Najprostsza droga do utrzymania wzrostu gospodarczego dla krajów o średnich dochodach, takich jak Polska brzmi: "Róbcie to, co robią inni, a nie to, co mówią żebyście robili". Nie stosujcie się do zaleceń bogatszych państw. Korea Południowa i inne azjatyckie tygrysy kiedyś zignorowały rady międzynarodowych instytucji i ekonomistów. I odniosły sukces.
Przed azjatyckim kryzysem finansowym z 1997 r. Korea Południowa miała o jedną trzecią mniejsze PKB na mieszkańca niż Japonia. Mimo 30 lat dynamicznego rozwoju gospodarczego nadal była uzależniona od swojego wielkiego sąsiada pod względem technologii, inwestycji i rynków zbytu. Ta zależność była tym bardziej przykra, że przed II wojną światową i w jej trakcie Japończycy kolonizowali Koreę, gwałcili jej kobiety, powoływali do wojska jej mężczyzn i usiłowali wymazać dwa tysiące lat koreańskiej kultury.
22 lata po kryzysie Republika Korei jest gigantem gospodarczym. Kraj liczący 51 mln mieszkańców został 12. gospodarką świata i może poszczycić się wiodącymi markami technologicznymi. Korea nadal nie dogoniła Japonii, swojego byłego okupanta i ciemiężcy, ale różnica między nimi wynosi łatwe do nadrobienia 25 proc. Koreańczycy już nie wyjeżdżają do pracy w japońskich fabrykach i na polach. Mają o wiele lepsze perspektywy w swojej ojczyźnie.
Polska mogłaby się wiele nauczyć od Korei Południowej. Historia obu krajów jest na tyle zbliżona, że nie ma konieczności przywoływania ewidentnych paraleli. Polska idzie tą samą drogą gospodarczą co Korea Południowa, tylko pozostaje 20 lat w tyle. Pod jednym względem jest w nawet lepszej sytuacji: kryzys azjatycki nie oszczędził Korei Południowej, natomiast Polska mądrze uniknęła załamania gospodarczego w Europie.
Magazyn 5 lipca 2019 / Dziennik Gazeta Prawna
Zapaść finansowa w Azji została spowodowana przeszacowaniem walut. Podczas kryzysu europejskiego kraje nadbałtyckie świadomie przyjęły euro według przeszacowanych kursów, tracąc 10 lat potencjalnego wzrostu gospodarczego. Polska zachowała swoją walutę, pozwoliła, aby jej cena spadła w stosunku do euro (w czasach, kiedy euro samo traciło na wartości) i wyszła z załamania obronną ręką. Część lepiej zarabiających Polaków z kredytami w walutach obcych miała problemy, ale większość mieszkańców o małych i średnich dochodach przeżyła kryzys bez utraty życiowego dorobku.
Żadne państwo demokratyczne nie powinno pozwalać na zadłużanie się gospodarstw domowych w obcych walutach, ponieważ gospodarstwa tworzą wyborcy, którzy mają tendencję do głosowania na przeszacowane waluty duszące gospodarkę (ale pomagające im spłacać kredyty). Właśnie to wydarzyło się w państwach nadbałtyckich. Nie ma powodu, aby Polska podejmowała podobne ryzyko.
Przy skutecznej polityce walutowej, która koncentrowałaby się na potrzebach krajowej gospodarki, a nie na subsydiowaniu kredytów mieszkaniowych i podróży zagranicznych dobrze zarabiających, można śmiało zakładać, że Polska nadal będzie stopniowo zbliżała się do poziomu niemieckiego PKB na mieszkańca. Największym ryzykiem dla gospodarki opartej na eksporcie, takiej jak polska, jest przeszacowanie waluty. Jeśli cała klasa polityczna, składająca się z ludzi zamożnych, czerpie z tego osobiste korzyści, utrzymanie gospodarki na właściwym torze może być trudne.
