Dużych spółek w posiadaniu państwa jeszcze przybędzie. Ale taka „repolonizacja” gospodarki jest na dłuższą metę nie do utrzymania.
Magazyn DGP / Dziennik Gazeta Prawna
Prywatyzacja – to brzmi dumnie. A właściwie brzmiało jeszcze kilkanaście lat temu, gdy kolejne rządy wpisywały to hasło w swoje programy i chwaliły się, o ile miliardów złotych w ramach prywatyzacji udało się podreperować budżet. Na przykład gabinet Jerzego Buzka tylko w latach 1999–2000 pozyskał tą drogą 40 mld zł. Ale: było – minęło. Dzisiaj powiedzieć „prywatyzacja” bez dodawania „złodziejska” to jak puścić bąka w towarzystwie ludzi nadwrażliwych na zapachy. Wyłącznie w negatywnym kontekście – chociażby przekrętów związanych z reprywatyzacją warszawskich nieruchomości – mówią o niej już nie tylko rządzący politycy PiS. Niepochlebne skojarzenia z prywatyzacją udało się wytworzyć także w umysłach zwykłych ludzi. I trudno się dziwić – wiele nierozliczonych afer dotyczących prywatyzacji to bardzo nośny i eksponowany medialnie temat, co oznacza, że łatwo nam zagubić proporcje w jej ocenie.
W każdym razie proces stanął w miejscu i nie ruszy ponownie. Zatrzymaliśmy się w pół drogi. Państwo wciąż posiada istotne udziały bądź kontroluje całkowicie aż 470 spółek (stan z listopada 2017 r.), wśród których znajdują się największe polskie firmy – PKO BP, Orlen, PZU, Pekao, KGHM. W słynnym „planie Morawieckiego” słowo „prywatyzacja” pada zaledwie dwa razy i to wyłącznie w kontekście historycznym. Jeśli chodzi o przyszłość, to – biorąc pod uwagę azjatyckie inspiracje premiera i przekonanie o przedsiębiorczej roli państwa – może to się zmienić wyłącznie w ten sposób, że dużych spółek będących w posiadaniu państwa przybędzie. Nie powinniśmy się jednak cieszyć z takiego sposobu „repolonizacji” gospodarki. W długiej perspektywie jest on nie do utrzymania.
Czego nie można oddać rynkowi
Jeśli przyjmujemy system rynkowy za obowiązujący (a przecież taki stan rzeczy uznaje nawet konstytucja), okaże się, że dziedzin gospodarki, których w całości nie można powierzyć rynkowi, jest niezwykle mało. Trudno znaleźć przekonujące uzasadnienie dla istnienia spółek państwowych innych niż te związane z sektorem militarnym. Zagrożenie zewnętrzną agresją w opinii niektórych oznacza także przymusową obecność państwa w energetyce, a ekonomiści (choć nie wszyscy) przyjmują też, że państwo może prowadzić działalność tam, gdzie trudno o konkurencję, np. zapewniać infrastrukturę kolejową, albo gdzie rynek nie chce. Ale to tyle.
Nie ma z pewnością wystarczająco dobrych i nieideologicznych powodów, by utrzymywać państwowe stadniny koni, giełdy towarowe, restauracje czy firmy produkujące śruby, przędze dziewiarskie, maszyny dla przemysłu spożywczego, sprzęt przeciwpożarowy. Uzasadnienia nie ma nawet prowadzenie państwowych linii lotniczych. A tym wszystkim polskie rządy wciąż się parają i nie chcą przestać, wymyślając setki mydlących oczy wymówek.
Oto jedna z nich. Najpopularniejsza. Co, jeśli – zauważają zwolennicy zachowania „klejnotów rodowych” w rękach polityków – dana firma państwowa działa dobrze i przynosi zysk? Takie sytuacje się zdarzają. Czy i wówczas powinna być sprywatyzowana? Oczywiście, a nawet tym bardziej. Bo skoro dana firma jest zyskowna, to dlaczego miałaby przestać być zyskowna po sprywatyzowaniu? Rynek nie anihiluje rentownych przedsięwzięć. Państwo jednak zajmuje się biznesem nie dlatego, że jego funkcjonariusze tego nie pojmują, ale dlatego, że nie jest w swoich działaniach bezinteresowne. Chce co jakiś czas wypłacać sobie z zysku swoich firm dywidendę. To co prawda wielu poczytuje jako argument za istnieniem spółek państwowych (bo zyskuje budżet!), ale w rzeczywistości jest to idealny argument kontra.
