Chociaż na razie bardziej widoczny jest strach przed hamowaniem wzrostu, spowolnienie w polskiej gospodarce staje się faktem. Ekonomiści nie pytają już, czy nastąpi, ale jak będzie głębokie.
Po całej serii nieprzyjemnie zaskakujących negatywnych informacji z przemysłu wczoraj eksperci dostali kolejną: sprzedaż detaliczna we wrześniu wzrosła znacznie słabiej, niż oczekiwano. Przez spadek sprzedaży żywności (o 2,9 proc. w porównaniu z wrześniem 2018 r.) tempo wzrostu całej sprzedaży wyhamowało do 4,3 proc. z 4,4 proc. w sierpniu. A miało przyspieszyć do ponad 6 proc. Eksperci dostali kolejny powód, by polskiej gospodarce bacznie się przyglądać. Na razie bardziej widoczny w niej jest strach przed hamowaniem wzrostu niż faktyczne skutki w postaci wygaszania aktywności. Pogarszają się przede wszystkim oceny stanu koniunktury, a najbardziej jaskrawym przykładem są wyniki badań PMI. To w nich menedżerowie polskich firm przemysłowych wskazują, jak postrzegają np. stan nowych zamówień czy perspektywy wielkości produkcji przemysłowej. Ostatni odczyt, wrześniowy, był bardzo zły: indeks przewidywanej produkcji był najniższy w historii, a nowe zamówienia najmniejsze od kilku lat.
Według GUS firmy przemysłowe we wrześniu gorzej niż miesiąc wcześniej (i rok wcześniej) oceniały swoje portfele zamówień, choć nieco poprawiły się prognozy produkcji. W budownictwie jest trochę lepiej, ale już np. w handlu widać lekkie schłodzenie nastrojów. W usługach prognozy popytu są bardziej pesymistyczne.
Oznaki spowolnienia widać przede wszystkim w przemyśle. – W poszczególnych miesiącach III kwartału produkcja rosła wolniej, niż oczekiwano, słabiej wypadała produkcja budowlano-montażowa. Widać oznaki coraz mniejszego popytu na pracę, choćby w mniejszym zatrudnieniu czy wolniejszym wzroście płac, ale przede wszystkim w danych o nowo tworzonych miejscach pracy – mówi Marcin Luziński, ekonomista Banku Santander. Według danych GUS w II kwartale było ich o 12,6 proc. mniej niż rok wcześniej. Jednocześnie liczba likwidowanych miejsc pracy była aż o 39,3 proc. większa niż w II kwartale 2018 r.
Niejednoznacznie wyglądają informacje o polskim eksporcie. Choć koniunktura u głównych partnerów handlowych się pogarsza, to we wrześniu właśnie branże eksportowe odnotowały największe wzrosty produkcji. Co więcej, eksport do Niemiec w sierpniu (ostatnie dostępne dane) wzrósł o ok. 12 proc. To ciekawe, bo do tej pory nasza sprzedaż do Niemiec ściśle zależała od tego, jak kształtowała się sprzedaż niemieckich towarów za granicę. Tymczasem w sierpniu spadła ona o 3,8 proc. Według Marcina Czaplickiego, ekonomisty PKO BP, to, że produkcja w większości branż eksportowych wzrosła solidnie we wrześniu (w niektórych przypadkach nawet o 44 proc.), może oznaczać ich odporność na globalne spowolnienie. A to dlatego, że do tych właśnie branż napływają bezpośrednie inwestycje zagraniczne. Nowo tworzone przez zagraniczny kapitał firmy w Polsce i te przejmowane przez zagranicznych inwestorów sprzedają towary innym podmiotom ze swoich grup kapitałowych, co sprawia, że ogólny spadek popytu zagranicznego dotyczy ich w mniejszych stopniu.
Kolejne wytłumaczenie, które podają m.in. ekonomiści Polskiego Instytutu Ekonomicznego: o sile polskiego eksportu decyduje popyt konsumentów za granicą, który jest jeszcze względnie odporny na skutki wojen celnych, które przetaczają się właśnie przez światowy handel. Może być też tak, że działa tzw. efekt substytucji: przy pogarszającej się koniunkturze konsumenci wybierają produkt tańszy o dobrej jakości, a polskie towary mają te cechy. Mimo recesji w największych gospodarkach Polska uniknęła spadku PKB dzięki rosnącemu eksportowi, który był bardzo konkurencyjny m.in. dzięki słabnącemu złotemu.
Nasi rozmówcy są jednak przekonani, że nasza gospodarka przed spowolnieniem się nie uchroni.
– Już teraz wzrost PKB z kwartału na kwartał jest coraz niższy, w III zapewne spadł poniżej 4 proc. I chociaż rządowa prognoza na przyszły rok – 3,7 proc. PKB – wydaje się realna, to już w 2021 r. tempo rozwoju gospodarki spadnie zapewne poniżej 2 proc. – mówi Karol Pogorzelski, ekonomista Banku ING. Zwraca uwagę, jak dużo niepewności jest w otoczeniu. Wystarczy wymienić nieznane dziś skutki brexitu czy wojen handlowych.
Marcin Luziński dodaje, że przyszły rok rzeczywiście jeszcze nie będzie taki zły – dzięki konsumpcji prywatnej. Jeden sygnał o wolniejszym wzroście sprzedaży detalicznej to jeszcze za mało, by wieszczyć załamanie w konsumpcji. Co prawda zatrudnienie rośnie wolniej, a wzrost płac szybciej zjada inflacja, ale do gospodarstw domowych trafią miliardy złotych z transferów socjalnych i obniżek podatków. – Konsumenci mniej się przejmują perspektywami gospodarczymi w odróżnieniu od przedsiębiorców, dla których to kluczowa okoliczność przy decyzjach o inwestowaniu. Dlatego uważam, że w przyszłym roku to konsumpcja będzie ciągnęła gospodarczy wzrost i wyniesie on 3–3,5 proc. Oczywiście to mniej niż w ostatnich latach, ale na tyle dużo, żeby nie powodować wzrostu bezrobocia – mówi ekonomista.