Drugim zagrożeniem dla wzrostu dobrobytu w Polsce jest polityka oszczędności. W ostatnich latach wynagrodzenia rosły tu szybko, co wzbudziło niepokój niektórych ekonomistów. Sytuacji nie ułatwia również utrzymujące się napięcie polityczne. Kiedy rząd podnosi płacę minimalną, krytycy natychmiast nazywają to cyniczną próbą kupowania głosów wyborców. Byłoby o wiele lepiej, gdyby wszystkie partie poparły wysiłki zmierzające do zwiększenia zarobków zwykłych Polaków. Dzięki temu kwestia ta znalazłaby się poza sferą bieżącej walki politycznej, a stabilność kursu byłaby zagwarantowana na najbliższe dziesięciolecia.

Społeczeństwo, głupcze!

W teorii ekonomii klasycznej konwergencja gospodarcza jest najprostszą rzeczą pod słońcem: wystarczy otworzyć granice dla handlu i inwestycji, a technologie przypłyną szerokim strumieniem. Może nie być łatwo zostać pierwszą gospodarką na świecie (do tego trzeba tworzyć nowe technologie), ale zajęcie drugiego miejsca nie powinno być problemem, jeśli naśladuje się najlepsze praktyki lidera. Z tej perspektywy Polska nie musi wynajdywać koła na nowo. Może skopiować to niemieckie i spokojnie toczyć się w stronę prosperity.
Ale skoro rozwój jest taki łatwy, dlaczego nie osiąga go każde państwo? Problem z ekonomią klasyczną jest taki, że ona po prostu działa. Skopiowanie niemieckiego koła jest proste; trudniej jest nauczyć się je obsługiwać. W latach 90. zwolennicy ekonomii neoklasycznej doszli do wniosku, że rzeczywistą barierą dla wzrostu nie jest brak technologii. Jest nią brak u ludzi kompetencji pozwalających na jej skuteczne wykorzystanie.
Silne społeczeństwa potrafią szybko odrodzić się po kompletnej ruinie gospodarczej, jak zrobiły to Niemcy i Japonia po II wojnie światowej. Dla krajów, które chcą je naśladować, nie ma łatwej drogi na skróty. Silne społeczeństwo oznacza wysoki poziom edukacji, mobilność siły roboczej i wolność wyboru. Liberalni politycy uwielbiają tę zbitkę. Silne społeczeństwo oznacza również wsparcie dla rodzin z dziećmi, dobrze rozwinięty system zabezpieczenia społecznego i opiekę zdrowotną na wysokim poziomie. Partie z tendencjami solidarystycznymi wolą ten właśnie zestaw. Połączcie jedno z drugim, a otrzymacie receptę od strony podażowej, która zagwarantuje stabilny wzrost gospodarczy.
Strona podażowa jest ważna, lecz strona popytowa ma jeszcze większe znaczenie – chyba że gospodarka polega wyłącznie na eksporcie. W ciągu dwóch ostatnich dekad Polska stała się jedną z wiodących gospodarek eksportowych świata. Udział sprzedaży towarów i usług za granicę, który na początku transformacji wynosił mniej niż jedną czwartą PKB, obecnie przekracza połowę krajowego produktu brutto. Jednak szanse na jego dalszy wzrost są niewielkie. Następna faza rozwoju w Polsce będzie musiała polegać na zwiększeniu popytu wewnętrznego.
A to oznacza konieczność wzrostu dochodów osób biednych, starszych, niepełnosprawnych i wszystkich innych mieszczących się w dolnych dwóch trzecich piramidy dochodów. Powód jest prosty. Kiedy bogaci dostają więcej pieniędzy, to lokują je w różnych zakątkach świata, szukając największego zwrotu z inwestycji. A ich oszczędności zasilają globalną pulę inwestycyjną. Kiedy biedni dostają więcej pieniędzy, to je wydają i to na miejscu. Dla zwiększenia wewnętrznego popytu należy zmienić dystrybucję dochodów na korzyść najmniej uprzywilejowanych.
