Ekonomistów oskarża się czasem, że nie potrafią patrzeć szeroko. Autorzy „Metaekonomii” postanowili więc zrobić wiele, by tej opinii zaprzeczyć.
Dostajemy więc do rąk grubą książkę, w której ekonomiści nie patrzą (jak to zwykle bywa) na gospodarkę. Tylko na samą ekonomię, która patrzy na gospodarkę. Jest to więc wejście na poziom meta. Zaproszenie do dziedziny, która nazywa się filozofią ekonomii. I ma się całkiem nieźle. Również w Polsce. Pokazuje to we wstępie profesor Uskali Maki (guru współczesnej filozofii ekonomii). Fin wspomina dwa nazwiska. Oskara Langego i zmarłego w 2009 r. poznańskiego filozofa Leszka Nowaka.
Potem pałeczkę przejmują współcześni. Jednym z motorów tego przedsięwzięcia jest Łukasz Hardt z Uniwersytetu Warszawskiego (od niedawna członek Rady Polityki Pieniężnej, a wcześniej członek grupy doradców strategicznych ministra Boniego). Hardt ma w tym tomie dwa teksty wprowadzające, w których tłumaczy, „dlaczego filozofia ekonomii”. Trochę gani współczesnych ekonomistów za to, że nie idą w ślady wielkich „ojców założycieli” całej profesji. Czyli Adama Smitha, Karola Marksa, Johna M. Keynesa i Friedricha Hayeka, którzy umieli w swoich przełomowych pracach znaleźć miejsce na dystans i wejście na poziom meta. Pisze o braku samokrytycyzmu wśród współczesnych ekonomistów i wypraniu profesji z kontekstu etycznego. Filozofia ekonomii jawi się więc dla Hardta jako szansa, by tym deficytom zaradzić.
Kolejni autorzy wchodzą z kolei w zagadnienie coraz głębiej. Andrzej Malawski (z Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie) podsumowuje toczącą się od pewnego czasu w światowej ekonomii debatę o matematyzacji (matematyctwie?) dziedziny. Miała ona wszak ekonomię unaukowić. Coraz częściej słyszymy jednak, że ją oderwała od rzeczywistości. Jak wyważyć te racje? Innym tematem bliskim czytelnikom tej kolumny będą zapewne rozważania (prowadzi je Joanna Dzionek-Kozłowska) o losach homo economicusa. A więc jednej z najważniejszych i najbardziej wpływowych koncepcji ekonomii neoklasycznej, która umożliwiła tej nauce dokonanie prawdziwego podboju innych dziedzin: prawa, nauk społecznych. Oczywiście polityki również.
Na podobnym pomyśle zbudowany jest też rozdział o innej wpływowej koncepcji – ceteris paribus. Dla tych, którzy nie wiedzą, mowa tu o owym abrakadabra, za pomocą którego ekonomiści zaklinają rzeczywistość, mówiąc nam, że wszystko inne pozostaje takie samo. A my możemy sobie spokojnie obserwować tylko jedno interesujące nas zjawisko. Powiedzmy inflację albo bezrobocie. Autorem tego rozdziału jest Krystian Mucha z Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie.
Z zaciekawieniem przejrzałem też rozdział „Konstruktywizm w ekonomii” Bartosza Scheuera. Dowodzi on, że ekonomiści zbyt często stoją na stanowisku realizmu (zorientowania na rzeczywistość). I stamtąd głoszą swoje (bywa, że kategoryczne) sądy. Jeszcze się tym chełpiąc, bo przecież jeśli nie realizm, to już tylko pusty formalizm (ekonomia tylko z tablicy w sali wykładowej) albo instrumentalizm (najpierw wiemy, co zrobić, a potem szukamy dla tego ekonomicznych uzasadnień). Tymczasem – pokazuje Scheuer – są jeszcze inne niedoceniane podejścia. Na przykład konstruktywizm. Jak go zastosować w ekonomii? To tłumaczy nam właśnie autor wspomnianego rozdziału.
Czytając tę recenzję, zdążyli się już państwo pewnie zorientować, że nie piszę tym razem o książce miłej i łatwej w lekturze. „Metaekonomia” jest trudna i hermetyczna. A jedynym, co trochę obniża barierę wejścia, jest jej pociągająca szata graficzna. Wspomnieć pewnie należy jeszcze o cenie. Czyli okrągłych 99,90 zł, co zniechęcić może już ostatecznie. Na przekór temu, ja państwu „Metaekonomię” rekomenduję. Na tej samej zasadzie jak rekomenduje się kolację (raz na jakiś czas) w eleganckiej restauracji. Ot, choćby po to, żeby przypomnieć sobie, że istnieje również taka półka win, po które na co dzień nie sięgamy.