Pobieranie bowiem tej dywidendy sprawia, że o kwoty, którymi firma musi regularnie dzielić się z rządem, pomniejszone są inwestycje w jej rozwój. Słowem, jej pozycja rynkowa jest systemowo sabotowana, bo prywatni konkurenci nie mają takiego ograniczenia. To zaś zwiększa szanse, że w końcu lata tłuste się skończą i przedsiębiorstwo takie zacznie przynosić straty.
Przyjęło się, na nasze nieszczęście, że w „sytuacjach awaryjnych” państwo udziela swoim podopiecznym różnego rodzaju pożyczek. Na przykład władze LOT-u pękające z dumy, że przynoszą zysk operacyjny na poziomie 288 mln zł, zapominają, iż spółka była przez lata na rządowej kroplówce, bez której od dawna byłaby trupem. W samym tylko 2014 r. LOT otrzymał w ramach pomocy publicznej aż 600 mln zł. Te pieniądze pochodzą z naszych kieszeni. Czy to nie skandaliczne? Przecież wszyscy zgodzimy się, że prywatna firma, która przynosi straty, nie ma prawa domagać się, by rząd z użyciem siły zapewniał jej klientów, którzy te straty pokryją. Byłoby to wymuszenie rozbójnicze. Jakim cudem prawo takie zyskuje firma państwowa?
„Pomoc publiczna” nie zawsze przyjmuje formę dotacji budżetowych. Weźmy na przykład Pocztę Polską. Niektórzy twierdzą, że i ona – śladem LOT-u – jest na dobrej drodze do wygrzebania się ze strat. W listopadzie zeszłego roku władze spółki zapowiedziały dwucyfrowy wzrost przychodów. Nie wiadomo jeszcze, czy prognozy się sprawdziły i czy pozwoliło to wypracować zysk, ale nawet jeśli, to kosztem wykorzystania siły politycznej i powrotu do utraconej kilka lat temu roli rynkowego monopolu. Weźmy np. przetarg na obsługę przesyłek sądowych, który Poczta Polska wygrała, oferując bardzo niską (niektórzy twierdzili, że dumpingową) cenę i kosząc tym konkurencję. Kontrakt Poczty Polskiej wkrótce się kończy, ale prawdopodobnie będzie ona właśnie z braku konkurencji jedynym przystępującym do kolejnego przetargu. Będzie więc mogła rzucić dowolną kwotę. Mówi się nawet o 200 mln zł. Z naszych kieszeni. Niektórzy pytają, jakim cudem obsługa tych samych przesyłek miałaby nagle być aż o tyle droższa? Podobno – co się jednak po przeliczeniu nie trzyma matematycznej kupy – chodzi o zwiększone koszty pracowników wynikające z podwyżki płacy minimalnej.
(Nie)święta naiwność
Przez lata państwo pompowało pieniądze w swoje firmy, twierdząc, że gdy tylko postawi je na nogi i ich wartość rynkowa wzrośnie, to zostaną sprywatyzowane (przedwczesna prywatyzacja oznaczałaby ryzyko oskarżenia o wyprzedaż klejnotów rodowych za bezcen). Gdy jednak państwowe spółki zaczęły przynosić zyski, politycy śpiewkę zmienili. Od tego momentu obowiązuje narracja, w której nie należy pozbywać się czegoś, co dobrze działa. Skoro działa, mówi się, zostawmy to w spokoju. Niech się rozwija na chwałę narodu. No i samych polityków, którzy umieją to wykorzystać nie tylko w celu podreperowania budżetu.
Istnieje przecież więcej sposobów na czerpanie dywidendy z państwowych przedsiębiorstw i z zahamowania procesu prywatyzacji niż ostentacyjne sięganie po gotówkę Orlenu czy KGHM. Może to być na przykład zjednywanie sobie przez aktualnie rządzących przychylności związków zawodowych. To widać jak na dłoni w przypadku polskich kopalni węglowych. Kolejny sposób to upolitycznienie kadr spółek państwowych, zrobienie z nich przechowalni dla swoich ludzi i wywindowanie ich wynagrodzeń. Z danych GUS wynika np., że w paliwowych i kontrolowanych przez rząd spółkach Lotos i Orlen wynagrodzenia należą do najwyższych w Polsce, kształtując się na poziomie średnio ponad 6 tys. zł netto. Spółki te jednocześnie – co jest tajemnicą poliszynela – od zawsze doświadczają karuzeli kadrowej w związku z wymianą kolejnych ekip rządzących. Ta rotacja sprawia z kolei, że firmy państwowe nie mogą realizować spójnej długodystansowej strategii oraz naraża je na decyzje dyktowane interesem innym niż ekonomiczny. Często są to polityczne sny o międzynarodowej potędze. Niech przykładem będzie historia zakupionej w 2006 r. przez PKN Orlen pod polityczną presją rafinerii w Możejkach na Litwie. Portal StrefaInwestorów.pl podaje, że aż do 2011 r. przynosiła ona spółce wyłącznie straty, a stabilny zysk zaczęła dawać dopiero od 2015 r., oraz że „pomimo świetnych wyników finansowych generowanych przez Orlen Litwa w ostatnim czasie są one wciąż słabsze od tych z 2005 r., po których PKN przejął rafinerię. Dzisiaj nikt nie da za nią takich pieniędzy, jakie zapłaciła za nią w 2006 r. polska spółka”.
