Ekonomia też ma swoje płaskie ziemie i lewoskrętne witaminy C. Trzeba na nie uważać, bo wypaczają obraz rzeczywistości.
Magazyn DGP 5.01 / Dziennik Gazeta Prawna
Gospodarka – szalenie skomplikowany system naczyń połączonych, gdzie delikatne wahnięcie poziomu w jednym z nich może wywołać sztorm w innych. Siłą rzeczy dziedzina – ekonomia właśnie –która stara się opisać taki niewdzięczny przedmiot badawczy będzie posługiwać się uproszczeniami, uogólnieniami i modelami do wytłumaczenia zjawisk, które w tym systemie zachodzą.
Chociaż każda nauka potrzebuje uogólnienia, trzeba być wobec nich ostrożnym, bo często za cenę przystępności zaciemniają one bardziej skomplikowany obraz, jaki się za nimi kryje – już nie mówiąc o tym, że mogą być kompletnie nietrafionym opisem rzeczywistości. Dobrym przykładem jest związek między słabą walutą a konkurencyjnością eksportu. Praktycznie w każdym tekście o słabnącym złotym można przeczytać, że wzbudza on radość naszych eksporterów. Ale czy na pewno?
Polowanie na tanie gwoździe
Intuicja stojąca za tym poglądem jest bardzo silna: jeśli coś jest tańsze, ludzie chętniej to kupują. Jeśli więc na skutek osłabienia złotego zagraniczny kupiec będzie mógł nabyć za 1 tys. euro nie 100, ale 120 paczek gwoździ, teoretycznie ich eksport powinien wzrosnąć (a wraz z gwoźdźmi na atrakcyjności powinna zyskać większość produktów znad Wisły). Jednak jak niedawno zauważył jeden z badaczy brukselskiego think tanku Bruegel (w artykule „Falling Pound might not bring UK trade balance boost” – „Słabnący funt może nie poprawić bilansu handlowego Zjednoczonego Królestwa”), proces ten nie zachodzi wszędzie, a przynajmniej nie wszędzie z podobną intensywnością.
Ekonomiści oczywiście postanowili to zbadać. W tym celu stworzyli osobne narzędzie badawcze, jakim jest wskaźnik przeniesienia. Pokazuje on relację między zmianą kursu waluty krajowej a cenami towarów i usług. Gdyby każda zmiana kursu powodowała proporcjonalną i natychmiastową zmianę cen, wskaźnik ten powinien wynosić 1.
O ile jednak ktoś nie sprawdza ceny polskich gwoździ kilka razy dziennie, może nie wychwycić od razu okazji. To pierwsza uwaga do związku kursu walutowego z poziomem wymiany handlowej: rynek potrzebuje czasu, aby zarejestrować zmianę i się do niej zaadaptować. Dotychczas przyjmowano, że proces ten zajmuje około roku – stąd też artykuł z Bruegela, bowiem od czasu referendum w sprawie wyjścia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej minął już ponad rok, funt się osłabił, ale znacznej poprawy w bilansie handlowym kraju nie widać.
Co więcej, jak wynika z niektórych badań, wskaźnik często przyjmuje niewielkie wartości oraz że kiedyś były one większe niż obecnie. Jak pokazali Patrice Ollivaud, Elena Rusticelli oraz Cyrille Schwellnus z OECD (zrzeszającego zamożne państwa), w 9 z 11 badanych przez nich krajów efekt ten był silniejszy w latach 1970–1992 niż między 1993 a 2014 r. Warto przy tym zauważyć, że ekonomiści ci nie atakują podstawowego założenia, jakie kryje się za tą intuicją – że ludzie chętniej kupują tańsze produkty – tylko zastanawiają się, w jakim stopniu ceny odzwierciedlają zmiany w kursie.
