Nigdy nie marnujcie dobrego kryzysu – lubił mawiać brytyjski premier Winston Churchill. Chodziło mu o to, by ze społecznych załamań i perturbacji wyciągać właściwe wnioski. Zmieniać modus operandi. Słowem – uczyć się na własnych błędach.
10 lat temu w Stanach Zjednoczonych – od zapaści dwóch wielkich funduszy hipotecznych Freddie Mac i Fannie Mae – rozpoczął się największy od lat 30. XX w. kryzys finansowy, który rozprzestrzenił się na cały świat. Do 2013 r. w samych tylko krajach rozwiniętych w jego rezultacie zlikwidowano ok. 7 mln miejsc pracy. Rok wcześniej kryzysowe straty w ujęciu globalnym szacowano na 15 bln dol. Powiedzieć, że to załamanie gospodarcze było dla świata przeżyciem traumatycznym, to tak, jakby nic nie powiedzieć.
Dla zwykłych ludzi – w odróżnieniu od cynicznych bankierów – krach okazał się tragedią. Statystycy z Oksfordu wyliczyli, że w latach 2008–2010 w USA, Kanadzie i Europie popełniono 10 tys. „ekonomicznych”, czyli powiązanych z załamaniem gospodarczym, samobójstw.
Ale czy ten krach sprawił, że my, zwykli ludzie, a więc konsumenci, lecz także inwestorzy, właściciele firm, wyciągnęliśmy z kryzysu jakieś nauki?
Nie. Zmarnowaliśmy ten kryzys.
W tej samej rzece
Tak – to my zmarnowaliśmy. Pomyślmy, co stanowiło przyczyny jego wybuchu. Błędy w polityce gospodarczej i pieniężnej? Fatalne koncepcje ekonomiczne i modele ekonometryczne mierzące ryzyko? Oczywiście, to też – do tego stopnia, że należą się temu osobne artykuły. Zanim jednak zaczniemy szukać winnych pośród elity – polityków, ekonomistów czy ekspertów – spójrzmy na zwykłych uczestników rynku. Ostatecznie, gdyby nie podejmowane przez nich błędne bądź pochopne decyzje, nie doszłoby do ogólnoświatowego załamania.
Kryzys rozpoczął się w USA od załamania na rynku pożyczek subprime, takich, których udzielano ludziom pod zakup nieruchomości, nawet jeśli ci wykazywali się niską zdolnością kredytową. Ktoś musiał te kredyty nie tylko dawać, lecz także brać. Dawali je zwykli doradcy finansowi, brali zwykli Amerykanie, nie zważając na ryzyko utraty pracy, nagłej choroby, na brak oszczędności czy chociażby na to, że ceny domów, które miały stanowić zabezpieczenie dla banków, nie mogą rosnąć w nieskończoność – bo przecież cudów nie ma. Na bazie tych łatwo dostępnych kredytów stworzono instrumenty pochodne, które miały rozproszyć i unieszkodliwić związane z nimi ryzyko w systemie finansowym. Kojarzycie skróty MBS, CDO i CDS? To właśnie skróty od nazw instrumentów, które miliarder Warren Buffett ochrzcił w końcu jednym wspólnym mianem – bronią masowej zagłady finansowej. Zamiast być towarem tanim i o marginalnym znaczeniu z punktu widzenia inwestorów, zaczęły na rynku uchodzić za żyłę złota. Inwestorzy rzucili się na nie, kierując się zapewnieniami sprzedawców i agencji ratingowych, a tłumiąc głos rozsądku i logiki. W tym samym czasie wśród konsumentów rosła zakupowa gorączka, bo kredyty na auto, nową pralkę i wakacje były na wyciągnięcie ręki. Wall Street było rozgrzane. Bańka pęczniała.
Nagle przyszło otrzeźwienie. Gdy wyszło na jaw, że derywaty to tylko sklecony przez bankierów pic na wodę, fotomontaż, bezwartościowe aktywa zaciążyły w inwestorskich bilansach. System finansowy zaczął trząść się w posadach. Gdy 15 września 2008 r. upadł bank Lehman Brothers, wszyscy wiedzieli, że kłopoty nie są przejściowe.