Biorąc pod uwagę, jak często podobne historie się zdarzają, skrajną naiwnością jest wierzyć, że dobre długofalowe funkcjonowanie firmy państwowej to kwestia mądrego doboru kadr. Właśnie to, że jest państwowa, sprawia, że z zasady nieoptymalnie dobiera pracowników do stanowisk, a bycie dobrym menedżerem czy prezesem zupełnie nie gwarantuje stabilności zatrudnienia. Żeby spółka dobrze działała w długim terminie, trzeba poddać ją rygorowi rynku, który wymusza efektywność. Rygor ów oznacza m.in. brak ochrony przed bankructwem.
Istnieją badania pokazujące np., że całkowite przejście z własności państwowej na prywatną zwiększa produktywność firmy rocznie o nawet 2 proc. i redukuje koszty o nawet 1,9 proc. Co ważne, takich efektów nie daje już „częściowa” prywatyzacja. Ekonomiści zgadzają się też, że w zdecydowanej większości przypadków prywatyzacja powoduje wzrost, a nie spadek, wartości przedsiębiorstw. Kompleksowych danych na ten temat dostarcza np. praca Williama L. Megginsona i Jeffrya M. Nettera „Od państwa do rynku” z 2000 r. Wspominają w niej np. o sprywatyzowanych w 1983 r. 153 brytyjskich, chilijskich i singapurskich firmach. Wówczas ich wartość wynosiła poniżej 50 mld dol. W 1999 r. wyceniano je już na 2,4 bln dol.
W polskim kontekście ciekawą analizę różnic w efektywności między firmami prywatnymi a kontrolowanymi przez rząd przeprowadza dr Aleksander Łaszek w jednej ze swoich publikacji. Przychody na pracownika generowane w firmie państwowej to w ogólnym ujęciu ok. 415 tys. zł. W prywatnej – 619 tys. Z kolei finansowy wynik brutto na pracownika to odpowiednio: 25 i 31 tys. zł. Łaszek zwraca uwagę, że niższa produktywność spółek państwowych obniża także produktywność firm prywatnych i cytuje badania, które przewidują, że powrót do prywatyzacji (oraz liberalizacji) może zwiększyć polskie PKB o 15 proc. w ciągu 10 lat.
Mit zbrodniczej prywatyzacji
Tego rodzaju narracja uderza w narosły wokół prywatyzacji mit, jakoby była to jedna z najcięższych zbrodni przeciw gospodarce narodowej. Wykorzenienie tego przeświadczenia wymaga zrozumienia tego, czym jest transformacja ustrojowa polegająca na przejściu od socjalizmu do kapitalizmu.
Prywatyzacja jest nieodzownym elementem takiego przejścia. To, że w Polsce po 1989 r. istniała konieczność prywatyzacji, nie było złośliwością i fanaberią prof. Leszka Balcerowicza reprezentującego według swoich krytyków mroczne siły chcącej się uwłaszczyć komunistycznej nomenklatury. Wynikała ona z konieczności powrotu do normalności, czyli do sytuacji, w której kapitał jest prywatny, a nie państwowy, a więc do sytuacji, w której jest on naprawdę „nasz”. Bo jak można sensownie twierdzić, a takie głosy się spotyka, że np. LOT, pozostając we władaniu państwa, jest „nasz”? Spróbujcie – jako rzekomi współwłaściciele – poprosić na lotnisku o darmowy bilet albo kategorycznie zażądać zwolnienia niemiłej stewardessy. Powodzenia.
