Konkurencyjności nie wprowadzi się dekretem. Ale można stworzyć warunki do jej rozwoju - mówi dr Grzegorz Brona, prezes Polskiej Agencji Kosmicznej, współzałożyciel Creotechu, największej polskiej firmy z sektora kosmicznego.
Jest pan współzałożycielem największego polskiego przedsiębiorstwa z branży kosmicznej i nagle zostaje pan szefem Polskiej Agencji Kosmicznej (POLSA) – państwowej instytucji, która niespecjalnie słynie z rzutkich działań. Po co to panu?
Chcę tutaj coś zmienić. Obecnie sektor kosmiczny, czyli firmy i instytuty badawcze, jest u nas mały i wciąż niewidoczny. A przy odrobinie dobrych chęci i koncentracji można na tym polu bardzo dużo osiągnąć. Dobrym przykładem jest Hiszpania, która – zaczynając w latach 90. – stała się europejską potęgą kosmiczną. Na innych polach, np. w przemyśle samochodowym, jest to trudne, bo te gałęzie są już mocno rozwinięte. A sektor kosmiczny jest nowy i można go ukształtować, łatwiej tu zaistnieć.
Na stronie POLSA w zakładce przemysł kosmiczny wymienionych jest... pięć firm. Na czym chce pan budować ten przemysł kosmiczny?
Firm biorących udział w programach Europejskiej Agencji Kosmicznej (ESA) jest kilkadziesiąt. W większości są małe, ale z olbrzymim potencjałem wzrostu. Taka Astronika robi ciekawe rzeczy związane z próbnikami, które są wysyłane na planetoidy czy na Marsa. Blue Dot Solutions to przetwarzanie danych satelitarnych i rozwiązania związane z systemem nawigacji satelitarnej GNSS. Jest wiele mających ambicję „przeskalowania się”, tylko czekają na impuls. Jak wstąpienie Polski do ESA w 2012 r. Teraz takim impulsem może być działanie państwa.
Ustawowym zadaniem POLSA jest „przyczynienie się do wzrostu innowacyjności i konkurencyjności polskich przedsiębiorstw z sektora kosmicznego”. Co tak naprawdę może zrobić państwo?
Konkurencyjności nie da się stworzyć dekretem, ale można stworzyć odpowiednie warunki. I musi być zapotrzebowanie na innowacje. Tych po drugiej stronie trzeba uświadomić, że się przydają.
Tych po drugiej stronie?
Administrację i różne instytucje państwa. Technologie kosmiczne przydają się w trzech satelitarnych dziedzinach – telekomunikacji, nawigacji i obrazowaniu. Ostatnie to dane przydatne np. w rolnictwie, leśnictwie i oczywiście w wojsku, których dostarczają nam satelity. Jeśli się pokaże administracji państwowej, że jest możliwość wykonania pewnych zadań szybciej i taniej, może to zrodzić zapotrzebowanie na konkretne usługi.
Nie mamy nawet satelity z prawdziwego zdarzenia, choć program jego budowy czy zakupu ciągnie się od lat.
Mamy na orbicie dwa nieduże satelity naukowe. I faktycznie prace nad tym ciągną się, pomysły na zakup dużych satelitów pojawiły się około 2000 r. Ale trzeba zdefiniować nasze potrzeby. Bo możemy mówić o dużych obiektach sprzed kilkunastu lat albo o małych, do których rynek jest przyzwyczajany. Wychwycić trendy, rozpoznać potrzeby państwa i jedno z drugim powiązać, proponując rozwiązanie na rok nie 2019, ale 2025.
Ładna bajka.
Nawet nie mając satelitów, możemy wiele. Przez odpowiednie sterowanie funduszami ESA można przygotowywać podmioty przemysłowe czy naukowe do uczestnictwa w dużych projektach satelitarnych. I tworzyć projekty wsparcia, np. ze środków Narodowego Centrum Badań i Rozwoju. I wreszcie zacząć definiować rzeczywiste potrzeby i powiedzieć tak: słuchaj, sektorze kosmiczny, za pięć lat będziemy potrzebować tego i tego. Zacznijcie się do tego już przygotowywać. Istotne, by te potrzeby przez te pięć lat się nie zmieniały.
To u nas nierealne.
Sektor kosmiczny często narzuca perspektywę nawet dziesięcioletnią. Tyle czasem zajmuje rozwój technologii.
Jak powinien wyglądać model wspierania przez państwo innowacyjności?
