Państwowe wydatki na naukę oraz badania i rozwój nie przekładają się na wzrost gospodarczy. Są szkodliwym marnotrawstwem.
Nie martw się, jeśli w to wierzysz. Przecież wszyscy dokoła powtarzają, że nauka to dobro publiczne, które wymaga państwowego finansowania. Ekonomiści (lewicowi i prawicowi) tłumaczą to tak: wzrost gospodarczy jest wynikiem zmian technologicznych, a tych by nie było, gdyby nie naukowcy. Jednak rynek, a właściwie prywatne firmy bardzo rzadko przejawiają chęć sfinansowania badań. Bo są drogie, trwają długo i nie ma pewności, że zakończą się sukcesem. Firmy wolą być więc kopistami już gotowych rozwiązań niż innowatorami. To dlatego, przekonują eksperci, powinno interweniować państwo – finansując uczelnie oraz badania, dokładając się do projektów inicjowanych przez podmioty prywatne i mądrze zarządzając patentami. Wówczas rozwój gospodarczy przyśpieszy.
Jeszcze dalej idzie prof. Mariana Mazzucato, ekonomistka z University of Sussex, w słynnej książce „Przedsiębiorcze państwo”. Jej zdaniem to właśnie państwu, a nie prywatnym przedsiębiorcom zawdzięczamy najważniejsze współczesne wynalazki, z poduszką powietrzną i internetem włącznie. W jej wizji rządowe innowacje są pierwotne, innowacje sektora prywatnego wtórne.
Myślenie a la Mazzucato głęboko przenika elity rządzące. Czy rzeczywiście im więcej rządu w nauce i sektorach innowacyjnych, tym lepiej? Nie. To mit.
Był sobie leseferyzm
Wyłożył to przekonująco prof. Terence Kealey, doktor biochemii zajmujący się ekonomią nauki na University of Buckingham, w wydanej w 1996 r. książce „Ekonomiczne prawa badań naukowych”. Kealey zwraca uwagę na brak przekonujących dowodów na to, że państwowo sponsorowana nauka bardziej niż sam rynek przyczynia się do postępu technologicznego. W napisanym 17 lat później (w roku publikacji „Przedsiębiorczego państwa”) artykule ekonomista wzmacnia tezę: nie istnieją dowody na to nawet, że badania naukowe potrzebują jakiegokolwiek finansowego wsparcia państwa.
Liczne studia przypadków prezentowane przez Mazzucato Kealey kwalifikuje jako niewiele warte anegdoty. Dla niego liczą się długookresowe statystyki i korelacje, a nie efekciarskie historyjki. A tu w ekonomicznej literaturze trafiamy na próżnię. To dlatego, że zdaniem Kealeya aktorzy sztuki pt. „Rząd a nauka” – od ekonomistów przez akademików po wielki biznes – bez namysłu, niejako z automatu przyjmują tezę o dobroczynnym wpływie państwa na technologię i wzrost, nie trudząc się o metodologicznie poprawne uzasadnienie.
Musieliby wówczas na przykład wyjaśnić rozwój gospodarczy XIX-wiecznej Anglii, w którym państwo nie miało zbyt dużego udziału. „W erze rewolucji przemysłowej wydała ona na świat naukowych i technologicznych tytanów, od Faradaya, przez Kelvina do Darwina, a przecież w nauce panował wówczas leseferyzm, poziom rządowego wsparcia dla nauki był ledwo zauważalny” – zauważa Kealey. Podobnie rzecz miała się ze Stanami Zjednoczonymi. „W USA, które objęły gospodarcze przywództwo w świecie w XX w., jeszcze w 1940 r. całkowity budżet na badania i rozwój wynosił 346 mln dol., z czego aż 265 mln stanowiły środki prywatne. Także Stany Zjednoczone wyhodowały swoich Edisonów, Wrightów, Bellów i Teslów w warunkach naukowego leseferyzmu. W tym samym czasie Niemcy i Francja mocno inwestowały w naukę i chociaż miały na tym polu spore osiągnięcia, gospodarczo ustępowały zarówno USA, jak i Wielkiej Brytanii” – analizuje ekonomista. Odkrycia naukowe w warunkach leseferyzmu przekładały się na wzrost gospodarczy częściej i w większym stopniu niż w warunkach państwowego finansowania. Nauka była nauką dla rynku, a nie sztuką dla sztuki.
