Ewakuując swoje placówki dyplomatyczne z sąsiedniego Iraku, Waszyngton zwiększa presję dyplomatyczną na Teheran.
Na razie do domów mają wrócić „niekluczowi” pracownicy ambasady USA w Bagdadzie – po wojnie irackiej największej placówki dyplomatycznej Stanów Zjednoczonych na świecie – oraz konsulatu w Irbilu, stolicy kurdyjskiej autonomii w Iraku. Ewakuację nakazał szef amerykańskiej dyplomacji Mike Pompeo, który powołał się na względy bezpieczeństwa. Jego zdaniem placówkom zagrażał atak ze strony sprzymierzonych z Iranem bojówkarzy.
Sojusznicy USA przyjęli taką ocenę sytuacji ze sceptycyzmem. – Owszem, na terenie Syrii i Iraku działają liczne wspierane przez Teheran bojówki, ale zagrożenie z ich strony nie uległo zwiększeniu – stwierdził we wtorek brytyjski generał Christopher Ghika, jeden z dwóch zastępców dowodzącego operacją przeciw samozwańczemu Państwu Islamskiemu. Jego słowa natychmiast odrzuciło dowództwo operacji odpowiedzialne za Bliski Wschód, tłumacząc w komunikacie prasowym, że „idą wbrew wiarygodnym zagrożeniom zidentyfikowanym przez wywiad”.
Iran ma silne wpływy zarówno w Syrii, jak i Iraku. W tej pierwszej Teheran od dawna wspiera prezydenta Baszara al-Asada, a irańskie jednostki wojskowe i bojówki rozlokowane są w bazach na terenie całego kraju. W tym drugim Teheran zawdzięcza wpływy większości szyickiej (dwie trzecie Irakijczyków wyznaje tę dominującą w Iranie odmianę islamu). Trzech ostatnich premierów kraju wywodziło się właśnie z tej grupy. Warto również pamiętać, że po ataku na konsulat w libijskim mieście Bengazi w 2012 r. Amerykanie wolą chuchać na zimne, reagując z wyprzedzeniem na każde, nawet najmniejsze ostrzeżenie. Na to wskazywałby fakt, że we wrześniu 2018 r. Mike Pompeo nakazał pełną ewakuację konsulatu w Basrze – mieście na roponośnym południu Iraku – po tym jak lokalne lotnisko zostało ostrzelane z moździerzy. Wtedy również Departament Stanu oskarżył szyickie bojówki.
Ewakuację – a raczej jej powód – odebrano jednak jako zwiększenie presji dyplomatycznej na Iran. Od kilku tygodni Waszyngton systematycznie dociska Teheran. Na początku kwietnia Departament Stanu wpisał Korpus Strażników Rewolucji Islamskiej (jeden z rodzajów sił zbrojnych w Iranie, postrzegany jako ultralojaliści) na listę organizacji terrorystycznych. W efekcie pociąga to za sobą zakaz dokonywania jakichkolwiek transakcji z korpusem lub jego dowódcami, ponieważ grozi to odwetem ze strony USA. Później Waszyngton zamknął całkiem legalny kurek z irańską ropą, znosząc ostatnie wyjątkowe pozwolenia dla państw na zakup surowca w tym kraju.
Do tego dochodzi prężenie muskułów. W maju w region Zatoki Perskiej Amerykanie posłali jeden ze swoich lotniskowców (USS „Abraham Lincoln” – piąta jednostka klasy Nimitz po zakończonym dwa lata temu remoncie generalnym), jak również skrzydło niewidzialnych bombowców B52 oraz system obrony przeciwrakietowej Patriot. W poniedziałek zaś „New York Times” doniósł, że Departament Obrony dokonuje przeglądu planów wojny z Iranem, które w maksymalnym wariancie zakładają wysłanie na miejsce 120 tys. amerykańskich żołnierzy (siły podobne do użytych podczas wojny z Irakiem), ale nie celem inwazji lądowej. Przedstawiciele administracji – w tym p.o. szefa Departamentu Obrony Patrick Shanahan – tłumaczą, że zwiększona obecność wojskowa w Zatoce Perskiej jest konieczna, ponieważ Iran mobilizuje swoich paramilitarnych popleczników. Shanahan tłumaczył w ubiegłym tygodniu w Kongresie, że taką informację wywiad amerykański zdobył 3 maja.
Europejscy dyplomaci przestrzegają, że nieostrożne zwiększanie presji nie pozostawi Teheranowi wyjścia i zmusi go do działania. A to może być dotkliwe, ponieważ świadom stosunku sił w konfrontacji z USA Iran już od dawna postawił na wojnę asymetryczną, starając się jak najmniejszym kosztem zadać w potencjalnej konfrontacji jak najwięcej strat. Przykładem taktyki „uderz i uciekaj” może być chociażby zagadkowe uszkodzenie czterech okrętów cywilnych w Zatoce Perskiej parę dni temu, których sprawcy nie udało się złapać na gorącym uczynku. Incydent ten pokazuje, że Teheran jest zdolny prowadzić w swoim sąsiedztwie działania relatywnie niewielkim kosztem. W efekcie mogą być one dla przeciwnika bardzo kosztowne – jak unieruchomienie lub zniszczenie okrętu za pomocą kilku rakiet wystrzelonych z tanich i małych motorówek, które „obsiądą” większy statek jak rój.