Neoliberalizm umarł. Za problemy dzisiejszego świata trzeba w dużej mierze winić tych, którzy do jego śmierci się przyczynili.
Magazyn DGP / Dziennik Gazeta Prawna
Co charakteryzuje dobrego ambasadora? Twarda walka o interesy własnego kraju, przy zachowaniu – publicznie – opanowania. Gérard Artaud, francuski ambasador w USA, którego urzędowanie właśnie się kończy, miał z tą drugą częścią problemy. Zawsze mówił więcej, niż powinien. Na odchodnym, w kwietniu, udzielił wywiadu miesięcznikowi „The Atlantic”, w którym m.in. nazwał Jareda Kushnera, doradcę i zięcia prezydenta Donalda Trumpa, „wybitnie inteligentnym, ale tchórzliwym”. Ale bardziej interesująca jest inna uwaga Francuza: „Zacząłem karierę dyplomatyczną, gdy Reagan został wybrany na prezydenta, kończę w czasach Trumpa. Od Reagana do Trumpa żyliśmy w erze neoliberalnej – podatki i granice uznano za złe, trzeba było zaufać rynkowi. (...) Ten okres skończył się wraz z Trumpem i falą populizmu zalewającą Zachód”.
Świetnie. Wreszcie ktoś dostrzegł fakt, że neoliberalizm to przeszłość. Nie żyjemy już w tym systemie. Artaud uważa, że zmiana nastąpiła wraz z wyborem Trumpa, ale to nieprawda. Stało się to wcześniej – po wybuchu kryzysu finansowego w 2008 r. Niestety.

Potwór o trzech twarzach

Zaraz wyjaśnię, dlaczego „niestety” zamiast „wreszcie”. Ale najpierw udowodnię, że jest o czym pisać, bo ilekroć ktoś używa słowa „neoliberalizm”, definiuje je na własny sposób. Mnogość opisów zaś stwarza zagrożenie, że słowo to nie oznacza niczego konkretnego. Ale tak źle nie jest. Lektura artykułów z „neoliberalizmem” w tytule skłania do wniosku, że dla wielu słowo to jest zbiorczym określeniem na to, co nie podoba im się w kapitalizmie. Lapidarnie ujmuje to m.in. Rafał Woś, nazywając neoliberalizm po prostu chorobą. Oczywiście ludzie doszukują się przyczyn tego zwyrodnienia w różnych miejscach, ale łączy ich jedno – uważają neoliberalizm za próbę przywrócenia porządku społeczno-ekonomicznego na wzór XIX-wiecznego leseferyzmu. Michael Sandel, filozof z Uniwersytetu Harvarda, pisze w „Czego nie można kupić za pieniądze”: „Żyjemy w czasach, gdy niemal wszystko jest na sprzedaż. (...) Społeczeństwo o gospodarce rynkowej przekształciło się w społeczeństwo rynkowe”.
Dzisiaj to korporacjonizm powinien być przedmiotem krytyki – to on odpowiedzialny jest za wzrost nierówności, marnotrawstwo zasobów (np. żywności), nadmierne zanieczyszczenie środowiska, niską jakość służby zdrowia i edukacji, słowem, za wszystko to, za co winę z taką łatwością przypisywano neoliberalizmowi
Rynek ponad wszystko – z taką postawą utożsamiany jest neoliberalizm. Ale to jedna z jego twarzy, zupełnie nieprzypominająca tej pierwszej, z czasów, gdy słowo to nie było obelgą. Bo dzisiaj już jest. Taylor C. Boas i Jordan Gans-Morse z Uniwersytetu Kalifornijskiego, analizując prace ekonomistów z lat 1990–2004, wykazali, że określenie to jest używane wyłącznie w negatywnym kontekście. Tak nie było jeszcze w pierwszej połowie XX w.: w międzywojniu za naczelnego neoliberała uchodził Walter Lippmann, doradca prezydenta Theodore’a Roosevelta, jeden z najbardziej poczytnych publicystów w USA tamtych czasów, a po II wojnie do bycia neoliberałem przyznawał się m.in. Milton Friedman.
