Po raz pierwszy w historii przekroczyliśmy symboliczną granicę biliona złotych długu publicznego. Rządzący uspokajają, że jest to bezpieczne w relacji do rosnącego PKB. Ale na wypadek osłabienia dynamiki wzrostu gospodarczego albo recesji systematyczne zwiększanie bezwzględnego zadłużenia grozi popsuciem tej proporcji.
Magazyn DGP / Dziennik Gazeta Prawna
Leszek Balcerowicz zapewne ma gorzką satysfakcję. Pomimo jego wieloletnich ostrzeżeń dług publiczny osiągnął poziom, który sprawił, że zrobiło się o nim głośno. Z państwowym zadłużeniem jest jednak jak z cholesterolem: dla przeciętnego obywatela nie istnieje, bo nie widać go gołym okiem. Co w obu przypadkach wcale nie oznacza, że zagrożenia nie ma. Pojęcie i wielkość długu publicznego są abstrakcyjne, bo ludzie nie wyciągają swoich pieniędzy na jego spłatę, tylko robi to państwo z podatków. Istnieje więc społeczne przyzwolenie na zadłużanie się rządu – zresztą nie tylko w Polsce, ale też na świecie.
Nie zmienia to faktu, że dług istnieje, powiększa się i staje się coraz bardziej kosztowny. W czarnym scenariuszu recesji może doprowadzić nawet do bankructwa państwa, tak jak miało to miejsce kilka lat temu w Grecji. Dlatego przy okazji naszego rekordu długu warto zadać kilka pytań. Po pierwsze – czy bilion to dużo czy mało?
Odpowiadając intuicyjnie: nominalnie to bardzo dużo. Trudno nawet sobie wyobrazić, ile wagonów wypakowanych po sufit banknotami trzeba by podstawić, aby zmieścił się w nich bilion złotych. Dla wielu z nas to tak samo abstrakcyjna kwota jak miliard, różni się jedynie liczbą zer na końcu.
Na początku czerwca podczas Europejskiego Kongresu Finansowego w Sopocie prof. Dariusz Filar powiedział, że przez ostatnie trzy lata dołożono w Polsce aż 110 mld zł długu. Oznacza to, że rewelacyjny wzrost gospodarczy rzędu 4–5 proc. wcale nie jest wykorzystywany do spłaty części zobowiązań (a kiedy to robić, jak nie wtedy, gdy koniunktura jest świetna), ale wręcz do podnoszenia poziomu zadłużenia. Wniosek jest taki, że „cud gospodarczy” ostatnich lat nie do końca wynika z potencjału kapitałowego naszego kraju, bo jest częściowo finansowany na kredyt.
I w tym punkcie ścierają się dwie szkoły. Pierwsza mówi, że z rosnącym długiem można spokojnie żyć, pod warunkiem że rośnie gospodarka i jest go z czego obsługiwać. Taką filozofię wyznaje nasze państwo – dodajmy, że nie tylko za obecnego rządu. Sprytnym usprawiedliwieniem życia na kredyt jest relacja zadłużenia do PKB. To pożywka dla wszystkich tych, którzy lubią relatywizować dług, aby lekceważyć płynące z niego zagrożenia. Dla nich największym złem byłaby… spłata zadłużenia, skądinąd wydająca się dla milionów konsumentów „oczywistą oczywistością” (przynajmniej dla każdego, kto ma na karku np. kredyt hipoteczny).
Niektórzy publicyści i ekonomiści ryzykują nawet pogląd, że… poziom długu spada. Oczywiście w stosunku do PKB. O tym, że Polska jest bezpieczna w swoim zadłużaniu się, ma świadczyć to, że ta relacja wynosi u nas ok. 48 proc. Rzeczywiście na tle innych państw UE to niewiele – jesteśmy poniżej 60-proc. kryterium z Maastricht, nie mówiąc już o unijnych rekordzistach w rodzaju Grecji (ponad 150 proc.), Włoch czy Portugalii (ponad 100 proc.).
Sęk w tym, że relacja czegokolwiek do PKB wygląda dobrze, kiedy wskaźnik ten rośnie, a staje się śmiertelną pułapką, kiedy spada. Tak właśnie było w przypadku Grecji, która po wejściu do strefy euro rozpoczęła festiwal zaciągania pożyczek (w niespełna dekadę potroiła zadłużenie), a kiedy jej gospodarka runęła, straciła możliwość obsługi długu. Ten z ratingu inwestycyjnego spadł do kategorii „śmieciowej”. Przykład Aten powinien być dla innych ostrzeżeniem, czym może się skończyć ślepa wiara w bezpieczeństwo relacji długu do PKB. Jest to również przestroga: jeśli zbankrutować może państwo strefy euro, równie dobrze to samo może spotkać każdy inny kraj Unii, w tym Polskę.
Niestety, świat zdaje się nas zachęcać do dalszego nominalnego zadłużania się i relatywizowania zobowiązań do PKB. Globalna gospodarka jest znacznie bardziej zadłużona niż przed kryzysem finansowym w 2008 r., choć miało przecież nastąpić delewarowanie. Wówczas światowy dług wynosił 105 bln dol., a dwa lata temu doszedł do 169 bln dol. Po drodze nie zanotował ani jednego roku spadku – nawet w pokryzysowym 2009 r.
Szczególny strach w Europie wzbudzają Włochy, które mają do oddania 2,3 bln euro, a ich relacja długu do PKB to aż 133 proc. Tym bardziej że władzę przejęli tam populiści, którym w głowie bardziej finansowe rozdawnictwo niż zmniejszanie zadłużenia. Biorąc pod uwagę to, że wyborcy nie chcą zaciskania pasa i oszczędzania, regulowanie zobowiązań byłoby politycznym samobójstwem.
Dlatego warto jednak patrzeć na nominalne zadłużenie i przynajmniej zahamować tempo jego wzrostu (nie mówiąc już o spłacaniu). A nie zachłystywać się rewelacjami, że dług spada w relacji do PKB, albo że na tle innych wyglądamy nie tak źle. Bo i Grecja, i Włochy też były kiedyś „bezpiecznie” zadłużone. Jak mawia słynny inwestor giełdowy Warren Buffett, dopiero kiedy przychodzi odpływ, widać, kto pływał nago.