Mimo tych doświadczeń druga połowa XX w. upłynęła w USA i Wielkiej Brytanii pod znakiem rewolucyjnego wzrostu wydatków publicznych na badania i rozwój. Te zmiany przyszły wraz z II wojną (trzeba było ją wygrać!) i okazały się trwałe na dekady dzięki zimnej wojnie. Po drodze pojawili się ekonomiści (wśród nich m.in. nobliści, jak Kenneth Arrow czy Robert Solow), którzy do stanu faktycznego dopisali zgrabne teoretyczne uzasadnienie, z którego korzysta się teraz, gdy zimnowojenne czasy są odległą przeszłością.
A jednak mimo drastycznego wzrostu rządowych wydatków na naukę średnie tempo wzrostu gospodarczego krajów uprzemysłowionych w ujęciu długookresowym nie zmieniło się. Od dwóch stuleci wynosi circa 2 proc. rocznie i nie wykazuje odchyleń skorelowanych z pojawieniem się ani ze wzrostami wydatków badawczych. W raporcie OECD „Źródła wzrostu ekonomicznego” dotyczącym lat 1971–1998 stwierdza się wprost, że publiczne wydatki na badania i rozwój nie miały w 21 badanych krajach członkowskich OECD pozytywnego wpływu na wzrost gospodarczy.
Ktoś zauważy: brak dowodów na wpływ nie jest dowodem braku wpływu.
Uwaga ta jest co do zasady słuszna, ale w omawianej tu kwestii brak dowodów na pozytywny wpływ łączy się z dowodami na wpływ negatywny.
Typowy Mateusz
Na Facebooku jest mnóstwo stron szydzących z rodzimych przedsiębiorców. Na przykład fanpage „Typowy Mirek – handlarz, przedsiębiorca” – ów Mirek to symbol wąsatego kombinatora, dla którego najważniejsze jest dorabianie się – ma ponad 235 tys. lajków. Chociaż w działalności przedsiębiorczego państwa do obśmiania jest znacznie więcej, nikt mu jeszcze takiej strony nie założył. A mogłaby nazywać się „Typowy Mateusz – polityk, wizjoner” (prawa autorskie należą do mnie).
Skupianie się w ocenie przedsiębiorczego talentu państwa tylko na jego sukcesach albo tylko na porażkach byłoby błędem. Wszystkim, którzy mają jakiekolwiek pojęcie o działalności biznesowej, wiadomo, że najważniejszy jest jej wynik netto – czasami nawet część działalności musi przynosić straty po to, by rozwijały się i przynosiły zyski inne, ważniejsze jej części.
Ciekawe, że osoby, które widzą i doceniają w rządzie „inwestora, ryzykanta i innowatora” (określenia Mazzucato), mają niezwykłą zdolność do oddzielania, zdawałoby się, nierozerwalnych rzeczy. Weźmy przykłady technologii wymyślonych na potrzeby wojska, a potem robiących furorę w cywilu, które tak często i chętnie przytaczają. Choćby GPS, ale do tej grupy zaliczają się przecież także elektrownie jądrowe, które powstały jako pokłosie prac nad stworzeniem bomby atomowej. No, właśnie. Bomby atomowej. Wszystkie te rewolucyjne wynalazki, które teraz traktuje się jako błogosławieństwa, to w istocie skutek uboczny badań, które miały na celu doskonalenie sztuki zniszczenia. Sama tylko bomba atomowa kosztowała w sumie życie ok. 200 tys. osób. Na ile je wycenimy w naszym rachunku zysków i strat związanych z przedsiębiorczą aktywnością państwa? Na ile wycenimy 60 mln ofiar II wojny światowej? A ponad 200 mln ofiar wszystkich dwudziestowiecznych międzyrządowych wojen, w których używano coraz to wymyślniejszych broni? Czy internet wart był ich krwi?
