Dlaczego w Polsce koszty walki ze śmieciami zostały przerzucone na nas? Dlaczego nie dokłada się do tego biznes?
Magazyn DGP / Dziennik Gazeta Prawna
Jak według unijnych dyrektyw wygląda idealny proekologiczny obywatel Polski? Nie bacząc na koszty, rzetelnie segreguje śmieci na pięć frakcji, kupuje droższe produkty od lokalnych dostawców i pakuje je do płóciennej torby, a do sklepu dojeżdża komunikacją miejską, choć ceny biletów rosną. Tanich produktów jednorazowych z plastiku nie kupuje, a gdy idzie do baru, to prosi o drinka bez słomki. Plastikowej, rzecz jasna.
Czy ciężar odpowiedzialności za ratowanie planety przed ekologiczną katastrofą powinien spoczywać głównie na maluczkich? Przykłady innych państw UE pokazują, że moga zostać do tego zmuszeni także pozostali uczestnicy rynku: przemysł czy wielkie koncerny. Jednak u nas cały czas nie udaje się wprowadzić rozszerzonej odpowiedzialności producenta (ROP) – oznacza to, że firmy troszczą się nie tylko o rosnące słupki sprzedaży, ale też o późniejszą utylizację np. opakowań po swoich produktach.
W efekcie wieloletnich zaniedbań, beztroski kolejnych rządów i skutecznego lobbingu koncernów staliśmy się patologicznym rajem.

Papierowa odpowiedzialność

– Przepisy są dziurawe, więc producenci unikają ponoszenia kosztów selektywnego zbierania i przetwarzania własnych opakowań lub płacą za to symboliczne kwoty – twierdzi Dariusz Matlak, prezes Polskiej Izby Gospodarki Odpadami. Wtóruje mu Krzysztof Kawczyński z Krajowej Izby Gospodarczej. – System egzekwowania od firm opłat środowiskowych szwankuje, w efekcie biznes dorzuca do wspólnej puli niewspółmiernie mało. W Polsce to średnio 1 zł na mieszkańca, w większości krajów UE to od 5 do 15 euro, czyli nawet 40 razy więcej – mówi.
Nie dotyczy to tylko tak „banalnego” problemu, jakim są plastiki. – Zamiast ROP mamy do czynienia ze znikomą odpowiedzialnością producenta także za odpady niebezpieczne, jakimi są np. wycofane z eksploatacji pojazdy. Producenci odpowiadają finansowo za recykling jedynie ok. 5 proc. z nich, i to tylko w zakresie pokrycia kosztów zagospodarowania odpadów powstałych po demontażu – mówi Adam Małyszko, prezes Forum Stowarzyszenia Recyklingu Samochodów FORS. Przekładając procenty na liczby: rocznie w Polsce wycofuje się z rynku ok. 1 mln pojazdów, a producenci odpowiadają za recykling ok. 50 tys. z nich.
Jak doszło do powstania takich dysproporcji? Eksperci wyjaśniają, że zawiodła egzekucja przepisów. Brak skutecznego nadzoru doprowadził zaś do rozkwitu różnego rodzaju patologii, które dziś podcinają skrzydła uczciwie działającym przedsiębiorcom z branży recyklingowej. Muszą oni konkurować z oszustami żyjącymi z handlu kwitami. To papiery, które podobnie jak piętnowane przez skarbówkę puste faktury poświadczają o recyklingu i wypełnianiu obowiązków, a nie odzwierciedlają realnych działań. – Takie patologie sięgają już 40–50 proc. obrotu w tym systemie i pozwalają na drenowanie środków z budżetu państwa. Straty trzeba szacować na co najmniej 200–300 mln zł rocznie – przekonuje Kawczyński.
Co to oznacza dla przeciętnego zjadacza chleba? To, że koszty utrzymania systemu recyklingu i utylizacji śmieci spoczywają w Polsce – bardziej niż w innych krajach UE – właśnie na jego barkach. Tymczasem zdaniem prezesa Rady Regionalnych Instalacji Przetwarzania Odpadów Komunalnych (RIPOK) Piotra Szewczyka ściągnięcie od firmy 2 gr od każdego opakowania wprowadzanego przez nią na rynek pozwoliłoby zasilić system ok. 2 mld zł. – Takie rozwiązanie obowiązuje nie tylko w krajach Europy Zachodniej, ale też na Węgrzech, w Rumunii i na Łotwie. I sprawdza się – przekonuje.