Gospodarka oparta na firmach prywatnych to stan naturalny, a gospodarka znacjonalizowana to stan zaburzony, który skutkuje jej głęboką degeneracją. Polska w takim stanie znajdowała się od 50 lat i z tej przyczyny nagłe zderzenie z wolnym rynkiem musiało być jakiegoś rodzaju wstrząsem. Rozczaruje się ten, kto wierzy w możliwość bezbolesnych reform. Nie istnieje państwo, któremu w sposób perfekcyjny udałoby się dokonać transformacji ustrojowej. Ekonomiści porównujący jej przebieg w różnych krajach zwracają zazwyczaj uwagę, że w Polsce odbyło się to i tak w sposób wyjątkowo sprawny i z dobrym długofalowym skutkiem: wzrost gospodarczy od ćwierć wieku nie ustaje, a wszyscy nasi sąsiedzi zaliczali po drodze mniejsze i większe recesje.
– Wasza polityka gospodarcza była po prostu lepsza. Węgry na przykład startowały z wyższego poziomu bogactwa niż Polska, dziś to Polska gospodarka jest większa per capita. Od samego początku skuteczniej niż oni kładliście fundamenty dla rozwoju. Z kolei od Czech odróżnia Polskę bardziej racjonalna prywatyzacja, nie tak szybka i bardziej przemyślana. Polski system prawny i wymiar sprawiedliwości także były lepsze, co pozwoliło ograniczać oszustwa na wielką skalę – przekonuje prof. Jan Švejnar, czeski ekonomista wykładający na Columbia University.
Oczywiście, nie znaczy to, że prywatyzacja była przeprowadzona w sposób modelowy. Nie znaczy to także, że uniknęliśmy całkowicie uwłaszczenia nomenklatury czy rozkradania tego majątku, który jakimś cudem udało się za PRL zgromadzić. Chociaż jednak afer przy prywatyzacji – w tym tych do dzisiaj nierozwiązanych – było sporo (z tym nikt nie dyskutuje!), to i tak nie na tyle dużo, by wynikające z nich straty przewyższały korzyści płynące z prywatyzacji jako całości. I nie chodzi tylko o to, że zgromadzony w polskich zakładach kapitał ze sfery mniej produktywnej przeszedł do bardziej produktywnej. Termin „prywatyzacja” w kontekście transformacji ustrojowej musi być rozumiany szerzej niż tylko jako sprzedaż państwowych firm na wolnym rynku. Powinien obejmować także przyjęcie przez państwo zupełnie nowej filozofii głoszącej, że pożądane jest samo powstawanie prywatnych przedsiębiorstw, że powinny one rosnąć i że nie są dla nikogo zagrożeniem. Prywatyzacja oznacza w tym ujęciu także świadome zrzeczenie się przez rząd zakładania nowych firm państwowych, które wypierałyby inwestycje prywatne.
Za czasów PRL znaczenie sektora prywatnego było marginalne ze względu na prawo całkowicie tłumiące wzrost biznesu. Prywaciarz nie mógł np. zatrudniać więcej niż 20 osób, więc realny rozwój polegający np. na przekształceniu warsztatu w fabrykę był bez kombinowania właściwie niemożliwy. Dzisiaj siłą naszej gospodarki są małe i średnie firmy. Stanowią one aż 99,8 proc. z 1,9 mln przedsiębiorstw, a ich udział w PKB kraju systematycznie rośnie. Polska Agencja Rozwoju Przedsiębiorczości podaje, że przekroczył już 50 proc. PKB, co ma związek m.in. z tym, że coraz więcej inwestują w badania i rozwój. Umożliwiły to właśnie tak szeroko rozumiane – przyznam, że odrobinę nieortodoksyjnie – prywatyzacja oraz liberalizacja i powinno być to poczytane jako płynące z nich gospodarcze błogosławieństwo. Warto pamiętać, że budowanie potęgi na wielu małych, elastycznych i głodnych sukcesu organizmach gospodarczych, a nie tylko na wielkich i sztywnych zarządzanych państwowo molochach charakteryzuje chociażby Niemcy, z którymi tak często się porównujemy.
Wystarczy nie kraść
Jeśli chcemy mieć zdrowsze nerwy, powinniśmy jako obywatele zacząć domagać się prywatyzacji. Oczywiście, nauczeni doświadczeniem, powinniśmy domagać się także przejrzystych jej reguł, by nie dochodziło do sytuacji korupcyjnych albo takich, w których jedną państwową firmę sprzedajemy innej państwowej, tyle że pochodzącej z Niemiec czy z Francji, jak to miało miejsce chociażby w przypadku Telekomunikacji Polskiej. Bez dalszej prywatyzacji będziemy szargać swoje zdrowie, regularnie dowiadując się o skandalach, które mają miejsce w państwowych spółkach.
Słyszeliście slogan głoszący, że „wystarczy nie kraść”, by spółki takie przynosiły zysk?
