Zamiast o rosnących zyskach, mówią o zawrotnych kosztach. Mikroprzedsiębiorców przybywa, co niekoniecznie jest najlepszym sygnałem dla gospodarki
okładka Magazyn 18 października 2019 r / Dziennik Gazeta Prawna
Małgorzata Przączak od 15 lat prowadzi salon kosmetyczny. Zainwestowała w niego 150 tys. zł. Plan był taki, że zatrudni kilku pracowników i będzie zajmowała się papierami, pilnowała faktur, terminów. W ten sposób miałaby też czas na swoją pasję – konie. Jak wyszło? Salon po latach wymaga remontu, a jej nie stać na inwestycje. Została jej jedna pracownica.
Chętnie zatrudniłaby w salonie dodatkową osobę, ale znaleźć kogoś na cały etat jest trudno. Dała ogłoszenia do gazety, wywiesiła kartki, rozpuściła wici wśród znajomych. W końcu przyszedł pan, po miesięcznym kursie fryzjerskim i z dwuletnim doświadczeniem. Powiedział, że chce 7 tys. zł na rękę. – Nie jestem w stanie mu tyle zapłacić, bo ile w miesiącu musiałby ten człowiek zrobić strzyżeń, trwałych czy farbowań, żeby na siebie zarobić? Przy cenach w salonie to niewykonalne. Ale ja nie mogę ich zmienić, bo moimi klientkami są głównie emeryci i kobiety wychowujące małe dzieci.
Sama coraz częściej ma wątpliwości co do swojej ścieżki zawodowej. Jest absolwentką wydziału prawa i administracji, pisała pracę magisterską o obronności państwa, ale przebranżowiła się i wyspecjalizowała się w robieniu manicure. – Lubię prace manualne i kontakt z ludźmi, ale zastanawiam się, czy nie zwinąć interesu – przyznaje. Dlaczego? Pani Małgorzata toczy właśnie negocjacje z zakładem gospodarowania nieruchomościami, który chce jej podnieść czynsz o 80 proc. Napisała podanie, w którym tłumaczy, że nie stać jej na tak wysokie opłaty. Czeka więc na odpowiedź ZGN i nie jest dobrej myśli. Do tej pory płaciła 75 zł plus VAT za metr, a zakład ma ich 89.
Żeby spełnić wszystkie wymagania sanepidu i inspekcji pracy, zakład nie mógł mieć mniejszej powierzchni. Na przykład miejsce do robienia pedicure powinno mieć minimum 6 mkw. W tym samym pomieszczeniu nie może być wykonywana henna. Wejście i łazienka trzeba było dostosować do potrzeb osób niepełnosprawnych. Pracownica ma kącik socjalny z lodówką, czajnikiem i stołem, przy którym może zjeść w przerwie posiłek, oraz własną szafę na ubrania. Salon pani Małgorzaty przechodzi regularne kontrole, na które właścicielka jest przygotowana. Za to punkty w przejściach podziemnych czy na bazarkach nie zawsze spełniają te normy. – To psuje rynek i uderza w część mikroprzedsiębiorców. Rozumiem, że ludzie kombinują, jak zarobić, ale z mojej perspektywy to zwykła niesprawiedliwość – podkreśla. – Normy PIP czy sanepidu powinny być takie same dla wszystkich.
Z ostatnich danych GUS wynika, że w 2018 r. mieliśmy ponad 2,1 mln mikroprzedsiębiorstw zatrudniających blisko 4,2 mln Polaków, czyli około 25 proc. osób aktywnych zawodowo. Średnie wynagrodzenie w takich firmach wyniosło w zeszłym roku 3,1 tys. zł, co daje ok. 2,2 tys. zł na rękę. Najlepiej zarabiali pracownicy małych przedsiębiorstw z województwa mazowieckiego. Najgorzej – z opolskiego, kujawsko-pomorskiego, warmińsko-mazurskiego, podlaskiego, lubelskiego, świętokrzyskiego i podkarpackiego. Po planowanej na 2020 r. podwyżce płacy minimalnej do 2,6 tys. zł brutto wielu mikroprzedsiębiorców obawia się, że będzie musiało zamknąć działalność, zwolnić pracowników lub zaoferować im, mówiąc dyplomatycznie, kreatywną formę rozliczeń. – Rozstrzał między wartością netto i brutto jest olbrzymi, ale o tym się głośno nie mówi, bo to przede wszystkim pracodawcy wezmą na siebie ciężar realizacji obietnicy wyższych płac – ocenia Małgorzata Przączak. – Podnoszenie płacy minimalnej bez oglądania się na mikroprzedsiębiorców jest nieodpowiedzialnością. Ci naprawdę mikro, którzy zatrudniają np. jedną osobę, liczą każdą złotówkę. Wzrost kosztów o 500 zł ich dobije – wtóruje jej Cezary Kazimierczak, prezes Związku Przedsiębiorców i Pracodawców.