USA to największa gospodarka świata, dolar to wciąż najważniejsza waluta. Nic dziwnego, że kryzys szybko rozlał się na świat. W Europie naruszył integralność strefy euro i finanse publiczne. Wydatki państwowe, które do jego wybuchu wydawały się możliwe do sfinansowania za pomocą obligacji, okazały się nagle trudne do uniesienia. Kazus Grecji, która temu nie podołała, wszyscy znamy, ale do krajów z garbem nadmiernego zadłużenia zalicza się także m.in.: Włochy, Portugalię, Hiszpanię, Francję. Gdzie w tym wina zwykłych Europejczyków? To proste – czy to nie oni od dekad wybierali ekipy obiecujące im rozbudowę państwa opiekuńczego? Życie na kredyt – publiczny – zyskało demokratyczną legitymację. O ile spirala zadłużenia w kontekście indywidualnego konsumenta uchodziła może jeszcze za coś groźnego, to w kontekście finansów państwa zyskała neutralną nazwę „rolowania długu” i została przyjęta przez wyborców jako coś oczywistego. Wystarczyło jednak wytworzone za wielką wodą napięcie w systemie finansowym, by okazała się mirażem.
Więcej, więcej
Jest wiosna 2017 r. Gdyby prawdziwa była koncepcja homo oeconomicusa, człowieka racjonalnego, który nieustannie kalkuluje zyski i straty, mając na względzie własny interes, moglibyśmy snuć piękną opowieść o tym, jak to ludzkość wyciągnęła lekcję z wielkiego kryzysu i dokonała reformy swojego postępowania. Niestety jest inaczej. Mówi się, że nie można wejść dwa razy do tej samej rzeki. Myśmy z niej nawet nie wyszli.
Konsumenci Anno Domini 2017 wcale nie podchodzą ostrożniej do kwestii zadłużania się. Przeciwnie – co chwila biją w tej kwestii niechlubne rekordy. Kilka świeżych przykładów ze świata. W listopadzie 2016 r. w Wielkiej Brytanii zadłużenie gospodarstw domowych osiągnęło nienotowany wcześniej poziom 1,5 bln funtów, czyli 82 proc. PKB. W strefie euro już w 2015 r., po zaledwie czteroletnim odwrocie, do łask wrócił kredyt konsumencki i jego popularność dorównuje już poziomowi sprzed kryzysu. W Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych pęcznieją bańki edukacyjne, gdyż tamtejsi studenci jak leci dostają od państwa pożyczki na opłacenie czesnego. Niestety, nie wszyscy je spłacają. „Financial Times” prognozuje, że 66 proc. brytyjskich studentów nigdy nie odda tych pieniędzy. W USA bańka jest zaś tak wielka, że zagraża systemowi finansowemu – wartość kredytów studenckich to już ok. 1,2 bln dol.
Niechlubne rekordy biją także państwa, które w oczach wielu uchodzą za wzorce zrównoważonego rozwoju – Kanada i Szwecja. Zadłużenie gospodarstw domowych sięga w tej pierwszej niemal 100 proc. PKB, w drugiej – 87 proc. I rośnie. Główna przyczyna? Szalejące ceny nieruchomości. Takich statystyk można przytoczyć znacznie więcej. Większość z nich pokazuje, że zachodnie społeczeństwa nie pozbyły się mentalności skłaniającej je do życia ponad stan, która tkwi u źródła współczesnych problemów z gospodarką. Więcej, ta mentalność się wzmacnia i rozszerza. W czasie gdy Europa się amerykanizowała pod względem liberalnego podejścia do kredytu prywatnego, Stany Zjednoczone europeizowały się pod względem zadłużenia publicznego. Ich dług wynosi obecnie 19 mld dol., a więc ponad 100 proc. PKB. Ale to jeszcze nic – w październiku 2016 r. Międzynarodowy Fundusz Walutowy podał, że rekordową wartość osiągnęło łączne zadłużenie wszystkich państw świata – przekroczyło 152 bln dol. Oznacza to równocześnie, że inwestorzy, którzy na biznesach z rządami stracili miliardy, nie stali się od tego bardziej racjonalni. Wciąż skłonni są bez zmrużenia oka kupować państwowe obligacje, finansując socjal i niewydarzone plany inwestycyjne rządów świata, a na giełdzie wciąż cenią krótkoterminową spekulację kup-sprzedaj i lewarowanie ponad nastawione na dywidendy inwestowanie długoterminowe.
