Polityka wkroczyła w końcu do świata kryptowalut, zarezerwowanego dotąd dla spekulantów i informatyków. A może to krypto waluty wkroczyły do polityki?
Dziennik Gazeta Prawna
Nouriel Roubini, ekonomista z Uniwersytetu Nowojorskiego, posiada to, czego nie mają inni specjaliści od gospodarki. Po pierwsze, atencję kobiet. – Jestem brzydki, ale uwielbiają mój umysł – powiedział w wywiadzie ilustrowanym zdjęciem, na którym otaczają go cztery piękności. Po drugie, życie towarzyskie. Organizuje przyjęcia w swoim luksusowym apartamencie na szczycie jednego z nowojorskich wieżowców („Staram się zachować proporcje – jeden mężczyzna na 10 kobiet”). I po trzecie – wiarygodność. Zyskał ją, będąc jednym z niewielu, którzy przewidzieli finansowe tąpnięcie 2008 r. Kobiety i barwny styl życia zapewniają Roubiniemu uwagę mediów. Wiarygodność daje mu posłuch.
Dzisiaj Dr Zagłada, jak często się go nazywa, przestrzega przed kryptowalutami: „Są bezwartościowe, to ściema”, „Cały ten blockchain nie jest wart więcej niż zwykły arkusz kalkulacyjny”, „To bańka spekulacyjna” i „matka wszystkich baniek” – przekonuje co rusz w wywiadach i wykładach. Tym razem jednak się myli. I to bardzo.
Nie w tym, że kryptowaluty to kraina spekulacji. Tu akurat ma rację. Wystarczy spojrzeć choćby na wykres cen bitcoina. W styczniu 2017 r. kosztował 900 dol., w grudniu 19 tys. dol., a dzisiaj – 3,5 tys. dol. Nietrudno domyślić się, że ryzykanci, którzy kupowali w dołku, a sprzedali na górce, to dziś milionerzy, a ci, którzy kupili na górce, to... Ale skupianie się na wykresach cenowych bitcoina czy którejkolwiek z pozostałych 2067 kryptowalut (stan na 18 lutego 2019 r.) to zły trop, jeśli chcemy ocenić ich prawdziwą wartość i znaczenie. A jaki jest trop właściwy? Ten wiodący do Wenezueli.
Ostatnie wydarzenia w tym kraju pokazują, że kryptowaluty są nie tylko ważnym narzędziem geopolitycznej gry, lecz także one same stały się punktem starcia potężnych sił.

Ostatni zew Maduro

Wenezuela od miesięcy jest na ustach całego świata z dwóch względów – kryzysu gospodarczego wywołanego przez dwie dekady rządów rewolucyjnych socjalistów oraz buntów społecznych i zawieruchy politycznej – kraj ma dwóch prezydentów: starego, za którym stoi wojsko, Nicolasa Maduro, i nowego, popieranego przez opozycję i część społeczności międzynarodowej, Juana Guaidó.
Do krajów uznających Guaidó należą Stany Zjednoczone, które w lutym zakazały importu wenezuelskiej ropy na swoje terytorium. Sankcja ma zmusić Maduro do oddania władzy, osłabiając finansowanie jego reżimu o ok. 11 mld dol. rocznie (Wenezuela ma największe na świecie potwierdzone rezerwy surowca). Jednak Maduro przewidział taki scenariusz i znalazł sposób, jak się przed nim ubezpieczyć. W grudniu 2017 r. roku zapowiedział wprowadzenie petro, kryptowaluty mającej pokrycie w ropie, a w styczniu 2018 r. ogłosił, że Wenezuela wyemituje 100 mln jej jednostek.