Bez zmian koszty śmieciowego systemu wzrosną. To oznacza kolejne podwyżki opłat dla mieszkańców za wywóz odpadów. Wielu doświadcza ich już dziś – wzrosty sięgają niekiedy 200 proc. Zdaniem ekspertów nawet to nie sprawi, że uda się nam zbilansować system, w którym wielu mieszkańców dalej nie segreguje odpadów. Przekonują, że wciąż brakuje w nim co najmniej 1,5 mld zł. – Dzisiejsza wysokość dopłat od producentów (ok. 40 mln zł/rok w skali kraju – red.) jest przez rynek niezauważana – mówi Kawczyński. W jego ocenie mieszkańcy docelowo powinni płacić tylko za odpady resztkowe, czyli wszystko to, czego nie uda im się wysegregować. – Wtedy będziemy zmotywowani, również ekonomicznie, do zbiórki selektywnej zgodnie z najwyższymi standardami. Tu ekologia musi iść w parze z ekonomią – zaznacza.

Plastik na cenzurowanym

Niewykluczone, że tak się właśnie stanie. Eksperci wiążą duże nadzieje z ostatnimi inicjatywami UE, która wysyła sygnały, że to nie my – mieszkańcy – mamy iść na pierwszy ogień zmian. Dziś na celowniku znalazły się przede wszystkim korporacje zasypujące świat milionami ton plastików i producenci majstrujący przy sprzęcie elektronicznym, by działał tak długo, jak długo obowiązuje gwarancja. W ostatnich dyrektywach UE mówi wprost: czas bardziej dorzucić się do wspólnej puli i nie zasłaniać wiecznie hasłami o „przyzwyczajeniach i nawykach konsumentów”.
Walka o nowe i bardziej restrykcyjne normy dla producentów trwała w Brukseli od dłuższego czasu. Spór był zażarty – w całej Europie, przy ponad 60 tys. firm związanych z branżą tworzyw sztucznych przemysł ten osiąga roczne obroty przekraczające 350 mld euro (według szacunków Deloitte tylko w Polsce obroty ok. 8 tys. przedsiębiorstw związanych z branżą tworzyw sztucznych wynoszą ok. 80 mld zł i dają zatrudnienie ponad 160 tys. osób). Produkcja tworzyw sztucznych na świecie rośnie od lat – z 1,5 mln ton w 1950 r. do 322 mln ton w 2015 r. Według statystyk Parlamentu Europejskiego wszystkie państwa członkowskie Wspólnoty produkują rocznie 58 mln ton plastiku. Głównie są to opakowania, ale również meble i sprzęt AGD, części samochodowe, sprzęt elektroniczny i elektryczny. Skutek jest taki, że wzrosła też ilość odpadów, z którymi musimy sobie poradzić, i paliw kopalnych, które musimy wydobywać lub importować, by owe plastiki wytworzyć. Komisja Europejska podaje, że jeśli ten trend się utrzyma, to do 2050 r. plastik będzie odpowiadał za 20 proc. zużycia ropy naftowej i 15 proc. emisji gazów cieplarnianych. Do tego czasu, jeżeli nie podejmiemy radykalniejszych działań, przyjdzie nam żyć w świecie, w którym w oceanach będzie więcej tworzyw sztucznych niż ryb.
To skłoniło UE do inicjatyw, które przybrały kształt zatwierdzonego przez kraje członkowskie prawodawstwa. Przy czym eksponowany zakaz stosowania m.in. jednorazowych plastikowych talerzy, słomek czy patyczków higienicznych jest dopiero poczatkiem zmian, na które musi przygotować się rynek. Najpóźniej do 2023 r. wszystkie butelki plastikowe będą musiały być wykonane w minimum 25 proc. z materiałów pochodzących z recyklingu (w 2030 r. będzie to 30 proc.). Obowiązkiem przedsiębiorców będzie też zebranie w 2025 r. 77 proc. butelek (90 proc. w 2029 r.), które wprowadzili na rynek.
