Pobudzanie konsumpcji miało zagwarantować nieustanny wzrost gospodarczy. Tymczasem zmieniła się ona w silnie uzależniający narkotyk, który niszczy Europę i USA - mówi Graeme Maxton, Szkocki ekonomista i dziennikarz.
„Koniec z ekonomicznym postępem. Po kilku wiekach oświeceniowego rozwoju nadchodzą nieuchronnie nowe wieki ciemne” – to sedno pańskiej najnowszej książki. Nie przesadza pan trochę z czarnymi prognozami na przyszłość?
Chciałbym, ale widoki na najbliższe pięćdziesiąt, sto, a nawet dwadzieścia lat są bardziej niż ponure. Rozwinięte gospodarki doszły do granic swoich możliwości i uginają się pod ciężarem długów, których nie będą w stanie nigdy spłacić. Reszta świata ochoczo zmierza w tym samym kierunku. Surowce naturalne – od ropy przez wodę po najróżniejsze metale – zaczynają się w szybkim tempie kurczyć i wkrótce przestanie ich wystarczać, a to będzie miało katastrofalne skutki dla jakości życia we wszystkich krajach świata.
Może po prostu daje się pan ponieść nastrojowi chwili. Wiadomo, że trwa głęboki kryzys i następują pewne nieuchronne korekty. Z gospodarką zawsze jest jednak tak, że po dołku przychodzi ożywienie.
Nie tym razem. Owszem, są ekonomiści, którzy powtarzają starą mantrę: trzeba pobudzić konsumpcję, wymyślić parę nowych gadżetów, namówić ludzi, by je kupili. Albo bardziej makroekonomicznie: wystarczy przycisnąć Chiny, by uwolniły kurs juana, a wtedy Ameryka odbuduje swój eksport. Jednocześnie Japonia i Korea zreformują swoje gospodarki, a Europejczycy zacisną pasa i spłacą długi. A wtedy machina globalnego wzrostu znów ruszy naprzód. Otóż nie ruszy. Znaleźliśmy się pomiędzy ekonomicznymi epokami i czeka nas czas wielkiego chaosu i zawirowań.
Skąd ta pewność?
Problemy są zbyt głębokie, by dało się je łatwo rozwiązać. Już samo twierdzenie, że pobudzanie konsumpcji przyniesie gospodarce zbawienie, jest faktycznym pogarszaniem sytuacji. To przecież właśnie nadmierna konsumpcja doprowadziła nas – zwłaszcza w ostatnich trzydziestu latach – do obecnej mizerii. W Ameryce 70 proc. aktywności gospodarczej to kupowanie samochodów, aparatów, mebli, butów i tak dalej. W Niemczech, gdzie konsumenci mają reputację wyjątkowych skner, konsumpcja stanowi ok. 60 proc. PKB.
Ale co takiego złego jest w konsumpcji?
Najgorsze jest to, że w ostatnich trzech dekadach zupełnie wymknęła się ona spod kontroli. Przeistoczyła się w silnie uzależniający narkotyk. Stało się tak dlatego, że zachodni świat przyjął filozofię wzrostu gospodarczego jako ostatecznego i najważniejszego celu. W praktyce oznaczało to, że chcąc utrzymać wysokie tempo wzrostu, trzeba konsumować wciąż więcej i więcej. Cena była jednak wysoka. Jedną z możliwych dróg, którą zdecydowaliśmy się iść, było stałe obniżanie cen produktów. I faktycznie, pralka czy para butów kosztuje dziś mniej niż w 1980 r. Ale co się za tym kryje? W tym wypadku ciągłe cięcie kosztów przez zachodnie przedsiębiorstwa i niszczenie przemysłowej tkanki Zachodu przez przenoszenie fabryk do Chin czy Bangladeszu. Innym sposobem na pobudzanie konsumpcji było rosnące zadłużenie. Na kredyt żyli wszyscy: konsumenci, banki i rządy. Jeszcze w latach 80. przeciętna amerykańska rodzina odkładała na czarną godzinę 8 do 12 proc. swojego rocznego dochodu. Dziś ten wskaźnik spadł do 1 proc. W połączeniu z boomem kredytowym ostatniej dekady doprowadziło to do sytuacji totalnego zadłużenia wszystkich u wszystkich. Przeciętna amerykańska rodzina ma dziś długi prawie trzy razy większe od jej rocznych dochodów, na Wyspach Brytyjskich zadłużenie sięga 160 proc., a w Holandii 240 proc. Część tych należności jest nie do spłacenia, co sprawia, że banki siedzą na bombie zegarowej. A jeśli nawet nie wylecą w powietrze, to i tak wielu przyszłych emerytów odkładających pieniądze w funduszach nigdy ich nie zobaczy. Na to nakłada się dług publiczny. Ale gdyby chodziło o samo zadłużenie, nie byłoby powodu mówić o nadejściu nowych wieków ciemnych.
