W zmaganiach rządu z rzeczywistością coraz bardziej widać, że rzeczywistość zaczyna brać górę – mawiała była minister finansów w rządzie PiS Zyta Gilowska, krytykując swoich poprzedników. To powiedzenie zaczyna zyskiwać na aktualności.
Z głównych obietnic wyborczych składanych przez PiS już trzecia nie wytrzymała zderzenia z budżetowymi możliwościami – obniżenie wieku emerytalnego do 60 lat dla kobiet i 65 dla mężczyzn. Beata Szydło i Andrzej Duda zapewniali, że nie będzie z tym żadnego problemu. Nie zważając na krytykę ekonomistów – że nas nie stać, bo będzie to kosztować budżet ok. 10 mld zł rocznie – parlament przegłosował stosowną ustawę. Wcześniej na emeryturę można będzie przechodzić już od października. Rządzący, nie czekając do jesieni, zaczęli szukać sposobu ograniczenia kosztów swojej rozrzutności. Planują wypłacać gotówkę każdemu, kto po osiągnięciu wieku emerytalnego zechce jednak pracować dłużej. Jeśli zostanie na rynku pracy dodatkowe dwa lata, ma dostać 10 tys. zł, za trzy lata można liczyć na 15 tys., za 4 lata – 20 tys. Jeśli zachęci to co dziesiątą osobę do dłuższej pracy – czytaj płacenia podatków, odprowadzania składek i niepobierania emerytury – rząd „zaoszczędzi” 2 mld zł rocznie. O tyle mniej wyda na spełnienie swojej obietnicy i choć częściowo rozwiąże problem, który sam sobie stworzył.
Podobnie było z kwotą wolną od podatku. W trakcie kampanii wyborczej politycy PiS obiecali jej podwyżkę do 8 tys. zł. Po objęciu władzy i zapoznaniu się z kondycją budżetu uznali, że jednak nie udźwignie on szacowanego na 1 5 m ld zł wydatku. W połowie listopada posłowie PiS przegłosowali więc zamrożenie tej kwoty. Przez cały 201 7 r . miała pozostać praktycznie na najniższym w Europie poziomie 3,1 tys. zł. Nieoczekiwanie, po kilku dniach, nagle zmienili zdanie i nabrali zdumiewającego przyspieszenia. W 24 godziny posłowie i senatorowie przegłosowali, a prezydent podpisał podwyżkę kwoty wolnej, ale tylko do 6,6 tys. zł i tylko dla wybranych.
Kluczem do zrozumienia tajemnicy tego nagłego przyspieszenia był list rzecznika praw obywatelskich do wicepremiera i do marszałka Senatu. Przypomniał on rządzącym, że Trybunał Konstytucyjny zakwestionował przepisy dotyczące kwoty wolnej i nakazał ją podnieść do wysokości minimum socjalnego. Ostrzegł przy okazji, że próby zamrożenia tej kwoty oznaczają wprowadzanie w życie przepisów, które już wcześniej zostały zakwestionowane, a na to w swoim orzecznictwie nie zgadza się Sąd Najwyższy. Co to oznaczało w praktyce? Każdy obywatel mógłby się domagać od państwa podniesienia kwoty wolnej do zalecanej przez trybunał wysokości. To kosztowałoby budżet państwa 15 mld zł. Dlatego PiS błyskawicznie przegłosował podwyżkę – dla wybranych. Skorzysta na niej 3,5 mln podatników, straci ok. 700 tys., a dla 19 mln zmiana nie będzie praktycznie zauważalna. Co ważne, koszt dla budżetu wyniesie jedynie ok. 1 mld zł.
Trzecią obietnicą wyborczą, która wciąż się zmaga z rzeczywistością, jest przewalutowanie kredytów frankowych. Politycy zapowiadali, że zmuszą banki, by zamieniły je po kursie, po jakim ich udzielały klientom na kredyty złotowe. Szybko okazało się, że kosztowałoby to, jak policzyła Komisja Nadzoru Finansowego, blisko 67 mld zł. Nie wiadomo, ile banków by przetrwało tę operację, pewne jest, że rzeka płynących do gospodarki kredytów zmieniłaby się w strumyk.
Kolejne, mniej radykalne propozycje ustawowego rozwiązania problemu podobno wciąż jeszcze są rozważane. Ale nadzieje na ich wprowadzenie są chyba słabe, bo w lutym przewodniczący PiS Jarosław Kaczyński powiedział w Polskim Radiu, że frankowicze „powinni wziąć sprawy we własne ręce i zacząć walczyć w sądach”. Dodał, że „rząd nie może podejmować działań, które doprowadzą do zachwiania systemu bankowego”.
Rządzący, nie mogąc ustawowo rozwiązać problemu, skłaniają na różne sposoby banki, by same zaczęły się dogadywać z klientami. Komisja Nadzoru Bankowego zaleciła właśnie m.in. PKO BP i BZ WBK, które mają w swoim portfelu kredyty walutowe, żeby wypracowany w 2016 r. zysk zamiast na dywidendę dla akcjonariuszy przeznaczyły na zwiększenie funduszy własnych. To ma je zachęcić do dogadywania się z frankowiczami. Kontrolowany przez państwo PKO BP już zapowiedział, że złoży niektórym swoim klientom stosowne propozycje.
W wielu bankach Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego przegląda już od blisko trzech miesięcy dokumentacje kredytowe. Wspomaga śledztwo szczecińskiej prokuratury, która zawiadomiona przez stowarzyszenie Stop Bankowemu Bezprawiu sprawdza, czy banki udzielając kredytów walutowych nie działały na szkodę swoich klientów.
Zmagania z rzeczywistością wciąż trwają. Gdyby PiS zrealizował wszystkie obietnice – obniżenie wieku emerytalnego, podniesie kwoty wolnej od podatku i ustawowe przewalutowanie kredytów frankowych – nasz sektor bankowy i finanse publiczne ległyby w gruzach. Jednak ani urzędująca premier, ani żaden z wicepremierów, ministrów czy posłów ich oficjalnie nie odwołał. Zamiast tego na różne sposoby próbują podtrzymywać wśród wyborców szkodliwy mit, że rząd może wszystko, a budżet państwa jest z gumy. Mam nadzieję, że sami w to nie wierzą. Bo jeśli tak, to ryzykujemy, że aktualności nabierze inna złota myśl Zyty Gilowskiej: stała się rzecz w cyrku niebezpieczna – iluzjonista padł ofiarą własnej iluzji.