Wyższe płace będą korzystne nie tylko dla polskiej gospodarki. Społeczeństwo również na tym zyska. Polska znajduje się teraz w absurdalnej sytuacji: młodzi Polacy wyjeżdżają do Europy Zachodniej w poszukiwaniu wyższych zarobków, a miejsca pracy z najniższym wynagrodzeniem zajmują młodzi Ukraińcy. Jedynym rozsądnym rozwiązaniem jest podniesienie płac i świadczeń społecznych, żeby przyciągnąć emigrantów z powrotem do kraju. Rodzime firmy trzeba tymczasem zachęcać do przeniesienia produkcji i miejsc pracy o niskich zarobkach bezpośrednio na Ukrainę.

Róbcie to, co robią inni

Kiedy w 1989 r. Polska odzyskała autonomię polityczną, jej społeczeństwo było wyniszczone 50 latami okupacji i ucisku. 30 lat później powróciła jako kraj europejski, pod względem kultury i organizacji niewiele różniący się od swoich bogatych, zachodnich sąsiadów. Niestety w ich interesie leży, aby Polska była nadal biedna. Oczywiście nie mówią tego wprost, mogą nawet nie myśleć, że tego właśnie chcą. Ale prawda jest taka, że biedna Polska jest im o wiele bardziej na rękę niż zamożna. Co może być lepsze dla niemieckich firm niż przyjęcie przez Warszawę euro przy zachowaniu niskich płac?
Dlatego najprostsza droga do utrzymania wzrostu gospodarczego dla krajów o średnich dochodach, takich jak Polska, jest taka: „Róbcie to, co robią inni, a nie to, co mówią, żebyście robili”. Nie stosujcie się do porad bogatszych państw. Przejmijcie ich politykę i stosujcie ją we własnym kraju. Korea Południowa i inne azjatyckie tygrysy kiedyś zignorowały rady międzynarodowych instytucji i ekonomistów. Zamiast robić to, co im kazano, naśladowały zamożne państwa. I odniosły sukces.
Polska również może go powtórzyć. W najbliższym czasie nie dogoni ona swojego zachodniego sąsiada, ale przy dobrej polityce walutowej i zwiększeniu popytu wewnętrznego może osiągnąć poziom dwóch trzecich niemieckiego PKB per capita do 2040 lub 2050 r. Wówczas stanie się mniej więcej tak zamożna jak Niemcy obecnie. Do końca stulecia linia podziału pomiędzy wschodnimi landami a zachodnią Polską powinna stopniowo, lecz nieuchronnie zaniknąć.
Żeby to się stało, Polska będzie musiała przebudować swoje społeczeństwo na wzór krajów Europy Zachodniej, a nie Wschodniej. Poziom nierówności dochodowych i wydatków społecznych już zbliża się do standardów państw zamożnych, ale są jeszcze możliwości poprawy. Płace i świadczenia socjalne muszą pójść w górę. Natomiast podatki powinny być bardziej progresywne, co oznacza obniżenie obciążeń dla najbiedniejszych i wzrost danin dla najlepiej zarabiających.
Kiedy korporacje chcą się dowiedzieć, jak sobie radzą na rynku, porównują swoje najważniejsze wskaźniki do wyników odnoszących sukces konkurentów. Państwa powinny postępować podobnie. Jeśli Polska chce osiągnąć europejski poziom produktywności gospodarki, powinna dążyć do tego, aby kluczowe wskaźniki społeczne, takie jak wynagrodzenia, nierówność dochodów, opodatkowanie i wydatki socjalne, były na europejskim poziomie. Poprawcie je, a gospodarka pójdzie ich śladem.
Niestety, w interesie bogatych państw leży, aby Polska była nadal biedna. Oczywiście nie mówią tego wprost, mogą nawet nie myśleć, że tego właśnie chcą. Ale prawda jest taka, że biedna Polska jest im o wiele bardziej na rękę niż zamożna. Co może być lepsze dla niemieckich firm niż przyjęcie przez Warszawę euro przy zachowaniu niskich płac?
Autor jest doradcą naukowym w Centrum Stosunków Międzynarodowych w Warszawie