To jest coś jeszcze gorszego?
Finansowe problemy byłyby do przełknięcia, gdyby nie to, że kurczą się globalne zasoby naturalne. Nie trzeba pracować dla Greenpeace, by widzieć, że sposób, w jaki świat gospodaruje ropą, wodą czy miedzią, nie jest zrównoważony ani rozsądny. W pierwszej fazie industrializacji nie było to takim problemem, bo zasoby wydawały się nieskończenie wielkie, a produkcja wciąż mała. Cywilizacja Zachodu, owładnięta rządzą rozwoju za wszelką cenę, nie zdała sobie w porę sprawy z tego, że zużyta miedź czy ropa nie wrócą. Ind, używany do produkcji wyświetlaczy ciekłokrystalicznych, skończy się w ciągu dekady. Przykłady można mnożyć.
Z czegoś trzeba jednak wytwarzać energię czy podzespoły do telefonów. Trudno oczekiwać, by ludzkość wróciła do jaskini.
Oczywiście. W niczym nie zmienia to jednak faktu, że zasoby kiedyś się wyczerpią. Na dodatek obecne korzystanie z nich pozbawione jest jakiejkolwiek koordynacji. Każdy ciągnie w swoją stronę, nie oglądając się na resztę. Przyczyną jest filozofia wzrostu gospodarczego za wszelką cenę. Najnowszy przykład. Kiedy zachodnie rynki nasyciły się i przestały chłonąć tyle nowych pralek, telewizorów czy samochodów, producenci wpadli na pomysł, by skrócić życie produktów. Dlatego im nowszy telefon komórkowy, tym krócej nam służy. Do tego dochodzi kreowanie mód i nowych potrzeb. To pompuje wzrost, ale ukryty efekt może być tylko jeden: zużycie surowców wzrasta, a zasoby kurczą się coraz szybciej.



Jakie będą konsekwencje?
Mówiąc krótko, życie nasze i następnych pokoleń nie będzie wyglądało tak jak w ostatnim półwieczu na Zachodzie. Będzie gorzej. Dużo gorzej.
Co to oznacza w praktyce?
Zachód zbiednieje. Zacznie się od ciągłego pogłębiania obecnego kryzysu, którego dna jeszcze nie doświadczyliśmy. Wielkie zubożenie jest nieuchronne. Aby rozładować problem zadłużeniowy, trzeba będzie przecież oszczędzać na wszystkich poziomach: od konsumentów przez banki po rządy. By spłacić przynajmniej część zobowiązań, podatki będą musiały pójść w górę. To jeszcze bardziej zmniejszy naszą gotowość do konsumpcji. Oparte na giełdzie systemy emerytalne nie przyniosą spodziewanych zysków i nie zapewnią nam spokojnej starości. Efekt? Znów presja na niższą konsumpcję i więcej oszczędności. Oszczędzanie uderzy też w banki. Coraz więcej z nich będzie musiało zapomnieć o czasach świetności i zacznie zapadać w coś w rodzaju śpiączki. Będą istniały, ale nie będą pożyczały zbyt wiele pieniędzy. To spowolnienie odbije się również na giełdach. Akcje firm produkujących dobra takie jak samochody czy pralki pójdą ostro w dół. Inne – z powodu ogólnego spowolnienia – też będą spadały. Czasowo wzrośnie jedynie wartość spółek z dziedziny technologii czy sieci handlowych, ale to tylko dlatego, że Chińczycy i Hindusi będą chcieli wykorzystać okazję i wejść głębiej na zachodnie rynki.
Czy to koniec złych wieści?
Niestety nie. W średnim okresie czeka nas też wielka fala drożyzny. I to na stałe. Wiąże się to ze wzrostem cen surowców. A ponieważ są one składową cen niemal wszystkich towarów, to wszystkie one pójdą w górę. Zacznie się od ropy. Problem będzie narastał powoli, ale w sposób widoczny. Wiele niezależnych od siebie analiz – przeprowadzonych na przykład na zlecenie amerykańskiej czy niemieckiej armii – dowodzi, że z pierwszymi niedoborami ropy możemy mieć do czynienia już w ciągu najbliższej dekady. Dotąd wykorzystaliśmy nieco ponad połowę znanych nam zasobów surowca, największe pola naftowe stopniowo zmniejszają wydobycie, a popyt rośnie, głównie z powodu apetytu na paliwo w gospodarkach wschodzących. Istnieją symulacje pokazujące, że gdyby zapotrzebowanie rosło w tempie 7 proc. rocznie, wszystkie złoża wyczerpią się w ciągu 10 lat. Gdyby rosło w tempie 5 proc., mamy jeszcze paliwa na półtorej dekady. Nawet 3-proc. wzrost spowoduje, że nie będzie ropy w 2033 r. Aby zasobów wystarczyło na dłużej, producenci ropy będą podnosili ceny.



