Kilka dni temu zadzwonił do mnie kolega, który prowadzi ze studentami wykład zatytułowany „Rynek kapitałowy”. Rozmowa, jak to z dociekliwymi i ciekawymi świata młodymi ludźmi bywa, dotyczyła spraw bieżących. Czyli, jak można się łatwo domyślić – wydarzeń związanych ze spółką GetBack.
Omówiono wszystkie bieżące wiadomości, omówiono teorie i przypuszczenia, te spiskowe i te nie. Porównano aferę z wcześniejszymi. I w pewnym momencie musiało paść najważniejsze pytanie: czy upadek windykatora można było przewidzieć? A jeżeli tak, to kiedy pojawiły się pierwsze sygnały świadczące o tym, że jest źle. Znajomy powiedział studentom, że zada to pytanie swojemu koledze, który podobno zna się na kreatywnej księgowości. I zobaczymy, co cwaniaczek (czyli niby ja) powie.
Jak państwo widzą, opisany telefon był prowokacją. Pytanie jest pozornie łatwe, bo po tym, gdy już coś się wydarzyło, każdy z nas jest mądry i każdy wie, że dane wydarzenie można było przewidzieć. To zjawisko jest jednym z błędów poznawczych. Nazywa się je błędem retrospekcji (inne określenia to efekt post factum, efekt myślenia wstecznego, efekt pewności wstecznej oraz pełzający determinizm). Po jakimś czasie wyżej oceniamy szanse na zrealizowanie się jakiegoś scenariusza niż ocenilibyśmy te szanse, zanim do niego szło. Czyli przeszacowujemy prawdopodobieństwo wstecz. Naukowcy zajmujący się inklinacjami behawioralnymi inwestorów sądzą, że dzieje się tak dlatego, iż nasza wiedza na temat zdarzenia, które zaszło, jest coraz większa. Jako przykład opisywanego zjawiska często przytaczane jest przysłowie „mądry Polak po szkodzie”. Ja wolę piosenkę Grzegorza Halamy, z której pożyczyłem tytuł felietonu.
Kłopoty z tym mają wszyscy komentatorzy giełdowi. Jak tłumaczą to, że akcje wzrosły? Bo spotkali się przywódcy. A jak tłumaczą to, że akcje spadły? Bo przywódcy się spotkali. Sam się na tym łapię. I sam stosowałem kiedyś taką technikę, gdy komentowałem w radiu czy telewizji wydarzenia na giełdzie.
Pójdźmy dalej tym tokiem myślenia: łatwiej i bezpieczniej napisać felieton o spółce, która upadła bądź znajduje się na krawędzi bankructwa. A napisanie o istniejącej i działającej spółce, że znajdzie się na krawędzi bankructwa? A jeżeli jest to spółka pokaźnej wielkości i ma duże budżety marketingowe i reklamowe? Albo jeżeli ma powiązania z politykami?
Tak wracamy do GetBacku. Pamiętając o pełzającym determinizmie, postanowiłem przeanalizować wykres notowań i porównać je z przesyłanymi na giełdę komunikatami. Czyli wyobrazić sobie ówczesnego siebie i przyjąć, że nie mam całej posiadanej teraz wiedzy.
Akcje spółki zadebiutowały na giełdzie 17 lipca ubiegłego roku i przez pierwszy miesiąc (do 18 sierpnia) kurs zachowywał się stabilnie. W poniedziałek 21 sierpnia nastąpił pierwszy skok notowań. Mógł on być reakcją na opublikowany w piątek wieczorem komunikat o zwiększeniu liczby posiadanych akcji przez głównego udziałowca firmę DNLD LP z Jersey. Mógł, choć nie powinien, bo dotyczył spodziewanego rozliczenia opcji stabilizacyjnej związanej z przeprowadzoną wcześniej ofertą publiczną. Dlatego powinniśmy przyjąć, że przyczyną wzrostów mogły być nadzieje inwestorów związane z przejęciem przez GetBack spółki EGB Investments. Fuzje i przejęcia zawsze przynoszą nadzieje: synergia, efekt skali, konkurencyjność. W ciągu dwóch tygodni notowania GetBack wzrosły o 32,7 proc., zaś w porównaniu z ceną sprzedaży akcji w ofercie publicznej – o 40 proc.
Księgowo również zapowiadało się nieźle – dzięki MSSF 3 „Połączenia jednostek gospodarczych”. Ten standard powoduje, że wartość firmy nie jest amortyzowana, tylko poddawana corocznym testom na utratę wartości (choć to czasami oznacza upadek z bardzo wysokiego konia).
We wrześniu spółka opublikowała raport półroczny. Notowania ani drgnęły. Można przyjąć, że dane zostały przez rynek zaakceptowane. A były one imponujące. Przychody: 337,6 mln zł. Zysk netto: 111,8 mln zł.
10 października firma JP Morgan Asset Management (UK), będąca spółką zależną banku inwestycyjnego JP Morgan, sprzedała na rynku oraz w transakcjach pakietowych część posiadanych akcji. Jego udział obniżył się z 5,05 proc. do 4,91 proc. To spowodowało, że akcje przestały już rosnąć, jak często w takich sytuacjach bywa, powoli się obniżały (takie zjawisko nazywane jest ześlizgiem). Ale wyceny ciągle były wysokie. Na zamknięciu sesji w dniu, w którym JP Morgan zszedł poniżej 5 proc., były one o 48,6 proc. wyższe niż w ofercie publicznej. Większość inwestorów mogła uznać, i zapewne uznała, że fundusze realizują swój pokaźny zysk. I jest bardzo prawdopodobne, że dokładnie tak było.
Sam JP Morgan jest największym na świecie bankiem inwestycyjny. Mniej zorientowanym czytelnikom przypomnę, że to ten sam bank, który dostał na początku bieżącego roku od polskiego rządu 20,2 mln zł dotacji na budowę biura w Warszawie.
W trzeciej dekadzie października był raport za III kwartał. Dwa dni przed jego publikacją pojawiły się pierwsze silniejsze spadki – łącznie 6,6 proc. Raport pojawił się przed sesją, a tego oraz następnego dnia notowania spadły o kolejne 8,9 proc. Cztery sesje spadkowe i 14,5 proc. w dół. Później akcje jeszcze przez dwa tygodnie powoli odrobiły część strat, ale zaraz potem wrócił silny trend spadkowy.
Można więc uznać, że to uważna lektura sprawozdania finansowego za III kwartał pozwoliła niektórym inwestorom dojść do przekonania, że coś się w spółce dzieje się niedobrego. Jeżeli tak, to bardzo interesujące są spadki notowań na dwa dni przed jego publikacją. A co takiego mogło inwestorów zaniepokoić? Przez dziewięć miesięcy 2017 r. przychody wyniosły 538,3 mln zł, zaś zysk netto 181,5 mln zł. Może nieco gorzej wypadły przepływy. Działalność operacyjna przyniosła deficyt gotówki w wysokości 421,0 mln zł, inwestycje pochłonęły 342,8 mln zł, a wszystko to sfinansowano obligacjami. Zadłużenie z tego tytułu wzrosło o 783,1 mln zł, a oprocentowanie było bardzo duże.
Co nastąpiło później, wiemy. Ale kto z państwa może dziś powiedzieć, że już wówczas wiedział, że tak będzie? Bo ja nie.