Plan Maduro był sprytny. Petro miało umożliwić handel ropą bez konieczności rozliczania się w dolarach, a to z kolei dawało jego reżimowi szansę na ominięcie sankcji gospodarczych nałożonych przez USA. Zresztą już samo wprowadzenie kryptowaluty miało dać rządowi Maduro dodatkowe finansowanie w ramach ICO (Initial Coin Offering), czyli procedury wpuszczenia nowej kryptowalut na rynek. W ramach ICO emitent sprzedaje nową walutę inwestorom za inne kryptowaluty albo za waluty tradycyjne. – Od 2019 r. nasza ropa będzie sprzedawana za petro i w ten sposób uwolnimy się od pieniądza waszyngtońskich elit – zapowiadał Maduro. Jego plany spaliły na panewce. Nie udało się przekonać żadnego innego państwa, że petro jest warte zaufania – zwłaszcza gdy w kraju wybuchły krwawo tłumione protesty. Uznania petro w rozliczeniach wzajemnych odmówili nawet Rosjanie, którzy – jak spekulował magazyn „Time” – podsunęli Maduro pomysł stworzenia własnego e-pieniądza.
Na wenezuelskim petro osiądzie kurz historii już na zawsze, gdy reżim Maduro upadnie, ale mogło być przecież zupełnie inaczej. Plan mógł się powieść, gdyby wprowadzono go wcześniej i sprawniej. Maduro mógł dzięki niemu złapać oddech – właściwie niewiele brakło, a tak właśnie by się stało. Nie jest to przykład pozytywny, ale pozwala zrozumieć, że kryptowaluty, którym prof. Roubini odmawia wartości, posiadają realną użyteczność. W tym przypadku dla autorytaryzmu.
Zostańmy jeszcze przy Wenezueli. Istnieje spora szansa, że historia kryptowalut nie skończy się tam na petro. Jeśli opozycja przejmie władzę, to do zreformowania gospodarki być może wykorzysta którąś z już istniejących. Juan Guaidó od lat propagował wiedzę na ich temat, a będzie musiał pokonać inflację na poziomie ponas miliona procent (szacunki MFW). Zdaniem wielu oparcie systemu pieniężnego na kryptowalutach pozwoli zarządzać nim skuteczniej niż w realiach skrajnie podatnego na nadużycia (zwłaszcza w Ameryce Południowej) pieniądza papierowego. Guaidó i tak musi zacząć reformy od zera, a kryptowaluty mogą w długim okresie zaważyć na finansowej potędze państw, stając się podstawą nowego ładu finansowego. Na pewno o nich pomyśli. Że to polityczna fikcja? Niekoniecznie.

Lewiatan w natarciu

– Uważam, że powinniśmy rozważyć możliwość wyemitowania cyfrowej waluty (kryptowaluty – red.). Możliwe, że rola państwa polega na zapewnianiu podaży pieniądza dla cyfrowej gospodarki. Korzyści: płatności będą natychmiastowe, bezpieczne, tanie i potencjalnie półanonimowe, a banki centralne zachowają wpływ na system – to słowa Christine Lagarde, szefowej Międzynarodowego Funduszu Walutowego, które padły w listopadzie zeszłego roku na konferencji w Singapurze.
Państwa oraz instytucje międzynarodowe wchodzą na serio do kryptowalutowej gry. W swoim wystąpieniu Lagarde odniosła się do projektów prowadzonych w tej dziedzinie przez banki centralne Kanady, Szwecji, Urugwaju i Chin. Skupmy się na tych ostatnich. Od dwóch lat pod auspicjami tamtejszego banku centralnego funkcjonuje zatrudniający obecnie ok. 100 osób Banktone Blockchain Technology Research Institute, którego zadaniem jest opracowanie oficjalnej narodowej kryptowaluty. Ma być pozbawiona wad tych dzisiejszych – przede wszystkim niestabilności. Być może sukces jest blisko, bo jesienią zeszłego roku oficjalny biuletyn Ludowego Banku Chin opublikował artykuł, w którym podkreśla się konieczność emisji własnej kryptowaluty najpierw w eksperymentalnej małej, a potem w ogólnokrajowej skali. Gdy coś takiego publikowane jest w oficjalnych organach prasowych komunistów, nie można tego ignorować. Zwłaszcza że Chiny są krajem, który już wprowadza rozwiązania rodem z filmów fantastycznych, jak system oceniania wartości obywateli.