Chyba że Zachód znajdzie alternatywę.
Owszem, tylko że choć poszukiwania trwają od trzech dekad, nie udało się znaleźć niczego tak wydajnego jak ropa. Gaz i węgiel? Można się nimi posiłkować, ale i one nie są odnawialne. Biopaliwa? Te nigdy się nie skończą. Można je robić z ziemniaków, kukurydzy czy nawet – jak niektórzy francuscy rolnicy – z wina niskiej jakości. Ale pomijając już techniczne problemy z dopasowaniem etanolu do silników samochodowych, produkcja biopaliw na dużą skalę spowoduje wzrost cen żywności i doprowadzi najbiedniejsze regiony świata na skraj głodu. Energia atomowa? Wymaga olbrzymich i cyklicznych inwestycji i budzi na dodatek wielkie opory społeczne. A energetyka słoneczna czy wiatrowa wciąż są zbyt mało wydajne.
Co w takim razie pozostaje?
Na razie nie ma alternatywy wobec ropy. Najbardziej prawdopodobny scenariusz wygląda więc następująco: ropa będzie drożała, co pociągnie za sobą znaczące konsekwencje. Najszybciej odczuje je świat rozwinięty, gdzie gospodarki są najbardziej energochłonne. Zmiany zaczną się w transporcie, który pochłania dziś jakieś 2/3 globalnej produkcji energii. Trend w kierunku mniej paliwożernych pojazdów trwa już od pewnego czasu. Aby jeszcze bardziej ograniczyć zużycie paliwa, rządy będą podnosiły podatki na samochody i wprowadzały coraz bardziej wyśrubowane limity prędkości. Zmiany uderzą w biznesy opierające zyskowność na niedrogim paliwie. Padnie wiele firm kurierskich i spedycyjnych. Tanie linie lotnicze zaczną zanikać albo po prostu przestaną być tanie. Coraz mniej z nas będzie mogło sobie pozwolić na podróże lotnicze. Stopniowo zmiany zaczną reorganizować życie w miastach. Klasa średnia porzuci sen o domku na przedmieściach, z którego trzeba dojechać autostradą do pracy w śródmieściu, i przeprowadzi się do centrum. Upadną hipermarkety, do których można się dostać tylko własnym autem. Spadek opłacalności transportu będzie miał też inne nieoczekiwane efekty, które zaczną powoli korygować ekscesy globalizacji. Telewizory czy dżinsy, które dziś robi się w Chinach i tanio transportuje do Europy czy USA, znów zaczną być produkowane bliżej klienta końcowego w Wisconsin, Bawarii czy Australii. Oznacza to jednak również, że producenci, nie mogąc już liczyć na efekt skali, będą musieli stopniowo podnosić ceny towarów. Dobra, które dziś są tanie jak barszcz – na przykład atrament, środki czyszczące, pestycydy, dezodoranty czy opony – podrożeją i to kilkakrotnie.



A w innych dziedzinach?
Z pewnością zmieni się branża rolnicza. Al Bartlett z Uniwersytetu Kolorado zauważył słusznie, że współczesna produkcja żywności to nic innego, jak używanie ziemi do przetwarzania paliwa w jedzenie. Nawozy, transport i przetwórstwo żywności, które pozwoliły w minionym półwieczu zabezpieczyć dużą część kuli ziemskiej przed negatywnymi skutkami nieurodzaju, opierają się na paliwach. Trudno więc oczekiwać, że wzrost cen paliw nie przełoży się na wzrost cen żywności. Będzie to oznaczało głód w krajach słabiej rozwiniętych i konieczność przerzucenia się na tańsze, często mniej zdrowe jedzenie w starym świecie. Podobny łańcuszek zdarzeń będzie dostrzegalny w sektorze medycznym. Wszystko to sprawi, że pojawią się nowe choroby, które doprowadzą do spadku średniej długości życia również na Zachodzie.
Przerażające. W pańskiej wizji przyszłości brakuje tylko wielkich wojen.