Proszę nie mylić tego pytania z moralnym oburzeniem na istnienie zła na świecie i potraktować je całkiem serio. Z etycznego punktu widzenia wartość życia jest niewymierna, ale z ekonomicznego punktu widzenia każdy człowiek na swój sposób wnosi jakąś wartość do gospodarki. Gdyby nie wymyślne rodzaje karabinów i bomb, które opracowywano właśnie dlatego, że rządy postanowiły ze sobą walczyć, duża część z tych 200 mln ludzi mogłaby przeżyć. Wśród nich mogły zaś znajdować się osoby, które zmieniłyby oblicze świata znacznie bardziej niż internet albo wymyślone przez rząd mikrochipy. Niestety, nie miały okazji się wykazać, pozostały w krainie „gdyby...”, a w kolumnie „straty” pojawia się wielka niewiadoma.
Dotykamy tu szerszego problemu, który w ekonomii nosi nazwę kosztów alternatywnych, czyli kosztów utraconych korzyści. To, że rząd angażuje się w finansowanie badań, oznacza, że za pomocą opodatkowania przesuwa kapitał z jednego miejsca w drugie. Czy rządowi udaje się zawsze trafić w dziesiątkę, lokując pieniądze podatników w najlepszym z możliwych miejsc? Oczywiście, że nie. Jeden z wielu przykładów to rozwijanie zielonej energii.
W USA ten aspekt rządowej przedsiębiorczości jest obiektem kpin odkąd w 2009 r. prezydent Barack Obama zagwarantował firmie Solyndra, która miała tworzyć i komercjalizować przełomowe rozwiązania w zakresie energii słonecznej, pożyczki na kwotę 528 mln dol. Już w 2011 r. firma była bankrutem. Dociekliwi dokopali się wówczas do innych przykładów energetycznych kompromitacji rządu. W 1971 r. prezydent Nixon chciał stworzyć superelektrownię jądrową, która miałaby działać na zasadzie zbliżonej do mitycznego perpetuum mobile. Nie udało się. Zmarnowano niemal 4 mld dol. W 2003 r. George W. Bush chciał stworzyć nową generację aut napędzanych wodorem (skłaniając do przeprowadzenia odpowiednich działań koncerny motoryzacyjne z Detroit), a także (co ogłosił dwa lata później) opracować własną oryginalną technologię przechwytywania CO2 z emisji pochodzących z elektrowni węglowych i składowania go pod ziemią. Bush zaliczył podwójną wtopę. A to tylko USA. W ujęciu globalnym lista nieudanych, przynoszących straty projektów rządowych, które miały na celu coś badać i rozwijać, jest prawdopodobnie znacznie dłuższa niż lista rządowych sukcesów.
Dlaczego rząd jest takim słabym przedsiębiorcą?
Co załatwi rynek
Odpowiedzi udziela harwardzki prof. Josh Lerner w książce „Bulwar niespełnionych marzeń”: przyczyną jest urzędnicza niekompetencja i naciski grup interesu. Urzędnicy nie znają się na inwestowaniu, więc inwestycyjne strategie planują w oparciu o porady tych, którzy się znają. Z definicji jednak nie mogą pytać o nie wszystkich. Pytają wybranych, którzy mają największą siłę przebicia. Gdy w latach 70. XX w. pojawiły się pierwsze magnetowidy, konkurowały ze sobą dwa formaty – Betamax i VHS. Z technologicznego punktu widzenia Betamax przewyższał VHS i wszelkiej maści eksperci wróżyli mu rynkowy sukces. Gdyby państwo postanowiło wspierać Betamax, spudłowałoby, marnując pieniądze. To format VHS lepiej spełnił oczekiwania rynku.