Ten postulat jest niemożliwy do zrealizowania w praktyce i jednym z największych kłamstw polityków jest przekonywanie ludzi, że w spółkach państwowych możliwe jest całkowicie zaprowadzenie porządku, eliminacja nadużyć i korupcji. Kto zagląda do corocznych raportów z inspekcji NIK w tym czy innym urzędzie, powinien mieć świadomość, że podobne nieprawidłowości zawsze będą dotyczyć także firm państwowych. Czy uważacie, że w – nie przymierzając – PKO BP czy PGE nie będzie w przyszłości dochodzić do sytuacji podobnych, jak np. w Polskim Instytucie Sztuki Filmowej? Kontrola NIK wykazała ostatnio, że połowa personelu tej instytucji (30 osób!) związana była ze sobą relacjami rodzinnymi.
Na marginesie, warto rozprawić się z przekonaniem, że skoro w sektorze prywatnym można zatrudniać po znajomości, to podobne praktyki w państwowym nie powinny dziwić. I że albo zwalczamy je tu i tu, albo wcale. Osoby tak rozumujące nie dostrzegają, że firma sektora prywatnego sama odpowiada za swój los i za ewentualne pomyłki kadrowe takie jak obsadzanie stanowisk według klucza znajomości, a nie kompetencji. Firma państwowa zaś odpowiedzialność finansową za błędy zrzuca zazwyczaj na osoby postronne – tj. podatników. Kolejna rzecz, że to przecież samo państwo, prowadząc działalność gospodarczą, z automatu nakłada na swoje firmy obowiązek podlegania demokratycznym procedurom. Firma państwowa nie może być więc rodzinną, a zarządzanie nią dziedziczone, chyba że faktycznie w modnym ostatnio oglądaniu się na Azję pójdziemy krok dalej i przyjmiemy, że panujący tam model „kapitalizmu rodzinnego” jest czymś pożądanym, skoro działa. Zapomnijmy wówczas jednak o sprawnych rządach prawa i eliminacji korupcji. W krajach azjatyckich, w których olbrzymie przedsiębiorstwa państwowe do dzisiaj stanowią kluczową siłę gospodarczą, walka z nadużyciami, do których w nich dochodzi, jest syzyfową pracą. Nawet prowadząca rzekomo cudowną politykę gospodarczej trzeciej drogi Korea Południowa wciąż nie może sobie z tym problemem poradzić i znajduje się dopiero na 51. miejscu w rankingu Transparency International. Tu zajmująca 36. miejsce Polska (wciąż!) może być dla niej przykładem. W Azji czy Europie Wschodniej w wykorzenieniu korupcji nie pomaga ani karanie jej śmiercią (vide Chiny), ani nawet gospodarcze wizyty wodzów w zakładach pracy, do których przyzwyczaili swoich obywateli chociażby Putin czy Łukaszenka. W internecie można obejrzeć nagrania z tych tragikomicznych wydarzeń o wymiarze wyłącznie propagandowym.
To, że firmy państwowe zawsze będą pełne nieuczciwych ludzi w stopniu większym niż prywatne, nie jest wyrazem pesymizmu, ale realizmu popartego bogatą literaturą. Chociażby danymi, które na temat przestępstw gospodarczych gromadzi od wielu lat firma PwC. Z tych badań (dane za 2016 r.) wynika np., że aż 40 proc. rządowych organizacji w ciągu dwu poprzedzających je lat doświadczyło przynajmniej jednego przypadku przestępstwa gospodarczego, 34 proc. odnotowało więcej niż 10 przypadków defraudacji, przy czym tylko 43 proc. tych nadużyć było wynikiem działania z zewnątrz. To oznacza, że w większości popełniali je pracownicy i menedżerowie tych firm! Widać więc, że o ile prywatyzacja może być „złodziejska”, o tyle jej brak złodziejski być musi.
Nikt nie chce osłabiać polskiej gospodarki i nikt nie chce, by polski podatnik cierpiał w wyniku politycznej niekompetencji. Mogę się założyć, że nie chce tego nawet premier Mateusz Morawiecki. O tym, że prywatyzacja jest dobra, wie zresztą z własnego, pozapolitycznego doświadczenia z pracy w bankowości. W 1998 r. został doradcą prezesa zarządu Banku Zachodniego, który połączono wkrótce z Wielkopolskim Bankiem Kredytowym, a potem... sprywatyzowano. Morawiecki dołączył wówczas do zarządu BZ WBK, a sam bank zaczął odnosić duże rynkowe sukcesy. Morawiecki w końcu w 2007 r. sam został jego prezesem. Czy gdyby nie prywatyzacja i ta wspaniała kariera, byłby dzisiaj premierem?
To wcale nie jest takie oczywiste.