Z okien kiosku

Gros mikroprzedsiębiorstw nawet nie zatrudnia pracowników. Tak jak pani Barbara, która od lat prowadzi kiosk z rajstopami, skarpetkami i bielizną. Wrosła w ulice górnego Mokotowa (dzielnice Warszawy – red.) na tyle, że gdy miejscy urzędnicy chcieli zlikwidować jej budkę, mieszkańcy stanęli murem w jej obronie. – Jestem im wdzięczna – mówi pani Barbara. Przyznaje, że to dzięki stałym klientom jest jeszcze na rynku. Gdyby dziś zaczynała od zera, to trudniej byłoby o przetrwanie.
Na liście spraw, które utrudniają jej prowadzenie biznesu, jest składka ZUS rosnąca niezależnie od tego, jakie wykazuje obroty. Nie może skorzystać z preferencyjnych rozwiązań, bo nie jest początkującym przedsiębiorcą. Nie mieści się też w limicie ustalonym dla osób, które mogą płacić składki zależnie od wysokości przychodu. Koszty prowadzenia kiosku o powierzchni ośmiu metrów kwadratowych wynoszą, z czynszem i mediami, 2,5 tys. zł miesięcznie. Nawet nie myśli o przeprowadzce do punktu w budynku, bo nie wyobraża sobie, ile majtek musiałaby sprzedać, by na siebie zarobić.
Pani Barbara pracuje od 10 do 19, w sobotę – do 14. Czasem otwiera później, bo musi pojechać po towar. Wszystko robi sama, by minimalizować koszty. Stawia na sprawdzony towar. Polskie firmy, proste wzory, bez udziwnień, bo ekstrawagancja się nie sprzedaje. Ma rajstopy dla dzieci za 20 zł i z lycrą, dla kobiet, za 8-10 zł. Ceny dostosowane do klientów. – Lubię swoją pracę. Zawsze ktoś podejdzie, zagada, przy okazji coś kupi. A potem przychodzi następny dzień i następny, ale na tym polega życie – mówi filozoficznie. Kończy się jednak ważność zezwolenia, jakie dostała od zarządu dróg miejskich na działalność. Znów słuchać głosy, że budki psują krajobraz. Czy tym razem klienci ją obronią? Tego nie wie, ale zapowiada, że się nie podda.
Z podobnego założenia wychodzi pani Anna, właścicielka punktu z warzywami i owocami w Warszawie. W najlepszych czasach zatrudniała pracownicę, ale od trzech lat nie ma o tym mowy. Po tym, jak zmarł jej mąż, z którym prowadziła warzywniak, uświadomiła sobie, że spóźniła się z wystąpieniem do ZDM o zgodę na zajmowanie terenu. – Najpierw nie miałam do tego głowy, potem uczyłam się na własnych błędach, pisząc kolejne pisma – opowiada. Ostatecznie usłyszała, że ma do zapłacenia 80 tys. zł kary tytułem rocznych zaległości w opłatach. Jak na jej dochody – kolosalna suma. Wzięła prawnika, który zainkasował 500 zł, obiecując pokierowanie sprawą w samorządowym kolegium odwoławczym. Niestety nie dopilnował terminu. – Budka została zlikwidowana, ja znalazłam nowy punkt, kilkaset metrów dalej niż poprzedni, w stronę ulicy Wołoskiej – opisuje. Lubi to miejsce, bo może rozłożyć towar na zewnątrz, a z dużych okien roztacza się widok na przechodzących ludzi. Przychodzi do pracy na siódmą rano, zamyka budkę o 19. I tak codziennie, poza weekendem. Znajomy męża jest hurtownikiem i dostarcza jej zamówiony towar pod drzwi. – Inaczej musiałabym być na nogach od drugiej w nocy – podkreśla pani Anna.
W pracy jest gadułą, z każdym choć chwilę porozmawia. Ma stałych klientów mimo że za rogiem wyrósł supermarket jednej z wielkich sieci handlowych, a po drugiej stronie ulicy otworzyły się ze trzy Żabki. Łatwiej byłoby jej patrzeć w przyszłość, gdyby nie ta kara. – Napisałam list do prezydenta Warszawy z prośbą o umorzenie, chociaż zmniejszenie sumy. Opisałam swoją sytuację, że nie jestem złodziejem, naciągaczem. Tyle że wtedy było mi trudno i tak jakoś wyszło – mówi. Czeka na odpowiedź.