Tylko że ich neoliberalizm z leseferyzmem miał tyle samo wspólnego, co Rosja z państwem prawa. Friedman pisał w 1951 r.: „Neoliberalizm odrzuca leseferyzm na rzecz porządku konkurencji. Państwo nadzoruje system, ustanawia warunki dla działania konkurencji oraz niesie ulgę w nieszczęściu. Człowieczeństwo nakazuje pomagać tym, którzy przegrywają na loterii życia. Nie ma powodu, by dotować farmerów, bo są farmerami, ale są powody, by dotować biednych farmerów, bądź wprowadzić dochód minimalny dla wszystkich”. Zdziwieni? W erze neoliberalizmu w jego pierwotnym rozumieniu żyliśmy nie od Reagana do Trumpa, ale już właściwie od czasów rooseveltowskiego Nowego Ładu. Kiedy panował neoliberalizm w leseferystycznym znaczeniu, które przypisują mu dzisiejsi krytycy? Nigdy – a przynajmniej nigdy w czystej postaci.
Wskażcie, proszę, choć jedno rozwinięte państwo bez nadaktywnego rządu. Nie ma takiego. Nawet w Hongkongu rząd jest właścicielem wszystkich gruntów (co przyczynia się do windowania cen mieszkań, zwiększając ubóstwo). Dlatego Sandel myli się, gdy twierdzi, że „wszystko dzisiaj wystawione jest na sprzedaż”. Jakieś 50 proc. światowej gospodarki – bo taka jest wielkość sektora publicznego w państwach rozwiniętych – nie jest.
To jednak nie znaczy, że krytycy neoliberalizmu coś sobie wyimaginowali.

Reformacja w MFW

Gdy w 1975 r. Margaret Thatcher została liderką brytyjskich konserwatystów, obiecała Friedrichowi Augustowi von Hayekowi – ekonomiście, który rozumiał gospodarkę jako „ład spontaniczny” – że wcieli w życie jego idee. Wierzyła, że dzięki większej wolności gospodarczej odrodzi się, wówczas pogrążona w kryzysie, gospodarka jej kraju. Uznała, że niemożliwa jest realizacja neoliberalnego zalecenia, by „pomagać tym, którzy przegrywają na loterii życia”. Jej zdaniem trzeba było ograniczyć przywileje związków zawodowych i zasiłki. Oto trzecia, najbardziej aktualna twarz neoliberalizmu – jest on prądem reformatorskim w ramach pierwotnego „neoliberalizmu socjaldemokratycznego”.
Zaledwie reformatorskim, bo ani Thatcher, ani Reagan nie chcieli pełnej wolności gospodarczej, chcieli jej tylko ciut więcej. Bardziej niż słowa – a zasłynęli z wielu wolnorynkowych i antyrządowych bon motów – świadczą o tym ich czyny. Zarówno za rządów Reagana w USA, jak i Thatcher w Wielkiej Brytanii wydatki publiczne tych krajów rosły. Rząd stawał się większy, choć proces ten postępował wolniej niż za poprzedników. Trzecia twarz neoliberalizmu to zatem, owszem, ruch w stronę większej wolności, ale przy założeniu, że nie dąży się do pełnej swobody. Po prostu półśrodek.