Ekonomista John Kenneth Galbraith przekonywał, że nasza pamięć finansowa to 20–30 lat. „Tyle czasu potrzeba na wyhodowanie nowej grupy ludzi zdolnych do samooszukiwania się” – pisał, ale chyba zbyt optymistycznie. Bo wystarczyła dekada, by ból lat 2007–2009 odszedł w niepamięć. Podobnie szybko wypierano wspomnienia o pęknięciu bańki internetowej lat 1999–2001, która doprowadziła do giełdowego krachu. A właściwie tak szybko zapominano o wszystkich krachach. Dacie wiarę, że w ciągu ostatnich trzech dekad można naliczyć kilkanaście różnych międzynarodowych kryzysów finansowych?
Ktoś może jednak powiedzieć: odczep się. Polacy nie są współodpowiedzialni za światową zawieruchę. Przynajmniej za tę ostatnią. W końcu nie doświadczyliśmy recesji, a jedynie spowolnienia. Nie bez kozery nazwano nas zieloną wyspą. Zachowywaliśmy się więc bardziej racjonalnie niż inni? Ekonomiści tłumaczą, że odporność Polski na kryzys finansowy była zasługą m.in. relatywnie rozsądnej polityki pieniężnej, konserwatywnych instytucji nadzorczych i niechęci małych oraz średnich firm do brania kredytów (bo nie ufały bankom).
To niewątpliwie świadczy o nas dobrze, ale nie wpadajmy w samozachwyt. Łączne zadłużenie sektora prywatnego (czyli zarówno firm, jak i gospodarstw domowych) regularnie u nas rośnie. Obecnie wynosi ok. 79 proc. PKB. Na tle innych państw Europy wypadamy dość dobrze, ale liczy się trend. Ten zaś wskazuje, że idziemy ścieżką, która inne społeczeństwa prowadziła ku klęsce – pamiętajmy, że w 2006 r. wspominany wskaźnik wynosił dla Polski jedynie 47,5 proc. PKB. O problemach z finansami publicznymi i presji na zwiększanie wydatków rządowych wspominać nawet nie trzeba.
Błąd – kiepski pedagog
Ale to, że byliśmy głupi przed kryzysami i pozostajemy głupi po nich, może nie być do końca naszą winą. Psycholodzy i ekonomiści behawioralni, a także neurobiolodzy przekonują, że – wbrew popularnemu przekonaniu – błędy, które popełniamy, nie mają walorów pedagogicznych. Jest tak ze względu na nasze ewolucyjne uwarunkowania.
Prof. Kelly Haws z Vanderbilt University w Nashville opublikowała w 2016 r. w „Journal of Consumer Psychology” badania dotyczące zdolności kupujących do kontrolowania impulsu zakupowego, kompulsywnego wydawania pieniędzy ponad to, na co pozwala domowy budżet. Haws poprosiła uczestników o wyliczenie przykładów zachowań z przeszłości, gdy byli w stanie powstrzymać się od impulsu, i takich, gdy im się to nie udało. Ku zaskoczeniu badaczki okazało się, że ci, którzy umieli wymienić więcej sukcesów, byli jednocześnie skłonni do większego zadłużania się niż ci, którzy pamiętali ich mniej. Najciekawsze jednak obserwacje dotyczyły osób, które najlepiej pamiętały swoje porażki. Wcale nie były one mniej chętne do dalszego zaciągania pożyczek. Dawne doświadczenia niczego ich nie nauczyły.
Neurobiolodzy przekonują, że błąd wprowadza w naszym mózgu zamieszanie, pseudomobilizację i dekoncentrację. „Po popełnieniu błędu mózg zaczyna się zastanawiać, dlaczego doszło do pomyłki. Zaczyna spekulować i opierać się na informacjach coraz niższej jakości. Zaczynamy w rezultacie wolniej myśleć, co nie przekłada się na większą skuteczność w działaniu” – tłumaczy w jednym z wywiadów Roozbeh Kiani, zajmujący się tymi zagadnieniami profesor New York University. Ale to nie koniec. Z badań przeprowadzonych na MIT wynika, że najwięcej uczymy się nie na własnych błędach, ale na sukcesach. Nasz mózg zapamiętuje to, co działa, a nie to, co nie działa. A więc repetitio mater studiorum, ćwiczenie rzeczywiście czyni mistrza, ponieważ każdorazowe dobre wykonanie danego zadania sprawia, że kolejnym razem będziemy jeszcze skuteczniejsi.
