W czasie kryzysu ludzie zastanawiają się, gdzie się podziały ich pieniądze ulokowane na przykład w funduszach. Stratom częściowo jesteśmy winni my sami, bo masowo rzuciliśmy się do sprzedawania swoich aktywów w jednym czasie.
W 2008 roku właściciele różnych aktywów finansowych - zwłaszcza akcji posiadanych osobiście czy za pośrednictwem funduszy inwestycyjnych - doświadczyli ogromnych strat. Fundusze akcyjne straciły po 50-60 proc. wartości, ale i te mniej inwestujące w akcje - np. fundusze bezpiecznego wzrostu czy zrównoważone - też potraciły po kilkanaście procent. Stało się tak z oczywistej przyczyny: sprzedających było dużo więcej niż kupujących.
Panuje jednak pod tym względem sporo nieporozumień; nierzadka jest opinia, że ktoś ukradł nasze pieniądze, że to jakiś spisek, żeby np. wykupić tanio jakieś firmy. Te pseudoteorie są szczególnie popularne, kiedy media informują o zwyczajnych oszustwach na dużą skalę, jak ostatnio o rozpadzie piramidy finansowej niejakiego Bernarda Madoffa. Skala jego machinacji - mówi się o stratach rzędu kilkudziesięciu miliardów dolarów - jakkolwiek ogromna nawet dla miliardera, do strat na całym świecie ma się tak, jak mniej więcej jeden grosz do 100 złotych.

Skutki stadnej sprzedaży

Nikt nie ukradł naszych pieniędzy. To mit! W dużej mierze ukradliśmy je sobie sami. Zawdzięczamy to częściowo sobie samym dlatego, że masowo, panicznie - a to oznacza bezmyślnie - rzuciliśmy się do sprzedawania swoich aktywów w jednym czasie. I nastąpił krach! Problem bowiem polega na tym, że ludzie zazwyczaj kupują aktywa finansowe, kiedy ich ceny są wysokie i rosną, a sprzedają wtedy, kiedy ich ceny są niskie i spadają. Tak właśnie postąpiliśmy. Zupełnie odwrotnie niż Warren Buffett (jeśli komuś to nazwisko nic nie mówi, to jest Wikipedia) - i zupełnie inaczej niż w przypadku zwykłych towarów, kiedy ich niskie i spadające ceny zachęcają nas do zakupów. Przykładem jest choćby obecne polowanie na okazje i wyprzedaże zimowej odzieży.
W przypadku aktywów finansowych, takich jak akcje, niskie ceny nie zachęcają do kupna, lecz obniżają przekonanie, że na nich da się zarobić, jednocześnie wytwarzając opinię, że można tylko stracić: a nuż spółka zbankrutuje.
Dzieje się tak, bo wyniki różnych funduszy inwestycyjnych z przeszłości czy też wzrost cen akcji są podstawowym czynnikiem napływu pieniędzy na rynek akcji. Te pobudzające wyobraźnię wyniki ekstrapoluje się na przyszłość; liczymy na rychłe wzbogacenie. Postępując zgodnie z tą opartą na obserwacjach prawidłowością, znaczna część z nas kupowała akcje, kiedy zdążyły już gwałtownie podrożeć, a wtedy właśnie należało je sprzedawać. W 2007 roku i jeszcze nawet w 2008 roku aż kłuły w oczy reklamy różnych funduszy inwestycyjnych, mówiące, jakie to osiągały one stopy zwrotu. Sprzedawcy jednostek uczestnictwa w tych funduszach rzadko napomykali jednak, że świetne wyniki z przeszłości nie są żadną gwarancją ich powtórzenia się w przyszłości. Działając zgodnie ze wspomnianą wyżej prawidłowością stadną, sami pozbawiliśmy się bogactwa, bo zaczęliśmy panicznie umarzać, czyli sprzedawać jednostki funduszy, prowokując tym samym i pogłębiając spadki notowań na giełdzie. Wiemy przecież, co dzieje się na rynku, gdy jest dużo za dużo towaru do upłynnienia (tu: jednostek uczestnictwa w funduszach); ceny muszą spadać, i to gwałtownie.