Skoro jednak ten efekt słabnie wraz z upływem czasu, to trzeba się zastanowić, co się zmieniło w mechanizmach rządzących gospodarką? Przede wszystkim: łączenie słabej waluty z impulsem dla eksportu czyni ukryte założenie, że np. polscy producenci będą wyceniać swoje towary w złotym. Często jednak bywa tak, że stosują ceny z kraju docelowego, biorąc w ten sposób ryzyko kursowe na siebie. Trzymając się przykładu z gwoźdźmi: jeśli producent sprzedaje paczkę za 10 euro, to po przeliczeniu na złote raz dostanie za nią 43, a raz 39 zł. Z punktu widzenia zagranicznego kontrahenta gwoździe kosztują jednak tyle samo, nie powstaje więc zachęta, aby kupić ich więcej.
Na efekt przeniesienia wpływ ma również polityka banków centralnych. Jeśli podmioty rynku spodziewają się powolnego i stabilnego wzrostu cen na przestrzeni jakiegoś czasu – a stabilność cen jest podstawowym celem polityki banków centralnych – nie czują potrzeby nagłego podnoszenia cen, bo wiedzą, że obecne różnice odbiją sobie w przyszłości.
Do tego dochodzą inne względy, jak np. typ produktu, o którym mówimy. Jakość gwoździ na całym świecie jest mniej więcej taka sama, więc ich niższa cena faktycznie może zachęcić kogoś do zmiany dostawcy (jeśli obniżka wynika z kursu danej waluty). Ale jeśli kupujemy maszyny do zaawansowanej fotolitografii (do produkcji procesorów), to w grę wchodzi jakość – a wtedy przełykamy mocne euro i po prostu zamawiamy taki sprzęt u Holendrów.
Znów te łańcuchy wartości
Znaczenie efektu przeniesienia maleje także w Polsce, co bada Narodowy Bank Polski i opisuje w cyklicznym raporcie o mechanizmach transmisji polityki pieniężnej. O ile w 2008 r. wskaźnik ten wyniósł 0,21, o tyle w 2015 r. było to 0,07. Co więcej, autorzy tego samego raportu wyliczyli też wpływ kursu na samą wielkość importu i eksportu. I okazuje się, że jest to jeden z najmniej liczących się czynników. Zmiana wolumenu importu tylko w 6 proc. wynika ze zmian kursu, w przypadku eksportu jest to 7,8 proc. Dla porównania: jeszcze przed wejściem Polski do UE zmiana wielkości eksportu aż w 30 proc. wywoływana była przez zmianę kursu.
Dziś i w imporcie, i w eksporcie najważniejsze są tzw. czynniki zewnętrzne. Przy czym w eksporcie dominują, bo odpowiadają za ponad 68 proc. zmiany. NBP tłumaczy to coraz większym znaczeniem globalnych łańcuchów wartości dla polskiej gospodarki, czyli GVC (global value chains). Pojęcie to odzwierciedla fakt, że wytworzenie każdego produktu to proces etapowy: najpierw trzeba go zaprojektować, potem sprowadzić surowce, stworzyć z nich półfabrykat, z którego dopiero powstaje finalny produkt. Na każdym etapie łańcucha do wytwarzanego towaru dodawany jest jakiś ułamek jego wartości; słowo „globalne” oddaje to, że mogą się one odbywać w różnych częściach globu.
Dlaczego jest to ważne z punktu widzenia rozważań o wpływie kursu na handel zagraniczny? Bo żeby wyeksportować półfabrykat, zakład produkcyjny musi najpierw zaimportować surowiec. W ten sposób efekty kursowe – tańsza waluta to silniejszy eksport i słabszy import – niejako się niwelują. W takiej układance kurs walutowy przestaje mieć istotne znaczenie. – Jeśli to, co się u nas produkuje, jest wmontowane w globalny łańcuch wartości, to ceny przestają odgrywać znaczącą rolę dla wolumenów eksportu i importu – mówi prof. Robert Kelm z Uniwersytetu Łódzkiego.
Jak dodaje naukowiec, znaczenie kursu dla wymiany zagranicznej maleje również przez to, że jeśli dana firma ulokowała w Polsce zakład, to będzie realizować dany etap produkcji bez względu na siłę złotego. Kolejnym czynnikiem jest to, że konsumenci czasami wybierają produkty droższe, ale lepsze – takich klientów perspektywa tańszych towarów z innego kraju nie skusi.