Czekają ich także surowsze systemy odpowiedzialności: producenci będą musieli płacić za koszty oczyszczania środowiska z plastików, w tym za ich zbiórkę. Lista śmieci, po które będą musieli się schylić, wydłuży się – np. o filtry papierosowe. Najpóźniej od 2024 r. nie uświadczymy na półkach butelek z odkręcaną zakrętką – zgodnie z nowymi wymogami będzie musiała być przytwierdzona do butelki. Na przedstawienie polskich regulacji, które będą wdrażały te reguły, mamy dwa lata, do początku 2021 r.
Wkrótce UE dokręci też śrubę producentom sprzętów i wymusi takie zmiany, by lodówki, pralki czy monitory służyły nam dłużej. Jak wynika m.in. z opracowania niemieckiego urzędu ds. środowiska, gdy w 2004 r. wymienialiśmy średnio 3,5 proc. wadliwych urządzeń, to w 2012 r. było to już 8,3 proc. Empiryczne doświadczenia wielu z nas, że sprzęt działa coraz krócej, potwierdzają też ustalenia unijnej Komisji Rynku Wewnętrznego i Ochrony Konsumentów (IMCO). Wyliczyła ona, że małe sprzęty elektroniczne – szczoteczki do zębów, zabawki na baterie czy smartfony – psują się średnio po 1–2 latach użytkowania. Komputery żyją średnio 3–4 lata, większe urządzenia, jak odkurzacze czy zmywarki – 5–6 lat, telewizory i lodówki – od 7 do 10 lat.
– Presja, którą wywieramy na środowisko, rośnie w zastraszającym tempie. W dużym stopniu jest ona napędzana przez firmy, które masowo wprowadzają na rynek łatwo psujące się produkty i utrudniają ich naprawy. Przemysł do tej pory bardzo mocno walczył ze zmianami. Bo to bardzo prosty sposób, aby efektywnie zwiększać zyski pochodzące ze sprzedaży – mówi Piotr Barczak, ekspert Europejskiego Biura Ochrony Środowiska (EEB).
Podkreśla przy tym, że taki stan rzeczy odbija się również na naszych portfelach. Z ustaleń niemieckiego kwartalnika ekonomicznego „Pro Zukunft”, na które powołuje się EEB, wynika, że szybko psujące się sprzęty kosztują przeciętnego Europejczyka nawet do 110 euro miesięcznie. To z kolei ma przełożenie na skalę globalną. Bo tak jak potrzebujemy paliw kopalnych do produkcji plastiku, tak musimy korzystać z coraz rzadszych i kosztowniejszych surowców przy produkcji sprzętu elektronicznego. Ich wartość EEB oszacowało w 2016 r. na ponad 55 mld euro.
– Kraje członkowskie UE wypracowały zmiany, które dotkną branżę. Dotyczą one pięciu grup produktów: lodówek, zmywarek, pralek, ekranów i oświetlenia. Od kwietnia 2021 r. urządzenia nie będą mogły być wprowadzane na europejski rynek, jeżeli będą trudne do demontażu za pomocą ogólnie dostępnych narzędzi. I to jest najważniejsza, pozytywna zmiana, bo każdy właściciel produktu powinien mieć prawo do jego naprawy – mówi Barczak. Podkreśla przy tym, że przydałoby się rozszerzenie grup produktów o np. komórki, laptopy czy odkurzacze.
Jak nowe wymogi mogłyby wyglądać w praktyce? To zakaz zalewania plastikiem części elektronicznych, by nie dało się ich pojedynczo wymienić, lecz by trzeba było kupić od razu cały moduł. A jego cena potrafi być zbliżona do wartości nowego sprzętu. Piotr Koluch z Fundacji Pro-Test – należy do międzynarodowej organizacji testującej produkty, która zrzesza 41 instytucji konsumenckich z 37 państw – wskazuje, że powszechna jest również praktyka montowania niewymienialnych baterii. Sprawia to, że mamy do czynienia z elektronicznymi jednorazówkami, które po zepsuciu nadają się do wyrzucenia (Komisja Europejska szacuje, że w 2020 r. całkowita masa zepsutego sprzętu przekroczy 12 mln ton). Piotr Koluch dodaje, że problem nieopłacalnych napraw dotyczy nie tylko sprzętu na baterie. Dotyka on również m.in. odkurzaczy. Ekspert podaje, że średnio za 80 proc. wszystkich awarii tych urządzeń odpowiadają zepsute szczotki silnika, które z biegiem czasu się wycierają. – Ta mała część przesądza o żywotności całego urządzenia i czyni je bezużytecznym, bo koszt wymiany tego elementu jest zwyczajnie zbyt wysoki – twierdzi specjalista z Pro-Test. UE chce temu przeciwdziałać i wprowadza zmiany, które zobowiążą producentów nie tylko do udostępnienia instrukcji obsługi, ale również do dostarczenia (w ciągu 15 dni) wymaganych części zamiennych w ciągu 7–10 lat od zakupu produktu.