Do tej pory opisywałem zjawiska ekonomiczne, których nie da się uniknąć. Wojny, o których decydują ludzie, nie są nieuchronne. Mniej zasobów i biednienie społeczeństw będzie jednak rodziło wiele frustracji. Pojawi się silna pokusa, by rozładowywać je kosztem innych. Nie można zapominać, że ludzkość ma bardzo świeże doświadczenia dwóch wojen światowych. Szansa tkwi w tym, że być może mimo tarć i konfliktów nie będzie chciała ich powtórzyć. Dużo trudniej będzie uniknąć narastania przemocy i wrogości wewnątrz samych społeczeństw. Wystąpienia, które widzimy w krajach, takich jak Grecja, Wielka Brytania czy Francja, są tylko przedsmakiem. Będzie też coraz trudniej utrzymać spójność społeczną. Pojawi się coraz więcej symptomów rebelii, odmawiania płacenia podatków, nieufności do rządu i instytucji finansowych. Rozkwitnie czarny rynek.
Wszystko to brzmi bardzo ponuro. Aby nie wyjść na kompletnego czarnowidza, musi pan rzucić na ten obraz przynajmniej promyk nadziei.
Mam kilka rad, które mogą pomóc w przygotowaniu się na nowe wieki ciemne.
Słuchamy.
Zachód musi się pogodzić z tym, że będzie się żyło skromniej. Wyższe podatki, mniej państwa dobrobytu, mniej konsumpcji. Zamiast kupować nowe auto, będziemy dzielić je z grupą przyjaciół, zamiast kupna nowej sukienki, czeka nas wizyta w second handzie albo cerowanie. Dobra wiadomość jest taka, że w miejsce upadłych biznesów powstaną nowe, lepiej dopasowane do rzeczywistości, np. wypożyczalnie markowych ubrań, salony car-sharingu. Innym pozytywnym efektem drożyzny będzie to, że przestaniemy marnować energię. Koniec z biurowcami, w których przez całą noc nikt nie gasi światła, a klimatyzacja pracuje na całego. Koniec z wyrzucaniem jedzenia. W sumie wyjdzie to na dobre samej gospodarce. Jedną z przyczyn obecnego kryzysu było moim zdaniem to, że wiele produktów było po prostu zbyt tanich. Cena mydła w żaden sposób nie oddawała kosztów, jakie trzeba było ponieść przy jego produkcji: olbrzymich połaci lasów równikowych, które trzeba było zniszczyć, by posadzić w to miejsce palmy olejowe. Cena ryby też była związana jedynie z kosztami poniesionymi przez producenta, by wysłać rybaków w morze i zarzucić sieci. Kosztów przełowienia nikt w cenę nie wliczał.
Inne rady?
Będzie się musiało zmienić rozumienie podstaw współczesnego kapitalizmu. Trzeba jeszcze raz przeczytać Adama Smitha.
Ale przecież to Smith uchodzi za ojca nowoczesnego kapitalizmu. Tego samego, któremu nie szczędzi pan cierpkich słów.
Adam Smith, podobnie jak ja, był Szkotem, urodził się nawet niedaleko miejsca, z którego pochodzę. Od zawsze mam więc do niego wiele sympatii. I muszę powiedzieć, że trudno o myśliciela, którego dorobek został tak bardzo zdeformowany przez działających w jego imię następców. Cała ekonomia neoliberalna, która królowała na Zachodzie przez ostatnie 30 lat, i jej powoływanie się na rzekomo smithiańską niewidzialną rękę rynku to jawna zbrodnia na tym myślicielu.
Gdyby więc Adam Smith wstał dziś z grobu i zobaczył, jak działa współczesna gospodarka, to co by pańskim zdaniem powiedział?
Chyba padłby z powrotem trupem. Smith był zdeklarowanym zwolennikiem wolnego rynku. Ale głosił jednocześnie, że nie zadziała on bez dążenia do równowagi i sprawiedliwości społecznej. Jego „niewidzialna ręka” nie miała być tylko zasłoną, za pomocą której najsilniejsi i najbogatsi mogli realizować swoje interesy, nie oglądając się na nikogo – tak jak to miało miejsce w światowej gospodarce ostatnich trzech dekad. Przeciwnie – miała zabezpieczać ekonomicznych aktorów zarówno przed zbytnim wtrącalstwem rządów, jak i tworzeniem się monopoli, wymykaniem się rynków spod kontroli i przerzucaniem przez najbogatszych kosztów działalności na resztę społeczeństwa. Może więc czas wrócić do prawdziwego dorobku starego mistrza. Budować gospodarkę opartą na wolnych i działających we własnym interesie aktorach, ale mając na uwadze więcej harmonii i równowagi. Oderwać od siebie takie pojęcia, jak wzrost gospodarczy i postęp, zdając sobie sprawę, że rozwój niekoniecznie musi oznaczać więcej konsumpcji. Przestać traktować wzrost gospodarczy jako cel sam w sobie. Jeśli będziemy szli w tym kierunku, przetrwamy chaos, który nas nieuchronnie czeka.