Oczywiście naukowcy nie twierdzą, że wyciąganie wniosków z porażek jest niemożliwe. To, czy się nam to udaje, czy też nie, wiąże się z naszą postawą. Badacze z Michigan State University przeprowadzili eksperyment, w którym uczestnicy mieli wskazywać środkową literę z długiej serii w rodzaju MMMMM albo NNMNN. Ciągi M i N zmieniały się, co sprawiało, że łatwo było o pomyłkę. Następnie pytano o indywidualne przekonania badanych na temat samej możliwości nauki na własnych błędach. Ci, którzy w nią wierzyli, faktycznie szybciej uczyli się poprawnie wykonywać zadanie. Defetyści byli w tym znacznie wolniejsi.
Problem w tym, że umiejętności rynkowe (zakupy, inwestycje, tworzenie innowacji, zakładanie firm) nie przypominają nauki jazdy na rowerze, gry na pianinie czy rozwiązywania łamigłówek. Rynek charakteryzuje się nieustanną zmiennością, a ta skutkuje brakiem złotych recept i wiecznie przydatnych umiejętności, których można się nauczyć przez proste powtarzanie. Nawet kilkukrotne bankructwo Nowaka nie oznacza, że w końcu, wyciągając lekcję z przeszłości, stworzy on kolejny Microsoft. Może on równie dobrze znaleźć się na ulicy.
To, że rynek wymaga nieustannej adaptacji, działań intuicyjnych i nie zostawia zbyt wiele czasu na naukę, daje jego uczestnikom bodziec do tego, by w momencie podejmowania decyzji nie myśleli za siebie, ale oglądali się na innych – w nadziei, że inni znają dobre rozwiązanie. Tak rodzi się mentalność stadna każąca rynkowym graczom podążać za trendem oraz akceptować popularne, choć błędne przekonania. A historia dostarcza mnóstwa dowodów, że mentalność stadna to zjawisko równie powszechne i częste, co szkodliwe. I że im większy chaos, tym łatwiej poddać się owczemu pędowi. Tylko jeden przykład. Ekonomiści Woochan Kim i Shang-Jin Wei w pracy „Mentalność stadna przejmuje ster w czasie kryzysu” przeanalizowali zachowanie inwestorów w czasie kryzysu azjatyckiego lat 1997–1998. Zauważyli, że przed kryzysem strategie inwestowania poszczególnych graczy na azjatyckich giełdach nie były jednorodne. W trakcie kryzysu doszło jednak do ich konwergencji – jedni inwestorzy zaczęli naśladować innych. Dominującą strategią stała się sprzedaż aktywów taniejących i kupno drożejących, podczas gdy, jak przekonują ekonomiści, prawdziwie opłacalną byłaby strategia odwrotna. „Mentalność stadna pcha inwestorów w złym kierunku i dodatkowo pogłębia kryzysy” – konkludują Kim i Wei.
Kruchość, odporność, antykruchość
Świadomość, że wciąż powtarzamy błędy, które prowadzą nas do kryzysów, jest trudna do zniesienia. Jeszcze trudniejsze jest zaakceptowanie faktu, że tak po prostu musi być. Zbiorowość nie podlega resocjalizacji, jeśli chodzi o niektóre zachowania ekonomiczne. Spokojnie można zmienić kanał, gdy ktoś w telewizji zacznie mówić o potrzebie „wielkiej społecznej zmiany” (a przede wszystkim, że jest możliwa dzięki „edukacji”), o konieczności odwrotu od „konsumpcjonizmu”, porzucenia „życia na kredyt” i „spekulacji”. Nawet jeśli zjawiska te uznajemy za negatywne, to – tak jak inne ludzkie wady – będą one istnieć zawsze i w zakresie, na jaki pozwolą otaczające je instytucje. Na przykład życie na kredyt w realiach papierowego pieniądza jest bardziej rozpowszechnione niż w realiach standardu złota, a spekulacja jest po prostu opłacalna, gdy rząd zmienia prawo na tyle często, że nie wiadomo, czy długoterminowe inwestowanie w akcje miałoby jakikolwiek sens.