Kto gra na zniżkę

Zauważmy, że w okresie największych spadków pisano tylko o tych, którzy sprzedają akcje. Tymczasem ktoś od nas wszystkie te aktywa kupował, one nie wyparowały. Czyli ktoś liczył, że na tym się dorobi. Może nie od razu, ale w przyszłości. Bo po co by kupował? Tu nie ma dobroczyńców! Ktoś postępował odwrotnie niż większość z nas - kupował, kiedy akcje taniały, licząc, że sprzeda je, kiedy zdrożeją. Gdyby nie było nabywców, to nasze udziały w przedsiębiorstwach warte byłyby dzisiaj zero, czyli nic. My zaś ponieśliśmy straty częściowo na własne życzenie! Trzeba było trzymać akcje w portfelach. Wtedy liczylibyśmy co najwyżej straty na papierze. Faktyczne straty ponosi się bowiem wtedy, kiedy coś sprzedało się taniej, niż kupiło.
Gdy następuje szybkie załamanie kursów giełdowych, prasa z lubością opisuje, o ile to światowi czy krajowi inwestorzy zbiednieli w ciągu jednego dnia albo miesiąca. Tytuły krzyczą: wyparowały miliardy czy nawet biliony złotych, dolarów, euro. Jak na listach gończych podpisuje się fotki rekinów finansjery, tworząc rankingi, który z nich stracił więcej - i powtarzając w duchu po cichu: a dobrze im! Otóż oni tak naprawdę nic na razie nie stracili, bo nie sprzedawali swoich udziałów. Wręcz przeciwnie, skupowali to i owo, aby zdobyć kontrolę nad nowymi firmami. Nadal zarządzają sami albo przez wynajętych menedżerów własnymi przedsiębiorstwami, bo wiedzą, że recesje z reguły dość szybko mijają, panika giełdowa także, zyski firm znów zaczynają rosnąć, a w ślad za nimi rosną też ceny akcji. I jeśli teraz ceny udziałów zaniżają wartość firm i to poważnie, to zaczną ją odzwierciedlać, kiedy pojawią się oczekiwania ożywienia. To zapewne zdarzy się za kilka miesięcy.
Odzwierciedla się w tym prawidłowość, że ceny akcji mają skłonność do powrotu do średniej wartości sprzed kilku lat, mówiąc w pewnym uproszczeniu - do średniej z całego cyklu koniunkturalnego. Z tego wnika wniosek, że wysokie wyceny zwiastują okres niskich wycen i odwrotnie - wyceny niskie czy wręcz zaniżone zapowiadają okres wycen wysokich. To wszystkim nam powinno dać do myślenia. Jeśli nie sprzedaliśmy jeszcze swoich zasobów akcji, to w przyszłości będziemy mieli szanse odrobić nasze papierowe straty.
Akcje należą do aktywów ryzykownych, bo ich ceny wahają się silnie w cyklu koniunkturalnym. Teraz wyceny są bardzo niskie. W Polsce historyczne porównania są utrudnione, bo transformację rynkową zaczęliśmy 20 lat temu (tak naprawdę zapoczątkował ją rząd Mieczysława Rakowskiego u schyłku komunizmu, choć on sam pewnie wyplułby ten termin). Ale w świecie, zwłaszcza w USA, gdzie giełda działała normalnie także i w czasie II wojny światowej, można sięgnąć głęboko w historię notowań giełdowych. Wynika z nich np., że oprocentowanie, jakie przynoszą obecnie dywidendy z akcji, jest w Europie i USA wyższe niż dochody z obligacji rządowych - zjawisko niezwykle rzadkie w ostatnich 50. latach. A różnica między oprocentowaniem obligacji przedsiębiorstw i obligacji skarbowych jest tak wysoka, jakby zbankrutować miało relatywnie tyle samo firm, co podczas wielkiego kryzysu lat 30 XX wieku. Zrobiło się naprawdę tanio. Najwięcej zarabia się na początku hossy; nie wiadomo tylko, kiedy się ona zacznie.



Jak zwyżka, to i zniżka

Aktywa finansowe są niczym innym jak formą roszczenia wobec towarów i usług, które w teorii ekonomii nazywa się łącznie dobrami. Najbardziej obszernym pojęciem (fachowo - agregatem) opisującym wytwarzanie tych dóbr jest produkt krajowy brutto (PKB). Kiedy wartość aktywów finansowych rośnie znacznie szybciej niż PKB, sugeruje to, że inwestorzy oczekują, iż PKB będzie w przyszłości rósł bardzo szybko - albo oznacza to, że te aktywa są przewartościowane, czyli wyceniane zbyt wysoko. Trudno sobie wyobrazić, że PKB rośnie w tempie ponad powyżej 20 czy 50 proc. rocznie, a tak w latach 2004-2006 potrafiły rosnąć w ciągu roku ceny akcji. Czy taka dynamika zysków korporacji mogła się utrzymać długo? Nic więc dziwnego, że ceny akcji spadły.

Za dużo kredytów

Podobnie jest z cenami domów czy generalnie nieruchomości. Jeśli ludzie pożyczają dużo pieniędzy na ich zakup - a tak było dotąd w Polsce - to podaż nie nadąża za popytem i ceny szybko rosną. Tak było do połowy 2007 roku. Właścicielom nieruchomości wydaje się wtedy, że są bogatsi, co może ich zachęcić do wyższych zakupów towarów konsumpcyjnych. Historia - nie tylko współczesna - pokazuje, że wtedy często zaciąga się zbyt dużo kredytów, licząc na to, że mieszkania będą nadal drożały i ewentualne długi w ostateczności uda się spłacić. A potem następuje spadek cen, spadek wartości nieruchomości, kłopoty ze spłatą kredytów i pojawia się pytanie: kto ukradł nasze pieniądze? W skali całego świata, niestety, my sami.