Taki neoliberalizm najmocniej zmienił finanse i bankowość, które w latach 80. XX w. poddano deregulacji, polegającej m.in. na poluzowaniu reguł obrotu pieniędzmi klientów. Deregulacja to element konsensusu waszyngtońskiego, uchodzącego za dekalog neoliberałów, spisanego w latach 80. XX w. przez Johna Williamsona z Banku Światowego. Oprócz niej znajdują się w nim: dyscyplina budżetowa, efektywność wydatków publicznych, obniżanie podatków, liberalizacja finansów, jednolity kurs walutowy, liberalizacja handlu, likwidacja barier inwestycyjnych, prywatyzacja i ochrona własności. Do tegoż dokumentu nawiązują często krytycy neoliberalizmu. To te dogmaty, ich zdaniem, rządzą światem, polityką gospodarczą rządów oraz instytucjami finansowymi, takimi jak Bank Światowy i Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Nie dostrzegają choćby, że dzisiaj te dwie organizacje nie respektują już tego dekalogu – nie przeciwstawiają się zwiększaniu wydatków socjalnych czy wyższym podatkom. BŚ udziela pożyczek na cele socjalne (ostatnio 350 mln dol. dostał Ekwador), a MFW przekonuje, że wyższe podatki dla najbogatszych nie są złym pomysłem. Niektórzy ekonomiści Funduszu kwestionują nawet sam neoliberalizm. W 2016 r. ukazała się praca Jonathana D. Ostry’ego, Prakasha Lounganiego oraz Davide’a Furceriego, w której twierdzą, że korzyści z neoliberalnych metod zarządzania gospodarkami są przeceniane, a niektóre z nich zupełnie nie działają, jak powinny. Mieli na myśli likwidację ograniczeń inwestycyjnych i konsolidację fiskalną. Z kolei Bank Światowy wyhodował ekonomistów, takich jak Hindus Kaushik Basu, który źródeł gospodarczego ożywienia w Bangladeszu upatruje w „progresywnych politykach socjalnych”, czy Justin Yifu Lin, który jest jednym z wiodących ideologów zwiększonej aktywności państwa w gospodarce. Chińczyk koncepcją wzmacniania przez państwo „ukrytych przewag komparatywnych” daje ciche przyzwolenie na protekcjonizm.
Są też intelektualiści przyzwalający nań otwarcie. Koreańczyk Ha-Joon Chang w „Złych Samarytanach” przekonuje, że wolny handel nie jest taki wspaniały, jak się twierdzi, a za bogactwem największych potęg stoi umiejętna i aktywna polityka przemysłowa państwa. Intelektualny prąd, który wolny handel dyskredytuje, a rehabilituje dawne praktyki wojen handlowych, nabrał takiej mocy, że przeniknął do umysłów polityków. Rezultat: wzajemne okładanie się USA, Unii Europejskiej, Rosji i Chin różnego typu cłami. „USA traci rocznie 800 mld dol. na handlu. Z samymi Chinami 500 mld dol. Nie będziemy tego już robić! Przykro mi!” – napisał 5 maja Donald Trump na Twitterze i nie są to puste słowa, bo już cztery dni potem podniósł cła na wybrane towary z Chin z 10 do 25 proc. Rząd chiński już podjął kroki odwetowe.
Jesienią 2017 r. ukazał się raport firmy Gowling WLG, z którego wynikało, że 60 największych gospodarek świata od kryzysu 2008 r. wprowadziło ok. 7 tys. protekcjonistycznych polityk. Od tamtej pory tylko ich przybywa. I nadal będzie, zwłaszcza jeśli dojdzie do brexitu. Gdy Wielka Brytania odzyska pełną zdolność do kreowania własnej polityki handlowej, to choćby po to, by ten fakt podkreślić, wprowadzi kilka nowych ceł. Wolny handel nie jest już w cenie.

W Chile jednak się udało

Tylko dlaczego odejście od neoliberalizmu miałoby być nieszczęściem? Po pierwsze dlatego, że to, co prezentowane jest jako alternatywa – chociażby idea, że należy chronić się przed konkurencją z zewnątrz – jest lekarstwem gorszym niż sama „neoliberalna choroba”. MFW wylicza, że każdy stały wzrost ceł o 10 proc. przekłada się na spadek PKB o 1 proc. To oznacza zubożenie zarówno obywateli, jak i państwa, bo oznacza mniej wpływów do budżetu, a więc mniejsze środki na realizację nawet tych nieneoliberalnych polityk. Swoją drogą wiara w handel jest najwyraźniej tym, co w MFW jeszcze z konsensusu waszyngtońskiego się ostało.
Po drugie – i ważniejsze – odejście od neoliberalizmu to rezygnacja z czegoś, co po prostu działa. W ciągu ostatniego półwiecza tam, gdzie popularność zyskiwały idee promujące wolny rynek, pojawiały się wzrost i rozwój. Jak w krajach azjatyckich czy Europie Środkowo-Wschodniej. Wzrost otwartości handlowej, co pokazują Romain Wacziarg oraz Karen Welch w pracy „Liberalizacja handlu i wzrost”, prowadził do przyspieszenia wzrostu PKB o 1,5–2 proc. rocznie. Z kolei badania Antoniego Estevadeordala i Alana Taylora pokazują, że neoliberalnie zreformowane kraje osiągały wzrost szybszy o ok. 25 proc. od tych, które na takie zmiany się nie zdecydowały.