Nawiasem mówiąc, jedną z przyczyn intensywnych prac nad „kryptojuanem” są wojny handlowe z USA. Chińskie władze liczą, że dzięki takiemu rozwiązaniu będą w stanie przynajmniej częściowo obchodzić narzucane na ich towary cła oraz, że będą mogły wyłączyć dolar z transakcji odbywających się wzdłuż Nowego Jedwabnego Szlaku. To element starań Pekinu, by do koszyka walut używanych w międzynarodowych rozliczeniach wprowadzić w końcu własną. Dzisiaj wciąż zaledwie ok. 2 proc. płatności międzynarodowych realizowanych jest w juanach. Dominuje dolar (ponad 40 proc.), euro (ok. 30 proc.) i funt brytyjski (ok. 8 proc.).
Plany Chińczyków mogą niepokoić USA. Nic dziwnego, że i tam coraz głośniej mówi się o konieczności podjęcia podobnych kroków przez Fed. Jednym z propagatorów stworzenia „FedCoinu” jest Kevin Warsh, były członek rady dyrektorów banku centralnego, a obecnie inwestor widzący przyszłość w basis, nowej kryptowalucie, zaprojektowanej tak, by jej ceny nie wahały się tak gwałtownie, jak w przypadku bitcoina.
Nie jest to łatwe zadanie. Za przykład niech posłuży saga, kryptowaluta stworzona w Szwajcarii, która, jak czytamy na portalu Quarz.com, ma być „pozbawiona wszystkiego tego, co denerwuje bankierów centralnych (...): ekstremalnej zmienności, niejasnego źródła wartości i anonimowości”. Saga wykorzystuje mechanizm rezerwy cząstkowej (podobny do tego stosowanego w bankach), jej podaż jest uzależniona algorytmicznie od tempa wzrost gospodarczego i jest powiązana ze specjalnymi prawami ciągnienia (SDR), dedykowaną walutą rezerw Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Z tego ostatniego względu zapewne przygląda się jej szczególnie uważnie Christine Lagarde – saga wydaje się skrojona po to, by stać się oficjalnym elementem globalnego ładu monetarnego. Niestety, waluta jest już w obiegu od roku i wykres jej cen pokazuje, że – tak jak w przypadku innych – jej wartość jest bardzo zmienna. To oznacza, że eksperyment się nie powiódł – i to mimo że zaangażowali się w niego m.in. prof. Myron Scholes, laureat Nagrody Nobla z Ekonomii czy Jacob Frenkel, były prezes banku JP Morgan Chase.

Pozwólcie się mylić

– Dzięki Bogu! – odetchnęli z ulgą przedstawiciele środowiska, które cyfrowy puieniądz wynalazło. To młodzi, libertariańsko nastawieni programiści i inwestorzy stoją za powstaniem większości kryptowalut oraz za rozwinięciem technologii blockchainu. Wśród nich są nawet osoby zakładające własne wolnościowe państwa, jak Robert Ver.
Intencją kryptopionierów było stworzenie pieniądza niezależnego od władzy oraz oficjalnego systemu – banków centralnych, MFW czy Banku Światowego. Główną zaletą ich projektów miała być decentralizacja i eliminacja konieczności istnienia pośredników. Miały one z pieniądza zrobić narzędzie społecznościowe, które jest wiarygodne dopóki uznaje je za takie korzystająca zeń grupa, a nie ponieważ ktoś tak zadekretował. Twórca bitcoina, przedstawiający się jako Satoshi Nakamoto, celowo zakodował w kryptowalucie wiadomość wyrażającą sceptycyzm wobec bankowości opartej na rezerwie cząstkowej i pustym pieniądzu. Działania państw, jak prace nad sagą, idą więc na przekór samej kryptowalutowej idei, wypaczając to, co stanowi o jej wartości.