Mówiąc o zależności wymiany handlowej od kursu, należy również pamiętać o dodatkowym czynniku – że dany kraj większość eksportu może rozliczać w jednej walucie, a większość importu w innej – tak jak ma to miejsce w Polsce, gdzie surowce energetyczne i import z Azji rozliczamy w dolarach, ale nasze towary trafiają najczęściej do UE, więc otrzymujemy za nie euro. – Dlatego z naszego punktu widzenia najkorzystniejsza jest sytuacja, w której złotówka jest słaba wobec euro, ale silna wobec dolara – mówi dr Piotr Maszczyk ze Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie.
Rozluźnienie relacji między kursem waluty a wymianą handlową nie pozostaje bez wpływu na sposób, w jaki tłumaczymy zjawiska gospodarcze. Profesor Kelm na podstawie swoich badań stawia tezę, że silne osłabienie złotego na przełomie lat 2008 i 2009 niekoniecznie pozwoliło naszej gospodarce pozostać zieloną wyspą (zazwyczaj to, że Polska przeszła przez kryzys suchą stopą, tłumaczy się ówczesnym wzrostem eksportu). Prawdą jest, że korzystne saldo handlu zagranicznego uratowało nam wtedy gospodarczy wzrost, ale nie było ono wywołane bezpośrednio osłabieniem złotego. – Widać to w kształtowaniu się relacji eksportu do popytu zagranicznego. Gdy złoty się osłabił, relacja eksport – popyt rzeczywiście lekko wzrosła, lecz ta zmiana była minimalna. Co oznacza, że wpływ kursu walutowego był, ale słabiutki – mówi prof. Kelm.
Gwoli ścisłości warto dodać, że powstają również badania, które pokazują, że w dłuższej perspektywie czasowej słabszy kurs stanowi impuls dla eksportu; taką tezę znajdziemy m.in. w opracowywanym przez Międzynarodowy Fundusz Walutowy raporcie „World Economic Outlook”, wydanie z 2015 r.
Skąd się biorą pieniądze
Inny ekonomiczny mit, który został obalony w ostatnich latach, to ten, według którego bank, zanim udzieli kredytu, musi zebrać depozyt. To bodaj jedna z najbardziej powszechnych teorii działania bankowości: bez oszczędności, jakie ludzie i firmy gromadzą w bankach, nie da się prowadzić akcji kredytowej, bo to pieniądze z tych lokat finansują bankowe pożyczki.
Banki nie są jednak tylko pośrednikami (pożyczają to, co zbiorą od klientów) albo – jako cały system, działając wspólnie – mogą kreować pieniądz. Bo bank, finansując pierwszy kredyt z uzyskanej lokaty, przelewa go na rachunek kredytobiorcy w innym banku, w którym staje się on depozytem. I pod niego ten inny bank (traktując go jak depozyt) może udzielić kolejnego kredytu. W ten sposób na bazie pierwszej lokaty można udzielić wielu kredytów na dużo większą kwotę niż ta lokata. Ale za każdym razem od takiego depozytu trzeba odprowadzić rezerwę obowiązkową do banku centralnego (na potrzeby zabezpieczenia płynności systemu), więc kreacja pieniądza jest ograniczona. Im więcej banki komercyjne muszą odprowadzać do banku centralnego, tym mniejsza kreacja. To tzw. mnożnikowa teoria kreacji pieniądza.
Ale jest jeszcze jedna, która przez wiele lat była teorią wyklętą. Pisali o niej już tacy ekonomiści jak Joseph A. Schumpeter (chociaż najlepszy wykład dał James Tobin w artykule z 1963 r. „Banki komercyjne jako twórcy pieniądza” – „Commercial Banks as Creators of Money”), ale w podręcznikach ekonomii raczej ją pomijano, skupiając się na dwóch poprzednich. Jednak w ciągu ostatnich trzech–czterech lat to właśnie ona zrobiła zawrotną karierę. Bo brzmi jak herezja i sugeruje, że komercyjne banki są w stanie indywidualnie same tworzyć pieniądz w gospodarce, a banki centralne mają na to ograniczony wpływ.
