W rządzie coraz głośniej mówi się o obligacjach infrastrukturalnych czy rozwojowych.
Zdaniem wielu ekonomistów czasy prosperity dobiegają końca, a to oznaczać może obniżenie dochodów budżetu. Jak wówczas finansować nowe przedsięwzięcia? Rolę bezpośredniego inwestora mogą przejmować spółki odpowiedzialne za poszczególne projekty. To one emitowałyby dług i realizowały projekty.
Przykładowy schemat przedstawiał przed kilkoma dniami w wywiadzie dla DGP prezes Warszawskiej Giełdy Papierów Wartościowych Marek Dietl. – Firma, która realizuje dozbrojenie polskiej armii bądź budowę kanałów do optymalizacji dróg wodnych, emituje obligacje, buduje infrastrukturę, którą potem wydzierżawia państwu. Następnie w ratach spłaca ono należności – mówił Dietl. W ten sposób można by sfinansować wiele istotnych projektów. Prezes GPW podał przykład Centralnego Portu Komunikacyjnego.
Kto ma dziś obligacje polskich / Dziennik Gazeta Prawna
Pośrednio pomysł z finansowaniem dozbrojenia polskiej armii z pomocą obligacji przedstawiał też ostatnio Jerzy Kropiwnicki, członek Rady Polityki Pieniężnej. W wywiadzie dla PAP mówił o niestandardowych instrumentach, w jakie należałoby wyposażyć RPP, m.in. możliwości skupywania obligacji korporacyjnych. – Dla mnie ważne jest także to, że przy tego rodzaju działaniach mogłoby być Polsce łatwiej wypełniać niektóre zobowiązania sojusznicze, jeżeli chodzi o NATO. Czysto hipotetycznie, gdyby Polska Grupa Zbrojeniowa wyemitowała papiery gwarantowane przez rząd i jeżeli na RPP trafiłby wniosek dotyczący skupu tych papierów, to ja bym głosował za – powiedział.
Paweł Borys, szef Polskiego Funduszu Rozwoju, też mówił o obligacjach infrastrukturalnych, które mogłyby kupować fundusze działające w ramach pracowniczych planów kapitałowych.
Nasi rozmówcy z kół rządowych podkreślają, że nie ma jeszcze konkretnego projektu, który pozwoliłby spółkom odpowiadającym za poszczególne inwestycje uruchamiać emisje specjalnych obligacji. Między innymi dlatego, że do rozstrzygnięcia jest kilka problemów. Pierwszy: kto te obligacje będzie kupował. Prezes giełdy Marek Dietl wskazuje na banki. Ich aktywa są spore, mogłyby część ulokować w długu korporacyjnym. Dziś są w tej kwestii dość ostrożne, mają na ogół obligacje tych firm, którym organizują emisję. Ale w przekroju całego rynku nie są najważniejszymi graczami. Według ostatnich dostępnych danych NBP pod koniec lipca banki w swoich portfelach posiadały papiery dłużne przedsiębiorstw warte ponad 20 mld zł. To plasowało je dopiero na trzecim miejscu wśród największych inwestorów, po przedsiębiorstwach niefinansowych (prawie 36 mld zł) i funduszach inwestycyjnych (30 mld zł). To, czy banki chętniej angażowałyby się w nowe instrumenty, zależeć będzie od szczegółów. Na przykład tzw. premii za płynność. Dziś polski rynek wtórny obligacji korporacyjnych nie jest zbyt głęboki, nabywcy raczej są kuszeni wysokim oprocentowaniem, a nie perspektywą łatwej odsprzedaży.
Drugi czynnik to termin zapadalności obligacji. Banki bardzo niechętnie kupują te długoterminowe. Z 261 mld zł rządowych obligacji skarbowych, jakie mają w swoich portfelach, tylko 71 mld zł to papiery z terminem wykupu dłuższym niż pięć lat. Tymczasem z natury rzeczy obligacja infrastrukturalna musiałaby być długoterminowa, emitowana na kilkanaście lub kilkadziesiąt lat.
Nie jest też jasne, jak tego typu operację potraktowałby Eurostat. Teoretycznie emitenci spółki nie są podmiotami sektora publicznego, więc sprzedawany przez nie dług nie powinien powiększać tego publicznego. Ale gdyby Skarb Państwa dawał gwarancję na jego spłatę, moglibyśmy mieć powtórkę z Krajowego Funduszu Drogowego. Emitował on obligacje drogowe z rządową gwarancją, które Eurostat zaklasyfikował jako element długu sektora finansów publicznych. Nie wiadomo też, jak w europejskich statystykach ujęty byłby wydatek budżetowy za korzystanie z infrastruktury wybudowanej przez spółki. Można go potraktować memoriałowo, czyli zaliczyć z góry całość opłat jednorazowo (to w jednym roku powiększyłoby deficyt). Ale nie jest wykluczona powtórka sytuacji, jaka miała miejsce w wypadku aukcji częstotliwości LTE. Choć polski rząd chciał je uwzględnić w całości od razu, Eurostat zażądał rozliczania ich przez kilka lat. Gdyby wydatki też rozłożyć na lata, to ich wpływ na deficyt sektora finansów byłby znikomy.