Dostałem najnowsze statystyki dotyczące sprzedaży nowych samochodów, z których wynika, że w pierwszej dziesiątce najchętniej kupowanych przez Polaków marek są aż trzej producenci klasy premium. To nie żart.
Magazyn DGP z dnia 3 listopada / Dziennik Gazeta Prawna/Inne
Dobra zmiana okazała się tak dobra, że kierowcy mają obecnie kieszenie wypchane forsą po brzegi i masowo przesiadają się ze swoich octavii, lagun i focusów do mercedesów, audi i BMW. Niedługo handlowcy będą rozwozili papier toaletowy do Rossmanów nowymi X3, a szef zmiany w podrzędnym zakładzie mięsnym dojeżdżał będzie do roboty merolem GLE, do którego wchodzi 500 kilo kaczych podrobów. Czy naprawdę już tak nam się przelewa? Otóż nie. Kupujemy auta premium, bo w ostatnim czasie bardzo staniały.
Owszem, jeżeli zajrzycie do cenników, to włos zjeży się wam na głowie. Sęk w tym, że prawie nikt nie kupuje dziś aut za gotówkę. Rządzą kredyt, leasing i wynajem. Do niedawna za 1500–2000 zł miesięcznie mogliście jeździć najwyżej białym golfem z materiałową tapicerką, pokrętłami zamiast przycisków i z silnikiem od sokowirówki pod maską. Dziś za taką kwotę możecie mieć naprawdę nieźle wyposażone audi albo BMW. Oczywiście tak naprawdę nie będzie wasze, bo po dwóch–trzech latach będziecie musieli oddać je dilerowi i zostaniecie z niczym, ewentualnie z kolejnym samochodem, za który trzeba będzie bulić co miesiąc 1500–2000 zł. Ale kogo to tak naprawdę dzisiaj obchodzi? Kiedyś auto było najważniejszym członkiem rodziny – z trudem zdobytym dobrem, na które trzeba było harować przez pierwszą połowę życia, a przez drugą stać po nie w kolejce. Znam takich, którzy swoje maluchy i poldki myli częściej niż własne dzieci. A gdy zmieniały właściciela (auta, nie dzieci), płakali rzewniej niż na pogrzebie własnych rodziców. Jednak dzisiaj samochód to po prostu narzędzie, które służy do przemieszczania się z punktu A do B, robienia zakupów, do pracy, a przede wszystkim – do wożenia dzieci między szkołą, basenem, baletem, lekcjami muzyki, chińskiego, jazdy konnej i garncarstwa starożytnego. Przeciętny mieszkaniec dużego miasta codziennie spędza w aucie od jednej do dwóch godzin, dlatego kompletnie się nie dziwię, że coraz częściej woli to robić w komfortowym, przyjemnie wykończonym wnętrzu jakiejś marki z wyższej półki. Nie rozumiem tylko, dlaczego najczęściej jest to BMW, audi i mercedes. Nie rozumiem, bo właśnie wysiadłem z nowego volvo XC60, które w wersji ze 190-konnym dieslem D4 i napędem na cztery koła możecie mieć na trzy lata za 1800 zł netto miesięcznie. I wierzcie mi – trudno znaleźć w podobnej cenie samochód, w którym tak przyjemnie spędza się czas.
No dobra, tak naprawdę musicie być przygotowani na 2000 zł netto miesięcznie, ale za to dostaniecie już wersję inscription ze znacznie lepszym wyposażeniem i doskonałą ośmiobiegową skrzynią automatyczną. Jeżeli lubicie SUV-y, to do niedawna taka kwota pozwalała wam na zakup najwyżej toyoty RAV-4, ewentualnie nissana quashqaia. Dziś możecie mieć za to volvo. I to nie byle jakie.
Zacznijmy od tego, że XC60 zjawiskowo wygląda. Owszem, przypomina większego brata XC90, ale jest smuklejsze i wyraźnie zgrabniejsze niż on. O ile nowe BMW X3 czy audi Q5 przypominają urodą Gerharda Schroedera, zaś mercedes GLC jest wymuskany jak Heidi Klum, to SUV Volvo jest typowym Szwedem – wysokim, szczupłym blondynem z kilkudniowym zarostem i bujną grzywką. Jest męski i delikatny jednocześnie. I nawet ja bym się za nim obejrzał na ulicy. I wierzcie mi – wy też.