Jednak w odróżnieniu od pozostałych dwóch tę udało się udowodnić empirycznie. A zakłada ona, że aby udzielić kredytu, bankowi nie jest potrzebny depozyt. Nie musi go pozyskać od swoich klientów, nie potrzebuje też przelewu z innego banku. Bank może wykreować pożyczkę z niczego. „Z powietrza”, jak określił to ekonomista Richard A. Werner w pracy „Czy banki tworzą pieniądze z niczego – teorie i dowody empiryczne” („Can Banks Individually Create Money Out of Nothing? – The Theories and the Empirical Evidence”).
Werner we współpracy z jednym z lokalnych banków spółdzielczych z grupy Raiffeisen (konkretnie z bawarskim Raiffeisenbank Wildenberg eG) przeprowadził eksperyment. Sprowadzał się on do udzielenia 200 tys. euro kredytu i prześledzenia, jak wpłynie to na bankowy bilans. Do eksperymentu wybrano mały bank. Po pierwsze dlatego, że duże odmówiły współpracy, zasłaniając się procedurami i ochroną własnych systemów IT. Po drugie – kwotę kredytu o tej wielkości łatwiej było monitorować w bankowym bilansie. Całość była skrupulatnie dokumentowana, łącznie z filmowaniem zachowania pracowników banku udzielających kredytu. Chodziło m.in. o to, by mieć pewność, czy zostanie wydana jakaś dyspozycja pozyskania środków, które miałyby sfinansować kredyt. Werner opisuje, że nie było żadnych opóźnień w udzielaniu kredytu, całość trwała krótko (ok. 35 min), a pożyczkobiorca odnotował zaksięgowanie żądanej kwoty na swoim rachunku bieżącym. Gdyby jednak pierwsze dwie teorie były prawdziwe, to zanim dostałby te pieniądze, ktoś inny w małym bawarskim banku musiałby złożyć porównywalny depozyt, ewentualnie powinien nastąpić jakiś transfer z zewnętrznego rachunku, np. od innego banku. Ale nic takiego się nie stało, choć po stronie pasywów w bilansie – tam, gdzie banki zapisują wartość depozytów – pojawiła się kwota 200 tys. euro. „W procesie przekazywania pożyczonych pieniędzy na rachunek bankowy kredytobiorcy bank nie przelewał ich z innych wewnętrznych lub zewnętrznych kont (...). Zamiast tego okazało się, że bank wykreował fundusze poprzez uznanie depozytu na rachunku kredytobiorcy. Co jest zgodne z teorią kreacji kredytu” – pisze Werner.
Badanie Wernera nie jest jedynym, które kwestionuje klasyczne podejście. To, że jest dokładnie przeciwnie, niż się powszechnie sądzi, i że to kredyt tworzy depozyt, a nie odwrotnie, kilka miesięcy przed publikacją Wernera napisano w pracy wydanej przez nie byle kogo – bo przez Bank of England. Chodzi o artykuł „Powstawanie pieniądza we współczesnej gospodarce” („Money Creation in the Modern Economy”). „Ilekroć bank udziela pożyczki, tworzy jednocześnie pasujący depozyt na rachunku bankowym kredytobiorcy, tworząc w ten sposób nowe pieniądze” – piszą autorzy tekstu. Idą dalej, rozprawiając się z mnożnikową teorią kreacji pieniądza. W myśl tej teorii bank centralny może wpływać na wielkość akcji kredytowej, ustalając wielkość rezerwy obowiązkowej, jaką banki komercyjne mają mu wpłacać od gromadzonych depozytów. Im większa stopa tej rezerwy, tym mniejszy mnożnik (każdy transfer „bazowego” depozytu szybciej go zmniejsza). Ale tu też jest na odwrót: to, ile komercyjny bank zapłaci bankowi centralnemu, jest pochodną wielkości akcji kredytowej, skoro to od wielkości kredytu zależy wielkość depozytu.