Przedsiębiorca prywatny nie rozstrzyga o tym, w co zainwestuje wyłącznie na bazie eksperckich sądów. On zderza jakość danej technologii z jej kosztem i spodziewanym popytem, całość mierzy swoim subiektywnym apetytem na ryzyko i dopiero na tej podstawie kalkuluje opłacalność.
Państwo jest przekonane, że nie może zbankrutować (w najgorszym razie nie spłaci długów), ma więc nieskończony apetyt na ryzyko. Niewyposażone w naturalny mechanizm obrony przed błędami częściej podejmuje głupie i pochopne decyzyjne zarówno w odniesieniu do inwestycji w badania podstawowe, jak i do inwestycji w rozwój konkretnych technologii.
Co rozsądniejsi ekonomiści zwracają uwagę, że publiczne inwestycje w badania i rozwój oznaczają nie tylko potencjalne marnotrawstwo środków publicznych, lecz także mniejsze inwestycje prywatne. Nazywają to efektem wypychania. Jeśli rząd przeznacza kwotę X na wybrane badania, to znaczy, że sektor prywatny zainwestuje we własne badania Z minus X. Wnioski?
Gdy zwolennicy państwa przedsiębiorcy argumentują, że bez aktywnej polityki rządu internet powstałby znacznie później, trzeba się z nimi zgodzić. Oni z kolei powinni zgodzić się, że rządowe inwestycje w internet zmieniły ogólny rozkład inwestycji w gospodarce i że nie można wcale udowodnić, że gospodarce faktycznie wyszło to na lepsze. Mogło się zdarzyć tak, że wypchnięto prywatne finansowanie badań, które w innym wypadku zaowocowałyby wynalazkami na miarę, nie przymierzając, odkryć Michaela Faradaya, XIX-wiecznego samouka, który opisał zjawisko indukcji elektromagnetycznej. To przecież równie prawdopodobne co scenariusz, w którym internet nie powstaje wcale, bo rząd nie finansuje nad nim badań.
Jednak najmocniejszym argumentem przemawiającym za tym, że publiczne inwestycje w badania i rozwój nie są konieczne, jest ten, że prywatne... wystarczą w zupełności.
Wydumane obawy akademickich ekonomistów, że firmy nie będą chciały inwestować w badania, bojąc się, że łupieżczo skorzysta na tym ich konkurencja (firmy kopiści), albo strach, że nie będą dzielić się z innymi pozyskaną wiedzą, okazują się fałszem w zderzeniu z rzeczywistością. Wbrew sceptykom firmy inwestują w badania, także w naukę podstawową, wielomiliardowe środki (bo kopiowanie zaawansowanych rozwiązań w praktyce nie okazuje się wcale takie tanie i łatwe), a nawet dobrowolnie dzielą się zdobytą wiedzą, po prostu nią handlując.
Profesor Kealey przywołuje przeprowadzone na MIT badania, z których wynika, że największe firmy rutynowo wymieniają się informacjami ze swoją konkurencją ku obopólnej korzyści, a także prace Edwina Mansfielda z University of Pennsylvania, który pokazał po pierwsze, że zwiększenie prywatnych inwestycji w czystą naukę przekłada się na zwiększenie zysków oraz – po drugie – że przytłaczająca większość nowych technologii ma swoje źródło w prywatnych wydatkach na badania i rozwój, a tylko 5 proc. z nowych przychodów przedsiębiorstw można przypisać technologiom pochodzącym z finansowanych centralnie badań akademickich.
Tymczasem Eurostat podaje, że w Unii Europejskiej 55 proc. wszystkich wydatków na badania i rozwój to wydatki sektora prywatnego, a aż 32 proc. – sektora rządowego. Efektywność sektora rządowego wydaje się w świetle powyższych badań dosyć marna.