Piotr Barczak uważa, że zapisy te są zadowalające tylko częściowo. – Z pewnością umożliwi to więcej napraw, ale niestety głównie w akredytowanych zakładach naprawczych, a więc tych droższych. Niektóre części zamienne będą dostępne dla wszystkich końcowych użytkowników, ale te najważniejsze, takie jak silniki, grzałki czy termostaty, będą dostępne tylko dla tych akredytowanych serwisów. Kiedy czynności naprawcze będą w rękach tylko kilku firm, omija nas ogromny potencjał, jaki mógłby być dostępny. Małe warsztaty znakomicie wpisałyby się w koncept gospodarki o obiegu zamkniętym, ograniczyłyby ilość niebezpiecznych odpadów. To są ważne, lokalne miejsca pracy – konkluduje.

Mieszkaniec kontra konsument

Pierwsze restrykcje dla biznesu wejdą w życie już za dwa lata. I jak nietrudno się domyślić, każdy nowy obowiązek wywołuje lawinę krytyki nie tylko po stronie firm, ale również przeciwników jakichkolwiek ingerencji w rynek. Ich zdaniem wszelkie nowe wymogi odbiją się na finalnych cenach, bo bez przerzucania kosztów na konsumentów się nie obędzie.
I mają rację. Ale różnica, zdaniem zwolenników wprowadzania ROP, będzie fundamentalna, bo odejdziemy od stosowania odpowiedzialności zbiorowej, która spada obecnie na gminy i wszystkich mieszkańców, niezależnie od realnego zużycia surowców i ilości wytwarzanych śmieci. Bo dziś koszty coraz bardziej wymagającego recyklingu dzielą się po równo – nawet wśród segregujących odpady, tyle samo płaci kupujący napój gazowany w dwulitrowej butelce, co jego sąsiad, który woli kupić tyle samo napoju, tylko że rozlane na cztery półlitrowe butelki. A w tym drugim przypadku liczba tworzywa sztucznego do przetworzenia jest większa.
– Oczywiście, że producenci przerzucą koszty związane z wyższą opłatą ROP na konsumenta. W końcu to nie organizacje charytatywne. Ale ważne, by koszty recyklingu czy potencjalnego zanieczyszczenia środowiska obciążały tego, kto za to odpowiada – w tym przypadku konkretnego konsumenta. UE proponuje nawet, by wysokość opłaty ROP była uzależniona od „przyjazności” produktu dla środowiska czy recyklera– mówi Piotr Barczak.
I zaznacza, że taka lista kryteriów będzie wkrótce przedstawiona do konsultacji przez Komisję Europejską. Pionierem takich rozwiązań jest Francja, gdzie opłata ROP jest niższa, jeśli np. telewizor ma długą gwarancję, jest łatwy w demontażu i nie zawiera substancji niebezpiecznych. Innymi słowy, przedsiębiorca płaci w takim przypadku mniej niż jego konkurent, który nie podejmuje podobnego wysiłku przy wprowadzaniu swojego produktu go na rynek.
Zdaniem ekspertów skuteczniejsze wdrożenie ROP byłoby prostą motywacją ekonomiczną. – Tym sposobem koszty nie obciążają bezpośrednio mieszkańca w opłacie za odbiór odpadów, ale jako konsumenta danego dobra. Kupuje towary, w których cenę wliczona jest już odpowiednio skalkulowana opłata za zebranie i ponowne przetworzenie produktu, gdy ten stanie się odpadem. W takiej sytuacji mieszkaniec gminy płaciłby tylko za odpady resztkowe, których powinien zresztą starać się wytwarzać jak najmniej. Pozwoliłoby to w znacznym stopniu zahamować wzrost opłat ponoszonych przez mieszkańców, motywując jednocześnie producentów do wdrażania wyrobów przyjaznych środowisku – mówi Piotr Szewczyk.