Przedsiębiorczy gen

– „Tak jakoś wyszło” – to nie jest biznesowe podejście bez względu na skalę prowadzonej działalności. Jak chce się być na powierzchni, trzeba nieustannie być czujnym, rozpychać się łokciami. Po prostu nie ma wyjścia – mówi Barbara Warzybok. Jej rodzina jest w biznesie od pokoleń. Babcia, jeszcze na podstawie karty chałupniczej, zajmowała się drobną przedsiębiorczością. Ojciec, dopóki żył, prowadził firmę, która wytwarzała aplikatory do malowania cieniami powiek. Pamięta dziesiątki maleńkich przedmiotów, które trzeba było ze sobą łączyć i kleić. Z czasem rzemiosło przestało być opłacalne. – Przebranżowiliśmy się więc na hurtownie artykułów kosmetycznych. Łatwiej było żyć z pośrednictwa. Mieliśmy kontakty, wypracowaną wcześniej bazę klientów – opowiada pani Barbara. Potem były nieustanne poszukiwania. Po kosmetykach przyszedł czas na materiały medyczne, a następnie sprzęt turystyczny. Wchodziło się w luki, by odnaleźć dla siebie miejsce i działać. – Dalej się w nie wciskamy, ale to coraz trudniejsze zadanie, bo polska przedsiębiorczość wypierana jest przez duże sieci. Jeszcze kilka lat temu zaopatrywałam w sprzęt turystyczny wiele sklepów w całym kraju. Ale te sklepy w większości musiały się zamknąć, bo ich asortyment można znaleźć w niemal każdym hipermarkecie.
Jej zostały łóżka polowe. Sprowadza je z m.in. z Włoch. Przekonuje, że bronią się jakością. Tę wąską specjalizację udaje jej się ciągnąć przez rok, współpracując z odbiorcami w całym kraju. Z jednej strony ma stałych klientów, takich jak hotele, agroturystyka, pensjonaty. Z drugiej – pojawiła się możliwość sprzedaży internetowej. – To trend ostatnich trzech lat, dzięki temu mamy też indywidualną sprzedaż. Ale zbyt przez internet też kosztuje coraz więcej. Kiedyś prowizja wynosiła na popularnym portalu 1 proc., a teraz 10 proc. Ból wielki, ale płacić trzeba, bo jak cię tam nie ma, to nie istniejesz. Podobnie z Google. Nasza oferta nie może wyświetlić się na dwudziestej podstronie, bo klient nas nie zauważy. Płacimy więc za pozycjonowanie, za klikanie w naszą reklamę – wylicza Barbara Warzybok. Ostatnio robiła stymulację kosztów w stosunku do zeszłego roku. Urosły o 22 proc. Dlaczego? Bo rosną koszty pracy, ZUS, ceny pośredników sprzedażowych, nawet kurierów, bez których nie dostarczy towaru.
Biznesmenka opowiada, że jej praca trwa 24 godziny na dobę. Musi przecież podpatrywać, co robi konkurencja, szukać nowych produktów, oglądać reklamy, bo może coś wpadnie w oko. Szkoli też syna. Chce, by niedługo przejął część obowiązków. Mówi mu np., że konkurencyjność polega na ciągłej korekcie cen. – Dajemy radę, bo mamy własne zaplecze magazynowe i biurowe. Gdybyśmy musieli ponosić koszty wynajmu lokali, nie zawsze starczałoby nam na pensje – podkreśla. Przekazuje też synowi zasadę, której jest wierna od lat: wzięcie kredytu potrafi firmę, za przeproszeniem, udupić. Pożyczkę bierzesz dziś, a jak przewidzisz, co będzie modne na rynku za pięć lat? – Dlatego moja rodzina nie brała kredytu. Nauczyliśmy się jeść wolniej, małymi łyżkami.