Mój ulubiony przykład to tzw. projekty akceleracyjne, są zarządzane przez Polską Agencję Rozwoju Przedsiębiorczości. Z jednej strony mamy duże firmy, które zgłaszają zapotrzebowanie na rozwiązanie konkretnych problemów. Z drugiej – operatora państwowych funduszy, do którego można je zgłaszać. Ten rozpisuje konkurs wśród start-upów. Najlepszy pomysł jest finansowany z pieniędzy niezależnych, np. przekazanych przez PARP. To funkcjonuje na niewielką skalę, ale te projekty się sprawdzają.
Jeśli mowa o finansowaniu, to część składki, którą płacimy do ESA, powinna wracać do polskich przedsiębiorstw. To nam się udaje?
Polska płaci ponad 30 mln euro rocznie. Ta kwota dzielona jest na trzy części. Pierwsza to projekty bezpośrednio przeznaczone dla polskich przedsiębiorstw. Nasz sektor kosmiczny jest jeszcze niedojrzały i potrzebuje wsparcia. Druga to są projekty opcjonalne. Każdy kraj może się zapisać do wielu takich projektów i je współfinansować. Jak już się na to zdecydujemy, to istotna część tej składki powinna trafić do polskich firm. Może to być za pośrednictwem innych dużych firm – głównych wykonawców projektów. Z tych dwóch źródeł udaje nam się dobrze czerpać środki. Wreszcie trzeca kupka to tzw. projekty obowiązkowe, czyli te, na które kraje członkowskie muszą się zrzucać. Tutaj są otwarte konkursy i wygrywają najlepsi. Mogą w nich startować podmioty z całej Europy i nie obowiązuje zwrot. Walczymy także tutaj i idzie nam to coraz lepiej. Są jeszcze niezależne źródła, jak programy Copernicus czy Galileo. To formalnie projekty unijne, ale zarządzane przez ESA. Oczywiście część składki w każdym z woreczków idzie na obsługę działalności ESA.
Czy to nam się opłaca?
W porównaniu z innymi programami wsparcia innowacji w Polsce – bardzo. Oprócz pieniędzy, które do nas wracają, ESA jest zobowiązana do tego, by każdy z programów był zarządzany przez jej eksperta. To jest ktoś, kto opiekuje się kontraktem i w razie trudności stara się skierować go na odpowiednie tory. To często jest nieoceniona pomoc w zarządzaniu projektami. Taki „project officer” pokazuje, jak się powinien rozwijać dany produkt lub technologia, a na poszczególnych etapach organizowane są odbiory.
No i ESA ma ściśle zdefiniowane potrzeby, tzw. roadmap technologiczny. Agencja wie, kiedy dane produkty będą miały rynek zbytu. Jak roztropny menedżer najpierw finansuje rozwój technologii, potem produktów, a wreszcie zapewnia zbyt dla nich w misjach kosmicznych. Z tego powodu firmy wchodzące w jej łańcuch dostawców mają duże prawdopodobieństwo odniesienia sukcesu na tym rynku. To nie są badania, które są odstawiane na półkę.
Mówi pan, że w ciągu dwóch dekad Hiszpania odniosła duży sukces w technologiach kosmicznych. Jest szansa powtórzenia tego w Polsce?
Przez 20 lat dużo się zmieniło. Teraz nasz sukces możemy budować na pewnej kolejnej zmianie rynkowej, trendzie, który niektórzy określają jako Space 4.0. Pojawiają się prywatne przedsięwzięcia kosmiczne, które zaczynają być opłacalne. Duży kapitał, także typu venture, zaczął wchodzić w technologie kosmiczne. Ten kapitał działa bardziej ryzykownie, nie przestrzega reguł wielkich agencji kosmicznych i jednocześnie chce dostarczać usługi na ziemi.
Mówi pan o USA.
Te środki pojawiły się też w Europie, choć w mniejszej skali. Ale i Stary Kontynent ma swoje sukcesy. Polacy w Finlandii założyli firmę ICEYA. Ta firma wystrzeliła pierwszego satelitę w styczniu tego roku. Do końca 2020 r. chcą mieć ich na orbicie 20. Przez trzy lata zbudowali satelitę z niczego. I zaczęli działalność komercyjną. Tak dynamicznie rozwijających się młodych firm jest w Europie kilkadziesiąt.
Hiszpania wykorzystała 20 lat temu trend silnego uniezależniania się Europy od Stanów Zjednoczonych w kwestii kosmosu. I wtedy okazało się, że jest zapotrzebowanie ESA na nowe firmy, bo ich w Europie było zwyczajnie za mało. Hiszpania postawiła na sektor okołowojskowy i ściągnęła do siebie dużych graczy międzynarodowych, jak Airbus. Tak powstało kilka dużych firm, które już dobrze są osadzone w projektach ESA i mocno wchodzą na rynki innych krajów. Jeśli my dostrzeżemy obecne trendy, to sukces można powtórzyć.