Krytycy neoliberalizmu w to nie wierzą. Jednym z niedowiarków jest Dani Rodrik, ekonomista z Uniwersytetu Harvarda. Za każdym razem, gdy podaje przykłady krajów, które na neoliberalizmie się przejechały, trafia kulą w płot. Weźmy Meksyk. Zdaniem Rodrika kraj ten po serii kryzysów w latach 90. XX w. zaczął stosować neoliberalne recepty i, jak Rodrik pisał dwa lata temu w „Guardianie”, „chociaż polityki te ustabilizowały kraj, podniosły wolumen handlu zagranicznego i inwestycji, to zawiodły w sprawach najważniejszych, w podnoszeniu produktywności i wzrostu”. Tyle że statystyki i badania ekonomiczne mówią co innego. W „Oceniając epizody liberalizacji gospodarczej” Andreas Billmeier i Tommaso Nannicini wyliczają, że w 2000 r. PKB per capita Meksyku byłby niższy o 21 proc., gdyby gospodarka kraju nie została zliberalizowana. Inny ulubiony przykład Rodrika na szkodliwość neoliberalizmu to reformy w Chile, które jego zdaniem spowodowały „najgorszy kryzys w całej Ameryce Łacińskiej”. Fakt – w Chile w latach 80., gdy gen. Pinochet wdrażał reformy, rzeczywiście miał miejsce kryzys. Spójrzmy jednak na ogólny obraz wzrostu kraju od puczu do dziś – bo od ducha reform junty nie odeszli nawet jej nominalnie socjalistyczni następcy. W porównaniu do innych krajów Ameryki Łacińskiej Chile bogaciło się szybciej. PKB per capita wynosi dziś ok. 15,5 tys. dol. i jest prawie czterokrotnie wyższe niż w momencie, gdy Pinochet dokonał zamachu stanu.
Na takie stwierdzenia krytycy neoliberalizmu odpowiadają, że ekonomia głównego nurtu to ideologiczna nadbudowa amerykańskiego imperializmu, zaś modele szacujące wpływ różnych wydarzeń na gospodarkę nic nie mówią o rzeczywistości. Słowem, podważają akademicką ekonomię jako niegodną zaufania. Rodrik aż tak daleko się nie posuwa, sam jest w końcu akademikiem. Twierdzi, że neoliberalizm (a rozumie go jako stawianie wyżej rynku niż rządu) oparty jest na kiepskiej jakościowo teorii ekonomii, że jest wynaturzeniem ortodoksji.
Czasami krytycy przyjmują inną strategię. OK, mówią, neoliberalizm przyczynił się do wzrostu, ale jakim kosztem. Reformy oznaczały np. brak poszanowania praw obywateli (zwłaszcza najuboższych). Tyle że i tu błądzą. W 2011 r. ekonomiści Indra de Soysa i Krishna Vadlammanati sprawdzili takie tezy. Przeanalizowali osiągnięcia społeczno-gospodarcze 117 krajów z lat 1981–2006, porównując je z miejscami, które zajmowały w Indeksie Wolności Gospodarczej. „Istnieje mocne pozytywne powiązanie pomiędzy prorynkowymi reformami a rosnącym respektowaniem praw człowieka. Nasze wyniki są argumentem dla tych, którzy twierdzą, że wolny rynek przekłada się na większą harmonię i spokój społeczny” – piszą. Oczywiście nigdzie w krajach, które poznały magię neoliberalizmu, nie wyeliminowano państwa całkowicie, ale wszędzie danie ludziom większej swobody, niż mieli w reżimach autorytarnych czy totalitarnych, skutkowało skokiem cywilizacyjnym.
