W najbliższych tygodniach zakończy się ponadroczna epopeja legislacyjna w sprawie zakazu handlu w niedziele. Pracodawcy są przeciw, związki zawodowe podzielone, Polacy na razie skołowani (bo przepisy są tak skomplikowane, że tylko nieliczni wiedzą, od kiedy i kto nie będzie mógł handlować), rząd robi wszystko, żeby zakaz był jak najmniej odczuwalny dla konsumentów (czyt. wyborców), Kościół się cieszy i kuje żelazo póki gorące – apeluje o rozszerzenie ograniczeń pracy także na inne zawody. To najlepszy moment do dokonania bilansu dotychczasowej batalii o niedzielny zakaz.



Ewidentny zwycięzca jest jeden – to NSZZ „Solidarność”. Nie chodzi tylko o to, że Sejm uchwalił obywatelski projekt przygotowany przez związek i wreszcie – po latach próśb i gróźb związkowców – niedziele będą wolne dla pracowników handlu (a przynajmniej części z nich). Równie ważne jest zwycięstwo psychologiczne. Na ostatniej prostej, po poprawkach posłów PiS, które w istotny sposób łagodziły zakaz (miał obejmować dwie niedziele w miesiącu), przewodniczący Duda zagrał va banque i powiedział publicznie, że to już nie jest projekt obywatelski, tylko projekt PiS, a poprawki posłów to głęboka rysa na współpracy związku z rządem. Jak widać, wziął przykład z osoby, która nosi identyczne nazwisko, i podjął decyzję, aby postawić się Nowogrodzkiej. I wygrał. Rząd ugiął się, przyjął rozwiązania, które docelowo przewidują wprowadzenie zakazu handlu w prawie wszystkie niedziele (z wyjątkiem siedmiu handlowych). Tym samym „Solidarność” pokazała, że nie jest tylko przybudówką partii, ale ma swoje cele i potrafi je przeforsować, nawet jeśli sojusznicze ugrupowanie ma inne zdanie w danej kwestii.
Rząd wychodzi z batalii o niedziele nieco obolały, ale z zabezpieczonymi tyłami. Nie jest tajemnicą, że obywatelski projekt był dla niego gorącym kartoflem. Suweren, szczególnie ten znad Wisły, nie lubi zakazów, nawet jeśli uzasadnia się je troską o rodzinę, wiarę i czas wolny. Ale słowo się rzekło – PiS popierał postulaty wprowadzenia zakazu i związkowcy powiedzieli: sprawdzamy. Na dodatek ograniczenia mocno wsparł Kościół, drugi największy beneficjent zmian, bo wszak „świątynie handlu” w sensie instytucjonalnym są przecież konkurencją dla działalności religijnej. Rządzący starali się wydłużać procedowanie nad zmianami, ale gdy jasne się stało, że ani „Solidarność”, ani hierarchowie kościelni nie odpuszczą, nie było już wyjścia. Posłowie wprowadzili więc zakaz, ale chroniący interesy państwa (otwarte mogą być m.in. stacje paliw, porty morskie, terminale, centra dystrybucyjne, sklepy na dworcach itp.). Jednocześnie zrobili naprawdę wszystko, aby Polacy (czyt. elektorat) jak najmniej odczuli różnicę w robieniu zakupów. Temu ma służyć m.in. etapowe wprowadzanie ograniczeń oraz 29 wyjątków od zakazu (w tym np. kioski, cukiernie, piekarnie, kwiaciarnie).
Z powodu tych ustawowych wyłączeń o pełnym zwycięstwie nie mogą mówić pracownicy. Skoro według szacunków ekspertów nawet 90 proc. placówek handlowych będzie mogło być otwarte w niedziele na zasadzie wyjątku, to część zatrudnionych w handlu może jednak nie zyskać wolnych niedziel (choć nie większość, bo te 10 proc. sklepów to placówki wielkopowierzchniowe, czyli najwięksi pracodawcy; z kolei znaczną część z tych 90 proc. stanowią placówki, w których handlować będzie mógł tylko sam właściciel). Dodatkowo przyjęcie restrykcji jedynie w handlu oznacza, że w najbliższym czasie na wolne niedziele (choćby dwie, a nie jak obecnie jedną w miesiącu) nie mogą liczyć inni pracujący w ostatni dzień weekendu, w tym np. zatrudnieni w branży transportowej, szpitalach, szkołach wyższych, w systemie zmianowym, hotelach, gastronomii. Rząd nie będzie się narażał wyborcom przez ograniczanie dostępności kolejnych usług.
Zatem zwycięstwo pracowników jest tak samo ambiwalentne jak porażka pracodawców. Dla właścicieli sklepów zakaz jest oczywiście złą informacją, ale już np. właściciele kin, restauracji lub ośrodków rekreacyjnych oraz organizatorzy imprez kulturalnych lub rozrywkowych mogą się spodziewać, że zakaz przysporzy im nowych klientów. Dodatkowo dopóki nie jest jasne, w jaki sposób na ograniczenia sprzedaży zareagują konsumenci, również pracodawcy z branży handlowej nie mogą być pewni wpływu obostrzeń na swoje biznesy. Teoretycznie na zakazie mogą zyskać np. małe osiedlowe sklepy, które w niedziele będą mogły być otwarte (jeśli za ladą stanie sam właściciel). Równie dobrze jednak ograniczenia mogą być dla nich gwoździem do trumny, jeśli sieciowi giganci wydłużą godziny otwarcia swoich placówek w piątki oraz soboty i będą kusić klientów nowymi promocjami. Ci ostatni mogą się przyzwyczaić, że przed niedzielą trzeba zrobić większe zapasy i do małych sklepów nikt w niedzielę nie zawita. Na tym polega paradoks wprowadzania zakazu handlu w niedzielę – to, czy nowe przepisy przetrwają i jak wpłyną na cały rynek, zależy od konsumentów, ale ich nikt o zdanie w sprawie obostrzeń nie pytał. To największy nieobecny całej batalii.