Peter Thiel, miliarder filozof (współtwórca systemu internetowej płatności PayPal), uważa, że przyszłość ludzkości będzie zdeterminowana przez zwycięzcę w „wojnie” kryptowalut ze sztuczną inteligencją. Te pierwsze symbolizują wolność i decentralizację, ta druga – technologiczne zniewolenie oraz etatyzm. Jeśli rządy dokonają skutecznego przejęcia kryptowalut, wówczas to, co miało służyć naszej niezależności, stanie się jej wrogiem. Nie będą już gwarantować anonimowości i umożliwią rządom technokratyczne zarządzanie społeczeństwami.
A prywatne kryptowaluty? Zostaną zakazane. Władza zada pytanie: skoro rząd ma własny e-pieniądz, to któż chce używać prywatnych, jeśli nie przestępcy i oszuści? Pretekst to wygodny, bo owe negatywne zjawiska mają miejsce. Pranie brudnej forsy jest w kryptoświecie łatwiejsze niż w świecie walut papierowych, a niektóre z kryptowalutowych giełd to grabieżcze piramidy finansowe. Świeży przykład to kanadyjska QuadrigaCX, która na początku roku nagle przestała działać. Razem z nią zniknęło 190 mln dol. należące do jej użytkowników.
Entuzjaści kryptowalut zwracają jednak uwagę, że to, iż część z nich to oszustwa, a część zwykłe niewypały, jest złem koniecznym pierwszej, eksperymentalnej fazy rozwoju wszystkich przełomowych technologii. Nie można przez kilka nadpsutych jabłek wyrzucać koszyka, w którym są także jabłka zdrowe i świeże – argumentują. I rzeczywiście twórcy nowych kryptowalut starają się uniknąć błędów bitcoina i oferować nowe funkcjonalności o dużym potencjale.
Kryptowaluta XRP, rozwijana przez firmę Ripple z Doliny Krzemowej, ma umożliwić szybkie płatności transgraniczne. W oficjalnym systemie bankowym umożliwia to system SWIFT, ale transakcja za jego pośrednictwem trwa nawet do kilku dni. XRP może zrewolucjonizować rynek warty 2 bln dol. (dane za cnbc.com), a szefowie firmy chwalą się, że mają już 200 klientów, wśród których dominują egzotyczne banki i firmy finansowe, jak Al Ahli Bank of Kuwait czy BFC Bahrain. Na razie cena XRP spada. Czy to więc także bańka?
Doktor Zagłada nie miałby wątpliwości i poparłby duszenie kryptoeksperymentów w zarodku. Na Zachodzie jednak nie zwalcza się ich jeszcze systemowo, choć zdarza się, że nadzór finansowy tego czy innego kraju utrudnia ich rozwój. Tendencję ograniczania swobody działania prywatnym innowatorom widać w Chinach, gdzie prace nad państwową kryptowalutą są najbardziej zaawansowane. Zakazano tam wprowadzania nowych e-pieniędzy w ramach ICO, a także ukrócono działalność giełd. Firmy prywatne, które nad kryptowalutami i blockchainem pracują legalnie, muszą mieć błogosławieństwo partii i są prawdopodobnie finansowane przez rząd.

Krypto zamiast wódki

Czy zatem o przyszłości kryptowalut przesądzi wynik wojny zwolenników zostawienia ich samym sobie (libertarianami) z orędownikami monetarnego etatyzmu? Taka teza jest prawdopodobna. Jeśli wierzyć Thielowi, rozstrzygnie się też wówczas los naszej wolności. To duże słowo i ktoś sceptycznie nastawiony może zadać rozsądne pytanie, czy kryptowaluty naprawdę jej służą? Czy to nie jest tylko marketing pompujący bańkę spekulantom, ideologia dorabiana ad hoc do maszyny przynoszącej zysk inwestorom z Doliny Krzemowej albo – w najlepszym razie – mrzonka propagowana przez oderwanych od rzeczywistości kanapowych libertarian? Nie.