Czy mamy szanse, że tak się właśnie stanie? – Dyskusje dotyczące naprawy systemu odzysku odpadów opakowaniowych toczą się u nas od co najmniej dekady, a ich efektem są kolejne i na ogół drobne nowelizacje prawa, które nie przekładają się na jakościowe zmiany systemu – komentuje Kawczyński. Teraz różnica polega na tym, że zmiany wymusi na nas Unia. Sęk w tym, że o ile branża nie ma wątpliwości, że reforma systemu jest konieczna, to zgody, jak powinien on wyglądać, już nie ma. – Trwa zażarta dyskusja, kto powinien przejmować wyższe dopłaty producentów: czy przemysł, który jest właścicielem surowców zawartych w opakowaniach; czy firma odzysku, bo to ona rozlicza przedsiębiorców; czy też rząd? Każdy ma swoje racje – konkluduje Katarzyna Michniewska, prezes Eko Cykl Organizacja Odzysku Opakowań SA.
Sama presja ze strony UE może jednak niewiele zmienić. Doświadczenie pokazuje, że nagminnie stosowana – również przez polskich decydentów – metoda wychowywania legislacyjnym kijem przynosi umiarkowane efekty. Niewykluczone, że podobnie będzie z wdrażaniem rozszerzonej odpowiedzialności producenta. Odgórnymi zakazami udało się uszczelnić tylko niektóre segmenty rynku, który pozostawiony sam sobie szybko stawał się poletkiem dla pato logicznych praktyk i oszustów. Przykładów nie trzeba daleko szukać. Mimo całej serii regulacji, które miały przeciwdziałać pożarom odpadów, tylko w ostatni weekend ogień rozgorzał na wielkim składowisku opon w wojewódzkie lubelskim. Był to jeden z kilkunastu pożarów w ostatnich tygodniach.
Tylko częściowo udało się też opanować odgórnie rynek kotłów na węgiel, które w imię walki ze smogiem muszą dziś spełniać wyższe wymogi emisji. W teorii kopciuchy nie powinny być więc w ogóle dostępne na rynku. Ale oczywiście są. Dyskonty sprzedają je pod inną nazwą handlową, jako kotły do ogrzewania wody.
Wkrótce czeka nas kolejny test. Już w najbliższych tygodniach przekonamy się, jak wiele pieniędzy z opłaty recyklingowej – zwaną też opłatą foliówkową –wpłynie do urzędów marszałkowskich. Ministerstwo Środowiska szacowało, że będzie to ponad 1 mld zł. Trudno ocenić, czy te prognozy się sprawdzą. Warto przypomnieć, że pomysłowość przedsiębiorców, którzy mieli ową opłatę naliczać, dała o sobie znać bardzo szybko. I pozwoliła wielu z nich obejść przepisy. Opłatę trzeba wliczać przy sprzedaży toreb o grubości od 15 do 50 mikrometrów. Nie trzeba było długo czekać, by zaczęto produkować ekologiczne torby grubsze ledwie o 1 mikrometr. Te już opłacie nie podlegają, a przedsiębiorcom nic nie można zarzucić. Podobnie działa to w drugą stronę – zgodnie z wytycznymi resortu bezpłatne są foliówki cienkie, tzw. zrywki, służące np. do pakowania owoców. Pod warunkiem że ich użycie jest niezbędne ze względów higienicznych. W przeciwnym wypadku, jeżeli właściciel sklepu zapakuje w nie żywność już opakowaną, to i za tę cienką zrywkę powinien odprowadzić opłatę. Odkładając na bok uczciwość przedsiębiorców, pytaniem pozostaje, czy egzekucja tego wymogu jest w ogóle możliwa. I czy nie mówi nam wiele o tym, jak trudno może być uregulować jakikolwiek rynek, gdy ten wyćwiczony jest w wynajdywaniu kolejnych furtek.
System egzekwowania od firm opłat środowiskowych szwankuje, w efekcie biznes dorzuca do wspólnej puli niewspółmiernie mało. W Polsce to średnio 1 zł na mieszkańca, w większości krajów UE to od 5 do 15 euro, nawet 40 razy więcej – mówi Krzysztof Kawczyński z Krajowej Izby Gospodarczej.