Co ciekawe, ekonomiści, którzy neoliberalne polityki zalecają, ale dotąd unikali tej etykietki, dokonują dzisiaj coming outu, bo nie ma się czego wstydzić. Od trzech lat oficjalnie neoliberalnym określa się np. wpływowy londyński think tank Adam Smith Institute, który dawniej uznawał się za libertariański. Czy to dobry trend? Możliwe. To być może początek przyjęcia jednej definicji neoliberalizmu, co do której wszyscy – od lewicy po prawicę – będą w stanie się zgodzić. Krytycy będą zaś mieli swoich oponentów na talerzu.

Korporacjonizm XXI w.

Krytycy neoliberalizmu mają kilka specjalizacji. Dla francuskiego ekonomisty Thomasa Piketty’ego największym globalnym problemem są nierówności. Dla innych, jak Alexandria Ocasio-Cortez, amerykańska polityk – zanieczyszczenie środowiska. Jeszcze inni, jak publicysta Naomi Klein, wskazują na to, że olbrzymie korporacje są już silniejsze niż rządy, co degeneruje ustrój demokratyczny w oligarchię i ogranicza suwerenność jednostki. Jak to możliwe, że ten thatcherowski neoliberalizm przez zaledwie 40 lat wyrządził tyle szkód, skoro nigdy i nigdzie nie odtworzono w jego ramach dzikiego kapitalizmu z XIX w.? Jak można winić go za całe zło, skoro od dekady coraz bardziej wonie truchłem?
To błąd. Jednak problemy, które krytycy neoliberalizmu wskazują jako jego skutek, są realne. Nie zawsze aż tak palące, jak twierdzą – ale realne. Tyle że w stan oskarżenia trzeba dzisiaj postawić nie rynek, a ich samych, czy raczej system, który oni sami powołali do życia.
Nie zrobili tego celowo. Kierowały nimi dobre intencje i słuszne oburzenie na to, że świat jest niedoskonały, ale dali się ponieść emocjom, zagłuszając rozum. Nie dostrzegali, że przez ostatnie dekady, forsując kolejne regulacje, które miały rynek naprawić, wzmacniali i poszerzali strukturę władzy. Przez to właśnie stawała się ona coraz smaczniejszym kąskiem dla grup interesów. I dzisiaj swój udział w regulowaniu życia innych chcą mieć bankowcy, górnicy, taksówkarze, branża logistyczna, rolnicy, matki, ojcowie i księża. Wszyscy, którzy coś wytwarzają albo coś od władzy otrzymują. Wiedzą, że jeśli to nie oni uregulują tamtych, tamci uregulują ich. Trwają więc zawody w wymyślaniu górnolotnych haseł dla usprawiedliwienia przyziemnej prywaty.
Tym to sposobem wrogowie neoliberalizmu oddali gospodarkę rynkową pod rządy, jak wskazuje prof. Edmund Phelps, laureat ekonomicznego Nobla z 2006 r., korporacjonizmu. „Państwo przyjęło na siebie odpowiedzialność doglądania wszystkiego, od dochodu klasy średniej przez rentowność korporacji, po postęp w przemyśle. To porządek ekonomiczny, którego korzenie sięgają Bismarcka w XIX w. i Mussoliniego w XX w.” – piszą Edmund Phelps i Saifedean Ammous w eseju „Winiąc kapitalizm za błędy korporacjonizmu” z 2012 r. Ekonomiści nie mają złudzeń co do natury tego systemu. „Dusi on dynamizm konieczny dla istnienia dobrej jakości miejsc pracy, dla szybszego wzrostu ekonomicznego oraz dla poszerzania szans rozwoju dla coraz większej liczby ludzi. Konserwuje letargiczne, marnotrawne, nieproduktywne firmy kosztem nowicjuszy i outsiderów, stawia wielkie cele narodowe, takie jak uprzemysłowienie czy narodowa chwała ponad indywidualną wolność i odpowiedzialność” – piszą.
Dzisiaj to korporacjonizm powinien być przedmiotem krytyki – to on odpowiedzialny jest za wzrost nierówności, marnotrawstwo zasobów (np. żywności), nadmierne zanieczyszczenie środowiska, niską jakość służby zdrowia i edukacji, słowem, za wszystko to, za co winę z taką łatwością przypisywano neoliberalizmowi. Neoliberalizm nie nadaje się już na chłopca do bicia – jest już martwy. Ciszej nad tą trumną! A korporacjoniści? En garde!