Rozliczenia pod stołem

Według zestawienia GUS dochody mikroprzedsiębiorców wzrosły w 2018 r. o 17,9 proc. W tym samym okresie zanotowali oni wzrost zatrudnienia o 83 tys. osób. Przychody przypadające na jednego pracującego wyniosły rocznie 317,2 tys. zł (wobec 274,5 tys. zł rok wcześniej). Najwyższe osiągały firmy prowadzące działalność finansową i ubezpieczeniową (1,1 mln zł), obsługę rynku nieruchomości (805,9 tys. zł) oraz handlową i naprawę pojazdów samochodowych (487,4 tys. zł), a najniższe – przedsiębiorstwa zajmujące się różnego rodzaju usługami (64,4 tys. zł).
Skoro statystyki wyglądają coraz lepiej, to czemu sami mikroprzedsiębiorcy mówią, że nie czują poprawy? – To bardzo zróżnicowana grupa – tłumaczy Cezary Kaźmierczak ze Związku Przedsiębiorców i Pracodawców. – Mikroprzedsiębiorcą jest np. elektryk w małym miasteczku, który chętnie poszedłby pracować do zakładu, ale nie ma dla niego roboty. Zakłada więc firmę i podpada pod mały ZUS. Są też ludzie prowadzący biznesy od pokoleń, co w dużej mierze, dzięki znajomościom, własnemu zapleczu i rozeznaniu rynku, stawia ich w lepszej sytuacji. W tej grupie są też mikroprzedsiębiorcy zatrudniający 2–3 osoby. Zwykle w mniejszych miastach, w zżytych społecznościach. To żadna tajemnica, że wiele rozliczeń odbywa się tam pod stołem. Znajomy zatrudnia znajomego na pół etatu albo za najniższą krajową, a resztę dopłaca gotówką. Dzięki temu obniża sobie koszty – mówi Kaźmierczak. Nie widzi w tym jednak szczególnej patologii, bo mikrofirmy mają mikromożliwości optymalizacji podatkowej. – Dlatego państwo powinno stwarzać im jak najlepsze warunki bytu, bo to jest realny sposób na walkę z bezrobociem – dodaje prezes.

Czas pokaże

Czy tak się dzieje w praktyce? W wielu miejscowościach działają lokalne grupy działania (LGD) – partnerstwa terytorialne zrzeszające przedstawicieli biznesu, samorządu czy NGO, zajmujące się wspieraniem lokalnej mikroprzedsiębiorczości. – Zachęcamy do składania wniosków o dofinansowanie ze środków Programu Rozwoju Obszarów Wiejskich – mówi Robert Ebertowski z LGD w pomorskim Lipuszu. – Ofertę kierujemy głównie do kobiet i bezrobotnych do 30. roku życia. Ludzie mają różne pomysły na biznes: od firm sprzątających, warsztatów samochodowych, gabinetów psychologicznych. Zdarzyło nam się też studio tatuażu. Chętnie widzimy osoby chcące wejść w branżę turystyczną i restauracyjną.
Premia to 60 tys. zł na dobry start. Warunkiem jej otrzymania jest przedstawienie biznesplanu. Po wstępnej ocenie przez LGD wnioski idą do urzędu marszałkowskiego. – Pochodzą z reguły od jednoosobowych firm. Jak dotąd tylko w jednym przypadku była mowa o zatrudnieniu dodatkowej osoby – wskazuje Robert Ebartowski.
Podobna lokalna grupa funkcjonuje w Sokołowie Małopolskim. Tam ludzie najczęściej chcą działać we fryzjerstwie, budowlance, otwierać zakłady mechaniki samochodowej. Biznes musi przetrwać minimum dwa lata. W przeciwnym razie dotacja musi być zwrócona. Stąd po pierwszym roku odbywa się korekta biznesplanu, czy udaje się osiągnąć minimum 30 proc. założonych przychodów, czy dobrze zostały ustalone stawki, godziny otwarcia itp. W tym roku przed ogłoszeniem naboru ludzie dzwonili każdego dnia. Ostatecznie złożono 35 wniosków, pieniędzy starczyło na 13. W przyszłym roku sytuacja się powtórzy, bo już jest kolejka chętnych. Kandydatów na mikroprzedsiębiorców przybywa, mimo że konfrontacja z rynkiem bywa bolesna.