Czego rynek nie załatwi
Upór, który mimo wszystko każe pytać, czy naprawdę sam rynek załatwi wszystkie problemy, jest zrozumiały. Świat nie jest idealny i trudno wyobrazić sobie cokolwiek, co w 100 proc. pozbawiłoby zmartwień rodzaj ludzki (poza ostateczną wojną jądrową i końcem życia na Ziemi w ogóle).
Rynek także nie stanowi panaceum na wszystkie nasze bolączki – nie odpowie nam na pytanie o cel życia (choć tzw. coachowie twierdzą co innego) ani nie zaspokoi potrzeby miłości czy przyjaźni, nie wypleni też oszustwa, kłamstwa i głupoty.
Jednak rynek z definicji jest w stanie zaspokoić – najskuteczniej ze wszystkich dostępnych alternatyw – te potrzeby, które są związane z wytwarzaniem różnorakich dóbr. Oczywiście rynek nie wyprodukuje wszystkiego, a tylko to, co produkować warto. Jeśli wydaje mi się, że należy inwestować w badania nad wytworzeniem sztucznego ekwiwalentu nici pajęczej (byłby wytrzymalszy niż stal!), muszę albo samemu zgromadzić na to środki, albo przekonać do tego innych. Zaangażowanie w to państwa oznacza, że nawet jeśli inni uznają mój pomysł za chybiony, będą musieli mnie dotować. Byłoby to nie tylko nierozsądne, lecz także zwyczajnie niesprawiedliwe. Dlaczego miałbym być dyktatorem zarządzającym waszymi portfelami?
Rozumie to świetnie prof. Lerner. On sam nie stoi jednak na tak radykalnym stanowisku, jak prof. Kealey – nie jest leseferystą. Lerner pozostaje zwolennikiem rządu jako katalizatora rozwoju firm typu venture capital, ale nie samodzielnego inwestora. Nie wyklucza także bezpośredniego subsydiowania konkretnych badań i projektów technologicznych. W jego opinii powinno być to obwarowane jednak bardzo surowymi restrykcjami. „Trzeba mieć pewność, że to rynek wyznaczy kierunek alokowania subsydiów. Rozumieć potrzebę międzynarodowej współpracy z inwestorami i przedsiębiorcami, nie patrzeć wyłącznie na własną gospodarkę i być świadomym, że pokusa nadużycia jest czymś powszechnym i minimalizować to ryzyko” – zaleca Lerner. Czy to warunki możliwe do spełnienia dla „Typowego Mateusza”? Byłbym sceptyczny.
Profesor Łukasz Szumowski, wiceminister nauki, w jednym z artykułów stwierdza: „Bez inwestycji w naukę nie osiągniemy świetnej jakości badań i nauczania. Jest to oczywiście odpowiedź prawdziwa, jednak niewyczerpująca. Poza prostym zwiększeniem nakładów na naukę należy jeszcze zastanowić się nad sposobem ich wydawania”. Do tego momentu jest to diagnoza słuszna, potem jednak prof. Szumowski koncentruje się włącznie na technokratycznej reformie uniwersytetów.
A nauka to nie tylko uniwersytet. Politycy wciąż nie rozumieją, że to sektor prywatny powinien finansować badania naukowe i być źródłem postępu technologicznego. Reformy powinny iść właśnie w tym kierunku. W Polsce od 2005 r. rządowe wydatki na badania i rozwój spadły z 58 do ok. 42 proc., a prywatne wzrosły z 33 do ok. 39 proc. To trend korzystny, ale wciąż zbyt słaby. W zeszłorocznej analizie firmy Deloitte czytamy, że „aż 44 proc. firm deklaruje, że nie wdrożyło dotąd strategii badawczo-rozwojowej”. Rząd, zanim sam podejmie się przedsiębiorczych zadań, powinien zastanowić się, co je do tego zniechęca.