Wnętrze to sztuka sama w sobie. Takich materiałów, takiego wykończenia, takiej dbałości o szczegóły i takich detali nie ma w żadnym innym samochodzie z tego segmentu. Nie żartuję. Być może Audi nieco mocniej dokręciło śruby w desce rozdzielczej Q5, ale jeśli chodzi o całokształt środka, to żaden konkurent nie dorasta XC60 nawet do rantów felg. Jest tu po prostu przyjemnie. Wygoda foteli i zakres ich regulacji, przestronność, kolorystyka, czytelność wskaźników – wszystko to sprawia, że mało istotne jest to, ile macie do przejechania i jak dużo czasu na to potrzebujecie. Tu się po prostu odpoczywa. Co prawda, na początku do szału doprowadzał mnie ciekłokrystaliczny ekran multimedialny, za pomocą którego obsługuje się w zasadzie wszystkie urządzenia pokładowe (aż dziw bierze, że kierunkowskazy i wycieraczki włącza się tu prostackimi dźwigniami przy kierownicy), ale po jednym dniu obcowania z nim wszystko stało się zrozumiałe i czytelne. Nie zniknęła tylko jedna rzecz – paskudne odciski paluchów z ekranu. Psują one piękno całej deski rozdzielczej mniej więcej w taki sam sposób, w jaki psia kupa potrafi zepsuć piękno białego dywanu w waszym salonie.
Największym zaskoczeniem okazał się jednak układ kierowniczy. O ile jeszcze kilka lat temu volvo prowadziły się równie finezyjnie, precyzyjnie i przewidywalnie jak taczki z przebitą oponą wyładowane gruzem, to wraz z nowym XC90 nastąpił wyraźny progres w tej dziedzinie. Modele S90 i V90 prezentują już niemal niemiecki poziom, zaś XC60... Sam nie wierzę, że to piszę, ale to jeden z najprzyjemniej prowadzących się SUV-ów. Można odnieść wrażenie, że mała kierownica połączona została z przednimi kołami za pomocą żywych nerwów. Spróbuję wam to wytłumaczyć jeszcze inaczej: gdy w gabinecie lekarskim igła dotyka waszego pośladka, to w waszym oku w tej samej mikrosekundzie pojawia się łza. Mniej więcej z taką szybkością i precyzją działa układ kierowniczy w XC60. Zawieszenie za to jest zupełnie normalne. Ani miękkie, ani przesadnie twarde. Niech was tylko ręka broni zamawiać 22-calowe felgi – owszem, auto świetnie się na nich prezentuje, ale przejazd przez każdą studzienkę kanalizacyjną powoduje palpitacje serca. A pokonanie wybrukowanej ulicy jest w tym wypadku porównywalne wyłącznie do zjechania po niej na fortepianie. 20 cali – to maksymalny rozmiar, jaki wam doradzam.
A skoro przy dobrych radach jesteśmy, to dorzućcie do miesięcznej raty 150 zł i wybierzcie mocniejszą wersję D5 z 235-konnym dieslem. Nie chodzi o to, że 190 koni w D4 to za mało – przeciwnie, dają sobie nieźle radę i w mieście, i na autostradzie. Sęk w tym, że ten samochód konstrukcyjnie jest tak dobry, że zasługuje na coś więcej. Szczerze mówiąc, to najbardziej zasługuje na ponad 300-konne benzynowe T6 albo hybrydowe 407-konne T8. Staszek z Volvo mi je odradzał, twierdząc, że D4 i D5 są optymalne do tego auta, ale z przykrością muszę stwierdzić, że się nie zna. Tak samo jak ci, którzy biegną do Mercedesa, BMW i Audi po kompaktowego luksusowego SUV-a, uznając, że to najlepszy wybór na rynku. Przykro mi, ale już nie.