu, co najlepiej pokazuje dewaluacja konsensusu waszyngtońskiego. Niestety, nie dostrzegam podobnego procesu zmiany myślenia w szeregach liberalnej opozycji, a lewica dopiero co się odradza.
Ale to przecież liberalni politycy ją zapoczątkowali.
Trwało to do 2015 r., kiedy Platforma Obywatelska straciła władzę. Menedżerowie, którzy chcieli przemieniać spółki Skarbu Państwa w czempiony narodowe, stracili swoje posady i wrócili do sektora prywatnego. Czy można się dziwić, że dzisiaj tak wielu menedżerów woli współpracować z PiS, skoro jest tak duży opór wobec aktywnej polityki przemysłowej wewnątrz Platformy Obywatelskiej? Z kolei aktywność liberalnych think tanków – poza skrajnie wolnorynkowym Forum Obywatelskiego Rozwoju – skupia się przede wszystkim na kwestiach kulturowych. Ten pesymistyczny obraz dopełnia fakt, że jakiś czas temu jako głównego ekonomistę PO nominowano człowieka, który wydaje się być najwierniejszym sługą neoliberalnych dogmatów.
A jaką rolę w polityce przemysłowej ma lewica?
Do realizacji takich projektów potrzeba dobrych kontaktów z szefostwem potencjalnych czempionów narodowych. A lewicy z natury bliżej jest do strony pracowniczej. Czy wśród jej polityków i aktywistów są jacyś menedżerowie czy prezesi prywatnych firm? Nie wydaje mi się, żeby tak było. Co oczywiście może się zmienić, ale wymagałoby to przełamania dotychczasowych uprzedzeń nie tylko między lewicą a menedżerami, lecz także między światem pracy i światem biznesu.
Nie jest to możliwe?
Spójrzmy na historię partii socjaldemokratycznych w Skandynawii. Według jednej z historycznych interpretacji pozycja tych ugrupowań była silna nie tylko dlatego, że silne były związki zawodowe. Chodzi też o to, że w pewnym momencie socjaldemokratom i pracodawcom udało się wypracować międzyklasowe kompromisy. W latach 60. aż 40 proc. gospodarki szwedzkiej kontrolowała rodzina Wallenbergów. Pod jej kuratelą były m.in. banki, motoryzacja, a nawet drobny przemysł. Ponieważ widzieli gospodarkę holistycznie, wiedzieli, jaka gałąź gospodarki będzie się rozwijać i w jaki sposób, a także byli gotowi zawierać kompromisy w ramach własnych przedsiębiorstw, a później z rządami socjaldemokratycznymi i ze związkami zawodowymi. Gotowość pracodawców do zawierania kompromisów w takich krajach jak Niemcy, Holandia, Szwajcaria czy państwa skandynawskie niekoniecznie wynika z tego, że firmy ulegają związkom zawodowym. Częściej z tego, że mają w tych kompromisach swój własny interes. Aby strona pracownicza była silna, potrzebna jest silna strona pracodawcza, czyli, inaczej mówiąc, silny rodzimy kapitał.
W ostatnich 30 latach polscy pracownicy raczej nie mieli łatwo.
PiS w jakimś stopniu buduje i cywilizuje polski kapitalizm. Widać wyraźnie, że coś się zmienia na lepsze. Polscy szefowie zagranicznych oddziałów międzynarodowych korporacji zaczęli inaczej patrzeć na gospodarkę również dzięki temu, że obserwowali, jak wyglądają relacje międzyludzkie w firmach.
A także kultura pracy.
Tak, ale kultura pracy w dużej mierze wynika z instytucji i z otoczenia, w których działają firmy: państwa prawa, polityki przemysłowej, dialogu społecznego. Nie mówię o dialogu trójstronnym, a dwustronnym miedzy związkami zawodowymi i organizacjami branżowymi, a także dialogu wielopoziomowym, czyli na szczeblu firm, branży i nawet państwa. W Niemczech, Holandii, Belgii czy w krajach skandynawskich co dwa lata silnie scentralizowane organizacje pracodawców negocjują w wielu sprawach z pracownikami. Od tego procesu zależy to, kto dostanie wyższe płace, ile będą wynosić podwyżki, jak bardzo poprawią się warunki higieniczne i bezpieczeństwo pracy oraz wiele innych spraw. Efektem końcowym są dobrej jakości ustawy. Tymczasem w PiS, a więc partii, która deklaruje swoje bliskie związki z Solidarnością, nurt pracowniczy był przez ostatnie lata na marginesie.
Nurt menadżerski przeważył?