„Teoria mnożnika pieniądza może być użytecznym sposobem na zaprezentowanie związku pieniądza i bankowości w podręczniku ekonomicznym, ale nie jest to dokładny opis tego, w jaki sposób pieniądze powstają w rzeczywistości. Zamiast kontrolować ilość rezerw, dziś banki centralne zazwyczaj realizują politykę pieniężną, ustalając ich cenę, czyli oprocentowanie” – uważają autorzy artykułu.
Nie będzie fabryk z niskich podatków
– Czy jeśli plan reformy podatkowej przejdzie, wasze firmy zwiększą inwestycje? Kto jest na tak, ręka w górę – to pytanie John Bussey, redaktor „Wall Street Journal”, zadał prezesom dużych amerykańskich firm tłumnie zgromadzonym na spotkaniu z Garym Cohnem, szefem doradców ekonomicznych prezydenta Donalda Trumpa. Była połowa listopada, za kilka tygodni amerykański Kongres miał się zająć jedną z największych reform podatkowych w historii USA. Sprowadza się ona do radykalnego obniżenia stawek podatków, w tym podatków dochodowych firm właśnie. Główny argument jej zwolenników: niskie podatki to więcej pieniędzy w firmach, a więcej pieniędzy to więcej inwestycji. A skoro więcej inwestycji – to i szybszy gospodarczy wzrost.
Reakcja na pytanie Busseya była jednak daleka od tej, której mógłby oczekiwać Cohn. Zamiast spodziewanego lasu rąk, w górze pojawiło sie ich jedynie kilka. – Dlaczego inni tego nie robią – rzucił zakłopotany polityk. „Niespodziewana reakcja najważniejszego doradcy Trumpa na zachowanie dyrektorów generalnych, które nie było takie, jakiego oczekiwał” – skwitowała Heather Long z „Washington Post”. „Gary Cohn znalazł się w niezręcznej sytuacji, gdy prezesi zdołali zbić jeden z największych argumentów za planem podatkowym” – pisał Bob Bryan z BusinessInsider.com.
Przy okazji w ten sposób zakwestionowana została jedna z klasycznych teorii, pielęgnowana zwłaszcza przez liberałów. Zgodnie z nią zmniejszenie podatkowych ciężarów powinno stymulować rozwój inwestycji. Jeśli nawet nie bezpośrednio, to z pewnością dodatkowy kapitał gospodarkę wesprze. Bo jeśli przedsiębiorca jedynie trzyma dodatkowy zysk na koncie, to korzysta na tym bank, który przecież – zgodnie z klasyczną teorią – wykorzysta ten depozyt do kreowania akcji kredytowej. A gdyby nawet tych pieniędzy przedsiębiorca nie trzymał w banku, tylko na przykład zainwestował na giełdzie – to też dobrze. Giełda i w ogóle rynek kapitałowy to – zwłaszcza w rozwiniętych gospodarkach – alternatywne miejsce do pozyskiwania finansowania na rozwój. Mówiąc inaczej, pieniądze naszego przykładowego przedsiębiorcy mogą zostać ulokowane w akcje firmy, która potrzebuje kapitału, by rosnąć.
To wszystko wygląda dobrze, ale nie ma zbyt wielu dowodów na to, że działa. Za to są mocne poszlaki, że nie tylko nie działa, ale i zwiększa nierówności społeczne. Przeciwnicy reformy podatkowej Trumpa ten właśnie argument podnoszą najczęściej: to najbogatsi najwięcej zyskają na obniżeniu podatków, nieproporcjonalnie więcej niż tak hołubiona przez administrację Trumpa klasa średnia.
To, że teoria nie działa, widzimy na naszym własnym podwórku. Jedną z pierwszych decyzji rządu PiS było obniżenie stawki podatku dochodowego dla najmniejszych firm z 19 na 15 proc. Decyzja weszła w życie z początkiem 2017 r.
