No, sam już nie wiem. Może to ze mną jest coś nie tak?”. Założę się, że niejeden czytelnik stawiał sobie nieraz takie właśnie pytanie. Ja zadaję je sobie regularnie. Na przykład po jakiejś burzliwej rozmowie o gospodarce albo o polityce. Psychologowie radzą w takiej sytuacji zastanowić się, czy oto nie padamy ofiarą wyjątkowo perfidnej przemocy psychicznej. Zwanej w literaturze fachowej jako „gaslighting”. Gaszenie płomienia.
Dziennik Gazeta Prawna



Pojęcie narodziło się w kulturze popularnej. W 1938 r. brytyjski dramaturg Patrick Hamilton napisał sztukę pod tytułem „Gas Light”. Akcja rozgrywała się w XIX-wiecznym Londynie. Wiktoriańskim, zamglonym i pełnym ukrytej perwersji. Pochodzący z wyższych sfer bohater o imieniu Jack doprowadza tam do obłędu swoją żonę Bellę. Robi to powoli i bardzo systematycznie. Jego podstępny trick to manipulowanie gazowym oświetleniem. Systematycznie i celowo je przyciemnia, a gdy żona się na to skarży, Jack twierdzi, że przecież wszystko jest w porządku. Z biegiem czasu kobieta zaczyna wątpić w swoje możliwości percepcyjne i we własne zdrowie psychiczne. Powoli osuwa się w szaleństwo. W 1944 r. film na podstawie sztuki zrobił George Cukor. W 1961 r. „Gasnący płomień” był grany w polskiej telewizji w ramach słynnej „Kobry”.
Problem polega oczywiście na tym, że tego typu „Kobra” nie jest bynajmniej domeną XIX-wiecznego Londynu. Tortura podobna do tej z „Gasnącego płomienia” powtórzyć się może zawsze i wszędzie. W polityce czy gospodarce również. Amerykański komentator ekonomiczny „Bloomberga” Noah Smith napisał na przykład niedawno, że jego zdaniem takim ekonomicznym „gaslightingiem” było propagowanie przez zachodnie elity ekonomiczne zbawiennej wiary w wolny handel. Model był zawsze taki sam. Gdy ktoś kwestionował sens kolejnej rundy ułatwień w międzynarodowym przepływie kapitału, towarów czy usług, bezceremonialnie wysyłano go na pierwszy rok ekonomii uniwersyteckiej. A konkretnie do teorii przewag komparatywnych XIX-wiecznego myśliciela Davida Ricardo. Pamiętacie? W modelu Ricardo są dwa kraje: Portugalia i Anglia. Jeden produkuje towar nieprzetworzony (wino), a drugi dobro typu hi-tech (wtedy to było sukno). Portugalia i Anglia zaczynają handlować i wychodzi na to, że i jednemu, i drugiemu się to opłaca. Potem w XX- i XXI- wiecznych modelach zmieniają się tylko typy towarów. Ale ogólne przesłanie pozostaje takie samo. Im więcej wolnego handlu, tym lepiej. Dla wszystkich.
Tyle że w miarę postępów globalizacji zaczęło się pojawiać wiele namacalnych politycznych sygnałów przeczących tej tezie. Ucieczka miejsc pracy do krajów tańszych. Wyścig do dna pod względem standardów socjalnych pomiędzy krajami przyjmującymi i wysyłającymi kapitał. Za zamkniętymi drzwiami pojawiały się bardziej zniuansowane argumenty. Choćby taki, że nie da się powiedzieć, jakoby kraj X dorobił się na liberalizacji. Bo w praktyce znaczyło to raczej, że większość mieszkańców kraju X straciła na liberalizacji, lecz zyski (widoczne w statystykach per capita) zgarniała niewielka mniejszość posiadaczy kapitału w kraju X. Zaczęły się narzekania, że liberalizacja handlu międzynarodowego prowadzi prostą drogą do zniżania standardów ekologicznych w skali świata. I tak dalej.
Oficjalnie i przy włączonych jupiterach miażdżąca większość ekonomistów oraz elit opiniotwórczych mówiła o zbawiennym wpływie dalszej liberalizacji. Jeśli pamiętacie zeszłoroczne przepchnięcie kolanem umowy CETA, to wiecie, że w tym temacie niewiele się zmieniło. A gdy tylko ktoś próbował się temu przeciwstawić, to „gaszono płomień”. Mówiono, że to, co widzi i czego się boi, to wytwór jego chorej wyobraźni. Zarzucano oszołomstwo i nieuctwo. Strach przed nowoczesnością i wstecznictwo. Bo przecież każdy wie, że 2 plus 2 równa się 4.
W ten sposób zamordowane zostało zaufanie. Do ekspertów. Do elit. Do klasy politycznej. Skutki widzimy w wielu krajach zachodnich od paru lat. Może to się jeszcze jakoś sklei. Ale łatwo nie będzie. Pamiętajmy, że tu rozegrała się prawdziwa „Kobra”.