Widać to najlepiej po nominacjach do zarządów spółek Skarbu Państwa. Strona pracownicza została kompletnie zignorowana. Oczywiście ludzie z Solidarności mają powody do zadowolenia, kiedy PiS wprowadza w życie program 500 plus albo podwyższa płacę minimalną, ale tak naprawdę związki zawodowe chciałyby realnych negocjacji branżowych. To jest standard w Europie. W Polsce nie będzie takich negocjacji, dopóki nie uporządkujemy organizacji pracodawców. Rozumiem, że po upadku komunizmu był potrzebny pewien pluralizm, ale poziom rozdrobnienia organizacji pracodawców, jaki dziś istnieje w Polsce, to jest coś niesłychanego.
A co z realizacją polityki rozwojowej PiS w praktyce? Według ekspertów dowodem na jej porażkę jest projekt polskich samochodów elektrycznych, który pozostaje w powijakach.
Nurt menedżerski, który wciąż ma dość słabą pozycję w PiS, musiał najpierw dojść do porozumienia ze stroną partyjną. To, co od jakiegoś czasu po cichu przygotowywali menedżerowie i inżynierowie, zamieniono w hasła i wpisano do strategii rozwoju. Żeby zrealizować te hasła, trzeba jeszcze pokonać długą drogę wiodącą przez polityków i cały aparat państwowy, który ma tendencje klientelistyczne. Czy fakt, że dwa lata po przyjęciu strategii odpowiedzialnego rozwoju z taśmy produkcyjnej nie zjechał jeszcze ani jeden polski elektryczny samochód, to powód do wstydu? Takie myślenie jest po prostu śmieszne. Polityka przemysłowa to jest proces rozpisany na wiele lat. W tym przypadku nie może być mowy o prymacie bieżącej polityki nad długofalowym planowaniem. Mówiąc szczerze, dzisiaj coś innego mnie niepokoi.
Co takiego?
Wyobraźmy sobie, że następne wybory wygra liberalno-lewicowa opozycja. Co by się stało z dotychczasową pracą setek ludzi, którzy reprezentują różne opcje polityczne, ale łączy ich praca dla państwa rządzonego przez PiS? Co zrobiłaby z nimi Platforma Obywatelska albo Lewica? Pierwszym skojarzeniem jest wymiana kadr, zamknięcie interesu i wyrzucenie wydanych dotychczas pieniędzy w błoto. Ubolewam nad tym, ale nie widzę żadnej odpowiedzialnej wizji po drugiej stronie politycznej barykady. To jest przerażające, bo jeśli chcemy tworzyć nowoczesne państwo, musimy myśleć na wiele lat do przodu. Powinien istnieć konsensus choćby wokół polityki przemysłowej. Dlaczego nie chcemy mieć własnych czempionów? Jeśli opozycja ma pokazać, że chce lepszego państwa, to powinna kontynuować dotychczasowe działania i zostawić tych ludzi w ich miejscu pracy. Niech obie strony politycznej barykady nauczą się pracować nad takimi strategicznymi projektami dla dobra polskiego społeczeństwa.
A nie obawia się pan, że w Polsce, tak jak na Węgrzech, polityka gospodarcza będzie wykorzystywana do celów partyjnych?
Oczywiście są pewne podobieństwa między Polską a Węgrami: zmiana paradygmatu myślenia o gospodarce, krytyka konsensusu waszyngtońskiego oraz zbyt dużego uzależnienia od kapitału zagranicznego, akceptacja aktywnej roli państwa. Jeśli jednak spojrzymy na praktykę, to widać dość wyraźne różnice. Viktor Orbán używa państwa do tego, żeby nacjonalizować gospodarkę – zwłaszcza banki. Ale one nie pozostają długo w rękach rządu. Większość tych firm jest odsprzedawana biznesmenom przychylnym partii rządzącej i w ten sposób powstaje klasa partyjnych oligarchów, którzy akumulują kapitał. Ale to nie ma nic wspólnego z polityką przemysłową.
W Polsce taki scenariusz jest niemożliwy?
W Polsce klasa menedżerska jest dużo silniejsza niż na Węgrzech, m.in. dzięki temu, że wiele firm jest notowanych na warszawskiej Giełdzie Papierów Wartościowych, przez co są one zobligowane działać w sposób bardziej przejrzysty. Na Węgrzech Orbán i biznesmeni związani z Fideszem zmuszają zachodnie banki do negocjacji za zamkniętymi drzwiami i przejmują je za pomocą jakichś wcześniej nieznanych spółek z siedzibą – czy raczej skrzynką pocztową – w Luksemburgu. Później akcje tych spółek jakimś cudem są odsprzedawane Lőrincowi Mészárosowi, dawnemu wójtowi gminy, z której pochodzi Orbán, a teraz najbogatszemu Węgrowi. W Polsce to by było niemożliwe, polscy menedżerowie banków raczej by nie pozwolili na takiego typu manewry. No i też jest pytanie: czy Jarosław Kaczyński chciałby wykreować własnego Kulczyka, tak jak to teraz robi Orbán z Mészárosem? Wydaje mi się, że lider Prawa i Sprawiedliwości, dla którego zawsze tak ważna była walka z korupcją, nie pozwoli sobie na to.