Czas na ponowne odwiedziny w Wenezueli. Kraj przeżywa kryzys humanitarny, a jednocześnie statystyki transakcji bitcoinami pokazują, że od 2016 r. notuje się lawinowy wzrost ich liczby i wartości. Obrót na kryptowalutowych giełdach od lata 2018 r. wzrósł czterokrotnie. Po co Wenezuelczykom kryptowaluty? Historycznie rzecz biorąc, w trakcie wojen i kryzysów ludzie zaczynali gromadzić szlachetne kruszce, stabilne waluty obce albo rzadkie i cenne towary jak papierosy czy wódka. Wymiana wenezuelskiego boliwara, który nieustannie traci na wartości, na dolary jest tam dzisiaj z wielu względów utrudniona. Tu wkraczają kryptowaluty. Ludzie bowiem wciąż posiadają dostęp do sieci, w której mogą je nabywać, ratując w ten sposób swoje oszczędności. Mogą także otrzymywać środki w postaci kryptowalut od krewnych mieszkających za granicą, za które potem kupują żywność. Zjawisko ma tak dużą skalę, że w Caracas, stolicy Wenezueli, uruchomiono nawet specjalne bitcoinowe „bankomaty”, w których za gotówkę można nabyć bitcoiny (maszyny są podłączone nie do sieci bankowych, lecz do internetowych giełd).
Kryptowaluty stają się coraz popularniejsze także w innych niestabilnych gospodarczo krajach Ameryki Południowej – Kolumbii czy Argentynie, w której znów pojawiła się wysoka inflacja (ok. 50 proc.) Okazują się także wybawieniem dla osób mieszkający w Iranie (inflacja ok. 40 proc.). Jaki to ma związek z wolnością? Bez pieniędzy trudno z niej korzystać, a niezależne od rządu oszczędności pozwalają w sytuacjach skrajnych nie utracić całego majątku. Gwarantują wolność od niewydolnego rządu. Posiadanie ich jest więc – z punktu widzenia zwykłego obywatela – rodzajem ubezpieczenia przed nadużyciem władzy. I to kolejna ich funkcja, której nie dostrzegł Dr Zagłada.
Która strona wygra w kryptowalutowej wojnie? Liberalna czy etatystyczna? Z jednej strony wiadomo, że walka o wolność była jedną z sił napędowych rozwoju cywilizacji. To daje powody do optymizmu. Z drugiej etatyści mają potężnego sprzymierzeńca – tradycyjny sektor finansowy. Dlaczego banki sprzyjają akurat im?
Bo są jak korporacje taksówkarskie w świecie, w którym pojawił się Uber. Stają się zbędne. Chcą więc bronić swojego statusu i bogactwa. Jako że nie mogą jednak nowych technologii odrzucić całkowicie, starają się część z nich przejąć. Santander wyliczył w 2015 r., że dzięki rozwiązaniom opartym na blockchainie banki mogą oszczędzać nawet 20 mld dol. rocznie. I tak w pierwszej połowie lutego bieżącego roku JP Morgan Chase ogłosił, że w rozliczeniach z klientami będzie używał własnej kryptowaluty JPM Coin, żeby – jak podaje portal BBC.com – „zredukować ryzyko i przyśpieszyć transakcje”. Te wdrożenia odbywają się w pełnej harmonii z działaniami rządowych regulatorów. Mają wzmocnić istniejący system i wychodzą na przeciw oczekiwaniom rządu. – Wspieramy wszystkie kryptowaluty, jeśli są kontrolowane i regulowane – podkreśla JP Morgan.
Po bankach nie można było spodziewać się innego podejścia do prywatnie emitowanych kryptowalut także z innego, bardziej fundamentalnego względu. Obecny system finansowy skonstruowany jest w faworyzujący je sposób – to w ich ręku (i w rękach banków centralnych) de facto spoczywa moc tworzenia nowego pieniądza w gospodarce. Kryptowaluty takie jak bitcoin ten monopol im odbierają – a widzieliście kiedyś monopolistę zadowolonego z pojawienia się konkurencji?