Co się stało z inwestycjami? Niezbyt wiele. Polska zaczęła pod tym względem negatywnie odstawać od innych krajów regionu. Owszem, inwestycje u nas stopniowo rosły w 2017 r., ale bardzo niemrawo i głównie za sprawą sektora publicznego. Firmy prywatne zabierały się do tego jak pies do jeża. Inwestycje w III kwartale 2017 r. (ostatnie dostępne dane) wzrosły o 3,3 proc. Dla porównania na Węgrzech w tym samym czasie wzrost wynosił już 19 proc. (co było wywołane w dużym stopniu efektem niskiej bazy z poprzedniego roku), a Czesi mogą pochwalić się ponad 8-proc. wzrostem.
Firmy w Polsce nie inwestują mimo rekordowo dobrych wyników. Około 18 tys. największych polskich firm, zatrudniających 50 i więcej osób, przez trzy kwartały ubiegłego roku zarobiło na czysto 111,5 mld zł, o ponad 5 proc. więcej w porównaniu z poprzednim rokiem. Tak wysokiego zysku w takim okresie jeszcze nie miały. W tym samym czasie ich wydatki inwestycyjne wyniosły 80 mld zł i były ledwie o 1 proc. większe niż rok wcześniej. Nie działa też ta część teorii, w której pieniądze niektórych służą do finansowania inwestycji innych via bank i jego kredyt. Według danych NBP w listopadzie 2017 r. wartość kredytów inwestycyjnych dla firm wynosiła 58,7 mld zł i była mniejsza o 1,2 mld zł niż rok wcześniej. Kredyt nie rośnie, choć faktycznie byłoby z czego go finansować. Bo depozyty przedsiębiorstw na koniec listopada były łącznie warte 265,7 mld zł – o 9,7 mld zł więcej niż w listopadzie 2016 r.
Na tych przykładach widać, że pieniądze to za mało, żeby podjąć inwestycyjne ryzyko. I żadna obniżka podatków tego nie zmieni. U nas widać to szczególnie jaskrawo, bo jest wiele innych przesłanek, dla których firmy powinny zacząć inwestować. Choćby taka, że mają coraz większe problemy z pozyskaniem nowych pracowników. To powinno ich skłaniać do szukania innych sposobów zwiększania produktywności, by zaspokoić rosnący popyt. Czyli do kupowania np. nowych maszyn i urządzeń. Ale tego nie robią. – Dość trudno podjąć decyzję o inwestowaniu, kiedy nie wiadomo, czy nie jest szykowane rozwiązanie na miarę zakazu handlu w niedziele. Ale może być inny powód: firmy mogą nie chcieć przestojów w produkcji, bo koniunktura jest bardzo dobra. A modernizacja linii produkcyjnej wiązałaby się z przestojem – ocenia Piotr Bielski, ekonomista BZ WBK.
Jaki z tego wniosek? Jeśli ktoś wierzy, że dając ulgę podatkową albo zmniejszając podatki, skłoni firmy do inwestowania, choć te się tego zwyczajnie boją – wierzy w mit. Tak jak ten, kto będzie mówił o dobroczynnym efekcie osłabienia własnej waluty dla wzrostu eksportu i traktował to jako główny argument przeciwko wstąpieniu do strefy euro. Zależności w gospodarce nie zawsze są tak oczywiste, jakby się to wydawało na pierwszy rzut oka.
Chociaż każda nauka potrzebuje uogólnień, trzeba być wobec nich ostrożnym, bo często za cenę przystępności zaciemniają one bardziej skomplikowany obraz, jaki się za nimi kryje – już nie mówiąc o tym, że mogą być kompletnie nietrafionym opisem rzeczywistości. Dobrym przykładem jest związek między słabą walutą a konkurencyjnością eksportu. Praktycznie w każdym tekście o słabnącym złotym można przeczytać, że wzbudza on radość naszych eksporterów. Ale czy na pewno?