Nie oznacza to, że należy całkowicie złożyć broń. Tłum się nie zreformuje. Ale jednostka tak. Psychologowie opisują mechanizmy, które utrudniają nam wyciąganie wniosków z porażek – np. wrodzony strach przed byciem w błędzie. Nawet przed samymi sobą często boimy się przyznać, że coś zrobiliśmy źle. Poradzimy sobie więc na rynku lepiej, jeśli sami nie będziemy się oszukiwać, ale także jeśli nie będziemy się na naszych błędach, porażkach i upadkach zbytnio koncentrować.
Ciekawą i przydatną perspektywę pomocną w odnalezieniu się w zmiennym świecie zaoferował Nicholas Nassim Taleb w książce „Antykruchość”. Jaką postawę możemy wykształcić w sobie wobec niespodziewanej zmiany, szoku czy kryzysu? Możemy być krusi, a więc nieprzygotowani i wyeksponowani na negatywne skutki takich zdarzeń. Wówczas byle podmuch nas złamie. Tacy byli ci, co zainwestowali w toksyczne aktywa albo wzięli na siebie zbyt duże kredyty. Możemy być odporni, uczyć się unikania pułapek. Wówczas przetrwamy. Tacy byli ci, co szerokim łukiem omijali doradców kredytowych i zbierali pieniądze na czarną godzinę. Ale, twierdzi Taleb, to nie odporność jest tym, co możemy w sobie wykształcić najlepszego, a właśnie antykruchość. Przypadkowe, nieprzewidziane zdarzenia wówczas będą dla nas źródłem potencjalnie większego zysku niż straty. Nie zmarnujemy ich.
„Są takie rzeczy, które na szokach korzystają; zdolne są rozwijać się w niepewnym, przypadkowym, nieuporządkowanym środowisku, kochają przygodę i ryzyko” – pisze Taleb. Co to oznacza konkretnie? W praktyce budowanie antykruchości może realizować się na przykład poprzez wybór właściwej profesji. Taleb przekonuje, że należy unikać takich, w których powodzenie zależy głównie od reputacji (ot, choćby bycia zawodowym ekonomistą), a nie od twardych umiejętności. Lepszy jest też zawód mechanika od pracy przy taśmie w fabryce (w razie kryzysu ludzie będą raczej naprawiać auta niż kupować nowe, a fabryki będą zamykane).
Ale Taleb nie sprzedaje złotych recept na życie czy przepisów krok po kroku. Radzi jednak, by każdy, kto chce popełniać mniej wielkich błędów, celowo operował w zmiennym środowisku. Powinniśmy działać, minimalizować okresy bierności, a także w kontrolowany sposób wystawiać się na ryzyko. Taleb robi tu analogię z siłownią – podnosimy tam ciężary, a więc wystawiamy nasze mięśnie i szkielet na dodatkowy wysiłek. Jeśli robimy to w odpowiedni sposób, wzmacniamy się, ponieważ nasze ciało odpowiada na nadwerężenie zgromadzeniem jeszcze większego potencjału energetycznego. W praktycznym życiu powinniśmy więc pozwalać sobie na małe pomyłki i traktować je jak eksperymenty niosące nowe informacje. Powinniśmy także... uczyć się na cudzych błędach tak, jak projektanci statków nauczyli się po katastrofie „Titanica”, że budowanie coraz większych okrętów nie jest właściwym kierunkiem.
W największym skrócie istotą antykruchości jest akceptacja tego, że świat się zmienia w sposób nie do przewidzenia. Zrozumienie tego faktu znacznie trudniej niż zwykłym ludziom przychodzi politykom i ekonomistom. To, jak zachowywali się w pokryzysowych latach – jak opornie reformowali swoje teorie, jakie programy gospodarcze wdrażali, jakie prawa ustanawiali – wskazuje, że być może nie są w ogóle do tego zdolni. I o tym wkrótce w ramach pokryzysowego podsumowania napiszemy.
Nadal lubimy żyć na kredyt. W listopadzie 2016 r. zadłużenie gospodarstw domowych w Wielkiej Brytanii osiągnęło nienotowany wcześniej poziom 1,5 bln funtów, 82 proc. PKB. W strefie euro w 2015 r., po zaledwie czteroletnim odwrocie, do łask wrócił kredyt konsumencki i jego popularność dorównuje już poziomowi sprzed kryzysu. Na Wyspach i w USA pęcznieją bańki edukacyjne